Бесплатно

Hrabia Monte Christo

Текст
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

– Kasper Caderousse, a miał ze sobą żonę ze wsi Carconte, którą znaliśmy tylko pod przezwiskiem, jakie nadał jej mąż: Karkontka. Biedna kobiecinka cierpiała na malarię, okropnie ją to wycieńczało. A mąż jej to był istny chłop na schwał, miał ze czterdzieści pięć lat; wiele razy dawał nam w kłopotach dowody przytomności umysłu i odwagi.

– I mówisz pan, że to było w roku…

– 1829, panie hrabio.

– W jakim miesiącu?

– W czerwcu.

– Na początku, czy pod koniec?

– Trzeciego, wieczorem.

– Aha… Trzeciego czerwca 1829… Dobrze, mów dalej.

– Chciałem więc poprosić o schronienie Caderousse'a; ale że zwykle, nawet przy normalnych okolicznościach nie wchodziliśmy do niego przez główne drzwi, od traktu, postanowiłem, że nie naruszę tej zasady. Przelazłszy do ogrodu przez płot, przeczołgałem się między oliwkami i figowcami, i w obawie, by Caderousse nie miał właśnie jakiego gościa, dotarłem do schowka, w którym nieraz wcześniej spędziłem noc równie wygodnie, jak w najlepszym łóżku. Schowek ów dzieli od sali jadalnej tylko ścianka z desek, w których zostały dla nas wywiercone otwory, abyśmy mogli czekać swobodnie na właściwy moment, w którym można było zawiadomić karczmarza o naszym przybyciu. Liczyłem, że jeśli Caderousse jest sam jeden, dam mu znać, że tu jestem, dokończę posiłek, który nam przerwali celnicy, a potem, korzystając ze zbierającej się burzy, wrócę nad Rodan i dowiem się, co się stało z łodzią i moimi towarzyszami. Wśliznąłem się więc do schowka i dobrze zrobiłem, bo oto do karczmy zbliżył się Caderousse z jakimś nieznajomym.

Siedziałem cicho i czekałem; nie dlatego, ażebym chciał podglądać jakieś tajemnice gospodarza – nie mogłem zrobić nic innego; zresztą nie pierwszy raz tak się działo.

Mężczyzna, z którym siedział Caderousse, nie wyglądał na mieszkańca południa Francji: był to jeden z wędrownych kupców, co przyjeżdżają do Beaucaire na jarmark z klejnotami na sprzedaż. Tacy kupcy w ciągu trwającego miesiąc jarmarku, na który przybywają z niemal całej Europy i sprzedający, i nabywcy, robią czasem interesy na sto lub sto pięćdziesiąt tysięcy franków.

Caderousse wszedł pierwszy do środka. Widząc, że sala na dole jest jak zwykle pusta, i tylko pod strażą psa, zawołał żonę:

„Hej, Karkontko! Ten zacny kapłan nie oszukał nas wcale, nasz brylant jest prawdziwy”.

Rozległ się okrzyk radości i natychmiast usłyszałem, jak trzeszczą schody pod ciężkim krokiem chorej.

„Co ty mówisz?” – zapytała kobieta blada jak śmierć.

„Mówię, że brylant jest dobry i że ten właśnie pan, jeden z najznakomitszych paryskich jubilerów, gotów jest kupić go od nas za pięćdziesiąt tysięcy franków. Żąda tylko dla pewności, że ten diament jest rzeczywiście nasz, abyś opowiedziała mu, jak i ja to zrobiłem, w jaki to cudowny sposób brylant wpadł w nasze ręce. A tymczasem, bardzo proszę, niech pan spocznie, a ja pójdę po coś dla orzeźwienia, bo strasznie dziś parno”.

Jubiler oglądał z uwagą wnętrze karczmy, widząc jasno ubóstwo ludzi, którzy mieli mu sprzedać brylant, który mógł pochodzić z książęcego skarbca.

„Proszę, niech pani opowiada” – rzekł, pragnąc niewątpliwie wykorzystać nieobecność karczmarza, aby ten nie wpłynął na żonę jakimś porozumiewawczym znakiem; chciał sprawdzić, czy też opowiadania obojga zgodzą się we wszystkich szczegółach.

„O mój Panie Boże! – rozgadała się kobieta. – Toż to prawdziwe błogosławieństwo nieba, wcaleśmy się tego nie spodziewali. Wyobraź pan sobie, że mąż mój przyjaźnił się w 1814 roku albo jakoś w 1815 z pewnym marynarzem, Edmundem Dantèsem. Biedny ten chłopak, o którym Caderousse zupełnie zapomniał, sam o nim nie zapomniał, i to on właśnie, umierając, zostawił mu brylant, który pan widziałeś”.

„Ale jak on sam doszedł do tego brylantu? – zapytał jubiler. – Miał go, zanim zamknięto go do więzienia?”.

„O, nie, proszę pana – odparła kobieta – ale w więzieniu miał się poznać z jakimś bogatym Anglikiem, byli w jednej celi; gdy zaś jego towarzysz zachorował, Dantès pielęgnował go jak własnego brata; Anglik, wychodząc z więzienia, zostawił biednemu Dantèsowi – któremu się tak nie poszczęściło, bo umarł w więzieniu – ten brylant; a Dantès, umierając, zapisał go nam i powierzył go bardzo godnemu księdzu, który dziś rano przyjechał, by nam go dać”.

„To samo, co mówił tamten – mruknął jubiler. – W końcu ta historia może być prawdziwa, chociaż na pierwszy rzut oka wcale tak nie wygląda. Idzie więc już tylko o cenę, co do której nie możemy się ugodzić”.

„Jak to? – oburzył się Caderousse. – Zdawało mi się, żeś pan przystał na cenę, jaką podałem”.

„To znaczy – odpowiedział jubiler – że zaofiarowałem panu czterdzieści tysięcy”.

„Czterdzieści tysięcy! – zawołała Karkontka. – O, na pewno nie oddamy go za tę cenę. Ksiądz nam mówił, że brylant, i to bez oprawy, wart jest pięćdziesiąt tysięcy”.

„Jakże się ten ksiądz nazywał?” – zapytał niezmordowany jubiler.

„Ksiądz Busoni” – odpowiedziała kobieta.

„Więc to jakiś cudzoziemiec?”.

„Jak mi się zdaje, Włoch z okolic Mantui”.

„Proszę mi pokazać ten brylant – rzekł jubiler. – Niech no jeszcze raz go obejrzę, często źle oceniamy brylanty na pierwszy rzut oka”.

Caderousse dobył z kieszeni maleńkie szagrynowe etui, otworzył i podał jubilerowi. Na widok brylantu, który był wielki jak laskowy orzech, pamiętam to, jakbym to jeszcze widział, oczy Karkontki zabłysły chciwością.

– A co ty o tym myślałeś, mój panie podsłuchiwaczu? – spytał Monte Christo. – Czyś przywiązywał jakąkolwiek wiarę do tej pięknej bajeczki?

– O tak, ekscelencjo. Nie uważałem Caderousse'a za złego człowieka, miałem go zawsze za niezdolnego do zbrodni, a nawet kradzieży.

– Więcej to przynosi zaszczytu twojemu sercu niż doświadczeniu. A znałeś może tego Dantèsa, o którym mówili?

– Nie, ekscelencjo, słyszałem o nim pierwszy raz, a potem tylko ksiądz Busoni wymienił to nazwisko, gdy odwiedził mnie w więzieniu w Nîmes.

– Dobrze, mów dalej.

– Jubiler wziął pierścień, z kieszeni dobył stalową pęsetę i maleńką miedzianą wagę, następnie wyjął kamień ze złotej oprawy i zaważył go skrupulatnie.

„Mogę dać najwyżej czterdzieści pięć tysięcy, ale ani szeląga więcej; ponieważ na tyle oszacowałem ten brylant, wziąłem ze sobą tylko tyle”.

„To nie szkodzi – rzekł Caderousse. – Wrócę z panem do Beaucaire po te pięć tysięcy franków”.

„Nie – rzekł jubiler, zwracając oprawę i brylant Caderousse'owi. – Nie jest tyle wart i teraz jestem nawet na siebie zły, żem podał taką sumę, bo ten kamień ma skazę, której przedtem nie spostrzegłem; ale mniejsza o to, mam tylko jedno słowo, powiedziałem czterdzieści pięć tysięcy franków i nie wycofam się z tego”.

„Włóż pan przynajmniej brylant na powrót do pierścienia” – rzekła kwaśno Karkontka.

„A, racja” – rzekł jubiler i oprawił kamień w pierścionek.

„Dobrze, dobrze – rzekł Caderousse, chowając etui do kieszeni. – Sprzeda się komu innemu”.

„Z kim innym nie będzie tak prosto jak ze mną; kto inny nie poprzestanie na wyjaśnieniach, któreście mi państwo dali. To dość dziwne, że człowiek taki jak pan jest właścicielem brylantu wartego pięćdziesiąt tysięcy. Kto inny da znać do sądu, trzeba będzie szukać księdza Busoniego, a księża ofiarujący brylanty wartości dwóch tysięcy ludwików nie zdarzają się zbyt często; sąd rozpocznie badania od tego, że zamknie pana do więzienia, a jeśli uzna cię za niewinnego, wypuszczą cię po trzech lub czterech miesiącach, a tymczasem pierścień zabłąka się gdzieś w kancelarii albo też dadzą panu kamień fałszywy, wart trzy tysiące, zamiast brylantu wartego pięćdziesiąt, a może pięćdziesiąt pięć tysięcy – ale sam pan przyznasz, że kupując go, ponosi się pewne ryzyko”.

Caderousse i jego żona spojrzeli po sobie pytająco.

„Nie – rzekł Caderousse. – Nie jesteśmy na tyle bogaci, aby tracić pięć tysięcy franków”.

„Mój drogi panie, jak pan chcesz. Ale jak widzisz, mam ze sobą brzęczącą monetę”.

I wydobył z kieszeni garść złota, błysnął nim przed oczyma olśnionemu oberżyście, a w drugiej ręce pokazał plik banknotów.

W duszy Caderousse'a wyraźnie rozgrywała się ciężka walka: widać było, że trudno mu było sobie wyobrazić, aby to maleńkie etui z szagrynu, które obracał nieustannie w ręku, odpowiadało wartością tej ogromnej sumie, co teraz przyciągała mu wzrok.

Odwrócił się do żony i zapytał po cichu:

„I co ty na to?”.

„Daj mu go, daj – szepnęła. – Jak wróci do Beaucaire bez brylantu, zadenuncjuje nas, a jak powiedział, kto może wiedzieć, czy będziemy w stanie odszukać księdza Busoniego”.

„A więc zgoda – rzekł Caderousse. – Weź go pan sobie za czterdzieści pięć tysięcy. Ale dodaj pan mojej żonie złoty łańcuszek, a mnie parę srebrnych kolczyków”.

Jubiler wyjął z kieszeni długie płaskie pudełko, w którym trzymał różne rodzaje ozdób, jakie wymienił Caderousse.

„No, ze mną łatwo zrobić interes, proszę sobie wybrać”.

Kobieta wybrała złoty łańcuszek wart jakieś pięć ludwików, a jej mąż kolczyki za mniej więcej piętnaście franków.

„Mam nadzieję, że nie będziecie państwo narzekali” – rzekł jubiler.

„Ksiądz mówił, że kamień wart jest pięćdziesiąt tysięcy” – zamruczał Caderousse.

„Dalejże, niech mi go pan da! Cóż za okropny człowiek! – rzekł jubiler, wyjmując mu z ręki brylant. – Daję mu czterdzieści pięć tysięcy gotówką, to znaczy dwa i pół tysiąca liwrów rocznej renty, fortunkę, którą sam bym chętnie posiadał, a ten mi tu narzeka”.

„A nasze czterdzieści pięć tysięcy? – zapytał Caderousse chrapliwie. – Gdzież są, chciałbym je zobaczyć?”.

„Oto i one” – odparł jubiler i wyliczył na stół piętnaście tysięcy franków w złocie, a trzydzieści tysięcy banknotami.

„Poczekaj pan, zapalę lampę – odezwała się Karkontka. – Już trochę ciemno, można się łatwo pomylić”.

Istotnie, podczas tej rozmowy zapadła noc, nadciągała też burza, grożąca już od półgodziny. Słychać było, jak w oddali głucho dudnią grzmoty, jednak ani jubiler, ani Caderousse, ani Karkontka nie zdawali się na nie zważać, tak ich opanował demon zysku.

 

Ja sam byłem jak urzeczony widokiem tego złota i banknotów. Zdało mi się, że to sen i jak to często we śnie bywa, czułem, że coś mnie przykuwa do miejsca.

Caderousse liczył i przeliczał złoto i banknoty, a potem podał wszystko żonie, która znowu je dwa razy przeliczyła.

Jubiler zaś obracał diament przy świetle lampy, który rzucał takie błyski, że sprawiały one, iż zapominało się o błyskawicach wieszczących burzę.

„I co, wszystko jest w porządku?” – spytał jubiler.

„Tak – rzekł Caderousse. – Karkontko, daj no mi pugilares i poszukaj sakwy”.

Karkontka podeszła do szafy i wyjęła z niej stary skórzany pugilares, z którego wyciągnęli kilka zatłuszczonych listów i schowali na ich miejscu banknoty. Znalazła też sakwę, która zawierała ze trzy talary – był to zapewne cały majątek tego biednego stadła.

„Chociaż zabrałeś nam pan z dziesięć tysięcy franków – rzekł Caderousse – może jednak zje pan z nami kolację? Zapraszamy ze szczerego serca”.

„Bardzo dziękuję, ale już późno, muszę wracać do Beaucaire, żona będzie się o mnie martwiła”.

Wyjął zegarek.

„O, do wszystkich diabłów! – zawołał. – Prawie dziewiąta! W Beaucaire nie będę przed dwunastą. Bądźcie zdrowe, moje dziatki; jeśli przypadkiem przyjdzie tu do was jeszcze jakiś ksiądz Busoni, pamiętajcie o mnie”.

„Przecież za tydzień już pana w Beaucaire nie będzie – zauważył Caderousse – bo w przyszłym tygodniu kończy się jarmark”.

„Nic nie szkodzi, możecie pisać do mnie do Paryża, nazywam się Joannes, a sklep mam w Palais Royal, galeria Kamienna nr 45. Mogę przyjechać umyślnie, jeżeli będzie po co”.

Uderzył piorun i błysnęło tak mocno, że niemal zaćmiło blask lampy.

„Oj, ale chce pan iść w taką pogodę?” – spytał Caderousse.

„E, nie boję się piorunów” – odpowiedział jubiler.

„A rabusiów? – odezwała się Karkontka. – Drogi w czasie jarmarku nie są zbyt bezpieczne”.

„Na bandytów mam lekarstwo”.

I wyjął z kieszeni parę niewielkich nabitych pistoletów.

„Oto pieski, co szczekają i kąsają jednocześnie; nimi potraktuję pierwszych, którym się zachce twojego brylantu, ojczulku Caderousse”.

Małżonkowie spojrzeli posępnie po sobie. Zdaje się, że jednocześnie przyszła im do głowy ta sama straszna myśl.

„No, to szerokiej drogi” – rzekł Caderousse.

„Dziękuję” – odparł jubiler.

Zabrał laskę, którą był oparł o stary kufer i wyszedł. W chwili, gdy otwierał drzwi, do środka wdarł się silny powiew wiatru i o mało nie zgasił lampy.

„O! – rzekł jubiler – nieźle zanosi się, a ja mam przejść dwie mile!”.

„To niech pan zostanie – zaproponował Caderousse. – Prześpisz się pan u nas”.

„Tak, tak, niech pan zostanie – zawtórowała Karkontka drżącym głosem. – Dobrze tu pana przyjmiemy”.

„Nie, muszę iść do Beaucaire. Dobranoc”.

Caderousse z wolna podszedł do drzwi.

„Czarno choć oko wykol – odezwał się jubiler już zza drzwi. – Mam się kierować na prawo, czy na lewo?”.

„Na prawo – odparł Caderousse. – Nie może pan zabłądzić, droga po obu stronach obsadzona jest drzewami”.

„Dziękuję, już widzę” – odezwał się głos niknący w dali.

„Zamknijże drzwi – rzekła Karkontka. – Nie lubię, jak są otwarte, gdy grzmi”.

„A zwłaszcza wtedy, gdy w domu są pieniądze, nieprawdaż?” – odpowiedział Caderousse, zamykając drzwi na dwa spusty.

Podszedł do szafy, wyciągnął sakwę i pugilares, i razem zaczęli po raz trzeci przeliczać złoto i banknoty.

Nigdy jeszcze nie widziałem takiego wyrazu chciwości, jaki malował się na tych dwóch twarzach oświeconych wątłym blaskiem lampy. Szczególnie Karkontka wyglądała wstrętnie; gorączkowe drżenie, które ją zazwyczaj trzymało, wzmogło się w dwójnasób. Blada jej twarz zabarwiła się na sino, straszliwie błyszczały zapadłe oczy.

„A to dlaczego – rzekła przytłumionym głosem – zapraszałeś go tu na noc?”.

„Ależ – wzdrygnął się Caderousse – po to… po to, żeby nie wracał do Beaucaire w taką pogodę”.

„Aha – odparła kobieta, a nie sposób oddać wyrazu jej głosu. – A ja sądziłam, że z innego powodu”.

„Kobieto, kobieto! – zawołał Caderousse. – Jak mogą ci przychodzić do głowy podobne myśli? I czemu ich nie zachowasz dla siebie?”.

„Zresztą wszystko jedno – odezwała się po chwili milczenia Karkontka. – Nie jesteś mężczyzną”.

„Jak to?”.

„Gdybyś był mężczyzną, on by stąd nie wyszedł”.

„Milcz, kobieto!”.

„Albo nie dotarłby do Beaucaire”.

„Milcz, kobieto!”.

„Droga robi łuk; on musi iść prosto, a wzdłuż kanału jest skrót”.

„Kobieto, obrażasz Boga! Proszę, posłuchaj…”.

I rzeczywiście straszliwie zagrzmiało, a niebieskawa błyskawica rozświetliła całą salę; i grom cichnąc z wolna oddalał się jakby z żalem od tego przeklętego domu.

„Jezus Maria!” – rzekła Karkontka żegnając się.

W tejże chwili, pośród przeraźliwej ciszy, jaka następuje zawsze po uderzeniu pioruna, ktoś zapukał do drzwi.

Caderousse i jego żona zadrżeli i przerażeni spojrzeli na siebie.

„Kto tam?” – krzyknął Caderousse, zrywając się, by zgarnąć złoto i banknoty na jeden stos i zakryć je obiema rękami.

„Ja!” – odpowiedział ktoś.

„Co za ja?”.

„Do licha, no ja, Joannes, jubiler”.

„A widzisz? Dopiero mówiłeś – odezwała się Karkontka z okropnym uśmiechem – że obrażam Boga? A oto sam Bóg nam go sprowadza”.

Caderousse padł blady i drżący na krzesło.

Karkontka przeciwnie: wstała, poszła pewnym krokiem do drzwi i otwarła.

„Prosimy, niech pan wejdzie” – rzekła.

„Przysięgam – wysapał jubiler przemoknięty do suchej nitki – chyba sam diabeł nie chce, abym wrócił dziś do Beaucaire. Im komu prędzej wraca zdrowy rozsądek, tym lepiej, drogi panie Caderousse. Zaproponował mi pan gościnę – przyjmuję, wróciłem do państwa na noc”.

Caderousse wybąkał kilka słów, ocierając pot płynący mu z czoła strumieniem.

Karkontka zamknęła drzwi za jubilerem na dwa spusty.

44. Krwawy deszcz

Jubiler, wchodząc do środka, rozejrzał się badawczo wokół; nic jednak nie obudziło w nim podejrzeń, jeśli ich nie miał, a gdyby je miał, nic ich nie potwierdzało.

Caderousse przytrzymywał ciągle rękami kupkę złota i banknotów, a Karkontka uśmiechała się do gościa, jak tylko mogła najuprzejmiej.

„O, jak widzę – zdziwił się jubiler – nie byliście państwo pewni, czy was nie oszukałem? Jeszcze raz liczyliście pieniądze, gdy odszedłem?”.

„Nie – rzekł Caderousse – tylko że tak niespodzianie ten majątek dostał się nam, że nie możemy w to uwierzyć. Kiedy nie mamy tego przed oczyma, zdaje się nam, że to sen”.

Jubiler uśmiechnął się.

„Macie państwo podróżnych w oberży?” – zapytał.

„Nie, nie nocujemy już nikogo, oberża jest pod samym miastem, nikt więc tu nie staje”.

„O, to znaczy, że narażam państwa na kłopot!”.

„Pan miałby nam sprawić kłopot! Drogi panie – rzekła przymilnie Karkontka – wcale a wcale, przysięgam”.

„Gdzież mnie położycie?”.

„W pokoiku na górze”.

„Ale czy to nie wasz pokój?”.

„Nic nie szkodzi, mamy drugie łóżko w pokoju obok”.

Caderousse spojrzał ze zdumieniem na żonę.

Jubiler zanucił jakąś melodyjkę, grzejąc sobie plecy przy wiązce drewna, które Karkontka tylko co podpaliła na kominku, aby gość mógł się osuszyć.

Tymczasem Karkontka nakryła róg stołu serwetą i postawiła na niej jakieś nędzne resztki obiadu, do których dorzuciła parę jaj.

Caderousse włożył do pugilaresu banknoty, złoto wsypał do sakwy i wszystko zamknął w szafie. Przechadzał się wzdłuż i wszerz sali, ponury i zamyślony, spoglądając niekiedy na jubilera, na którym parowała odzież; w miarę jak ubranie wysychało, jubiler odwracał się odpowiednią stroną do ognia.

„No – rzekła Karkontka stawiając na stole butelkę wina. – Jak pan chce wieczerzać, to wszystko gotowe”.

„A państwo?” – zapytał jubiler.

„Ja nie będę jadł” – odparł Caderousse.

„Bardzo późno jedliśmy obiad” – spiesznie dodała Karkontka.

„Więc mam sam jeść?” – sprzeciwił się jubiler.

„My pana będziemy obsługiwać” – odpowiedziała Karkontka z takim ugrzecznieniem, jakiego nigdy nie okazywała, nawet wobec gości płacących.

Caderousse rzucał co chwilę na żonę błyskawiczne spojrzenie.

Burza nie ustawała.

„Słyszy pan? – ozwała się znowu Karkontka. – Bardzo dobrze pan zrobiłeś, żeś wrócił”.

„Co nie znaczy – odparł jubiler – że nie wyruszę w drogę, jeśli podczas kolacji wicher się uspokoi”.

„To mistral – stwierdził Caderousse, kręcąc głową. – Potrwa na pewno do jutra”.

I westchnął.

„Tym gorzej dla tych – rzekł jubiler, siadając do stołu – co teraz w drodze”.

„O tak – dodała Karkontka – będą mieli okropną noc”.

Jubiler zaczął jeść, Karkontka zaś nie przestawała usługiwać mu jak najtroskliwsza gospodyni; zwykle tak zrzędliwa i szorstka, była teraz wzorem uprzejmości i grzeczności. Gdyby jubiler znał ją wcześniej, tak wielka zmiana na pewno by go uderzyła i mogłaby go natchnąć jakimś podejrzeniem.

Caderousse nie mówił ani słowa, przez cały czas chodził po izbie i starał się nawet nie patrzeć na gościa.

Gdy skończył wieczerzę, Caderousse otwarł drzwi i rzekł:

„Zdaje mi się, że burza się uspokaja”.

Ale w tej samej chwili, jakby przecząc jego słowom, nagłe uderzenie pioruna zatrzęsło całym domem, a silny powiew wiatru zmieszanego z deszczem zgasił lampę.

Caderousse zamknął drzwi, a jego żona zapaliła świecę od głowni dogorywającej na kominku.

„No, musisz być pan znużony – rzekła do jubilera. – Dałam panu świeżą pościel, idź pan do pokoju i śpij spokojnie”.

Jubiler został jeszcze na chwilę, aby się przekonać, czy burza na pewno nie ustaje, a gdy już nabrał pewności, że deszcz i pioruny tylko się wzmagają, powiedział gospodarzom „dobranoc” i poszedł na górę.

Przechodził nad moją głową i słyszałem, jak stopnie trzeszczą pod jego krokami.

Karkontka patrzyła za nim wzrokiem pełnym chciwości; Caderousse odwrócił się do niego plecami i nawet nań nie spojrzał.

Wszystkie te szczegóły, które mi się przypominały dopiero później, wtedy wcale mnie nie uderzały; wszystko, co się działo, było bardzo zwyczajne, pomijając historię diamentu, która mi się wydała dość nieprawdopodobna.

Ponieważ sam byłem wykończony, postanowiłem przespać się parę godzin, aby potem, zaraz jak ucichną żywioły, wyruszyć jeszcze w nocy.

Słyszałem, jak w pokoiku na górze jubiler czynił przygotowania, aby spędzić jak najwygodniej noc; wkrótce zatrzeszczało pod nim łóżko: właśnie się położył.

Oczy zamykały mi się mimo woli, a ponieważ niczego nie podejrzewałem, nawet nie spróbowałem powalczyć przeciw snowi; ostatni raz zerknąłem do kuchni.

Caderousse siedział przy długim stole na drewnianej ławie zastępującej w oberżach krzesła; był odwrócony tyłem do mnie, tak że nie mogłem dojrzeć jego twarzy; a gdyby nawet siedział inaczej, trudno by mi było się jej przyjrzeć, bo chował ją w dłoniach.

Karkontka popatrzyła na niego, wzruszyła ramionami i usiadła naprzeciwko.

W tejże chwili dogorywający płomień ogarnął resztę suchego drzewa, które do tej pory oszczędzał; żywszy blask rozjaśnił ponurą izbę…

Karkontka wpatrywała się w męża, że zaś on siedział bez ruchu, wyciągnęła szponiastą rękę i trąciła go palcem w czoło.

Caderousse zadrżał. Zdawało mi się, że Karkontka porusza ustami; ale albo mówiła bardzo cicho, albo moje zmysły oszołomiła już senność – dość że jej słowa do mnie nie dochodziły. Widziałem wszystko jak przez mgłę, jak tuż przed snem, gdy zdaje się nam, że zaczynamy właśnie śnić. Na koniec oczy mi się zamknęły i straciłem świadomość.

Zapadałem w twardy sen, gdy wyrwał mnie z niego strzał z pistoletu i okropny krzyk.

Nad głową zadudniły mi chwiejne kroki i jakiś bezwładny ciężar runął na schody, tuż nade mną.

Jeszcze niezupełnie wróciłem do przytomności.

Słyszałem jęki, następnie stłumione krzyki, jak podczas walki wręcz.

Ostatni przeciągły krzyk, który zakończył się cichnącymi jękami, wyrwał mnie ostatecznie z letargu.

Uniosłem się, otwarłem oczy, ale w ciemności nic nie było widać; podniosłem rękę do czoła, bo wydało mi się, że przez szpary w deskach lecą na mnie obfite i ciepłe krople.

Po tym okropnym hałasie nastała głęboka cisza. Usłyszałem nad głową męskie kroki, pod tymi krokami zatrzeszczały schody.

Mężczyzna zszedł do sali jadalnej, podszedł do kominka i zapalił świecę.

Mężczyzną tym był Caderousse: blady, w pokrwawionej koszuli.

Zapaliwszy świecę, pobiegł znowu na górę – i znowu słyszałem jego szybkie, niespokojne kroki.

 

Po chwili wrócił na dół. W ręku trzymał etui; upewnił się, czy brylant jest na swoim miejscu, zastanawiał się przez chwilę, w której kieszeni go schować; w końcu przekonał się, że żadna kieszeń nie jest bezpieczną kryjówką, zawinął go w swoją czerwoną chustkę i okręcił nią szyję.

Potem podbiegł do szafy, wyciągnął banknoty i złoto, złoto schował do kieszeni w spodniach, banknoty do kieszeni w kamizelce, chwycił parę koszul, po czym wypadł przez drzwi i zniknął w ciemnościach.

Wtedy dopiero wszystko stało się dla mnie jasne i zacząłem sobie czynić wyrzuty, jakbym sam był winowajcą. Zdawało mi się, że słyszę jęki; być może nieszczęsny jubiler jeszcze nie skonał; być może, udzielając mu pomocy, zdołam naprawić zło, które nie było moim dziełem, ale na które pozwoliłem. Naparłem ramionami na deski krzywo połączone, które dzieliły mój schowek od sali jadalnej; deski ustąpiły i znalazłem się w środku.

Pobiegłem po świecę i rzuciłem się na schody; drogę zagrodziło mi na nich ciało: był to trup Karkontki.

Wystrzał z pistoletu, który słyszałem, ugodził właśnie ją; kula przeszyła jej gardło na wskroś, krew buchała z obu ran i otwartych ust.

Była martwa.

Przestąpiłem ciało i poszedłem dalej.

W pokoju panował okropny nieład. Sprzęty były powywracane, pościel, której uczepił się nieszczęsny jubiler, walała się na podłodze: on sam leżał na ziemi z głową opartą o ścianę, skąpany w kałuży krwi, która ciekła z trzech dużych ran w piersi.

W czwartej ranie tkwił aż po rękojeść długi nóż kuchenny.

Nadepnąłem na drugi pistolet, który nie wystrzelił, gdyż zapewne zamókł proch.

Podszedłem do jubilera; jeszcze żył: na odgłos moich kroków, a zwłaszcza dlatego, że zadrżała podłoga, otworzył błędne oczy, zdołał spojrzeć na mnie i poruszył ustami, jakby chciał coś powiedzieć, i skonał.

To wszystko było tak okropne, że niemal postradałem zmysły; skoro już nie mogłem nikomu pomóc, odczuwałem jedną tylko potrzebę: uciekać.

Rzuciłem się na schody, wczepiając palce we włosy, rycząc z trwogi.

Na dole w jadalni było z pięciu czy sześciu celników i trzech żandarmów, wszyscy uzbrojeni.

Pochwycili mnie; nawet nie próbowałem się opierać, byłem zupełnie oszołomiony; chciałem coś powiedzieć, ale wybełkotałem tylko jakieś nieartykułowane dźwięki i ot, wszystko.

Widziałem, że celnicy i żandarmi wskazywali mnie palcami, popatrzyłem po sobie byłem cały pokryty krwią. Ten ciepły deszcz, który padał na mnie przez szpary w podłodze, to była krew Karkontki.

Pokazałem palcem miejsce, gdzie byłem ukryty.

„Co on chce powiedzieć?” – zapytał żandarm.

Jeden z celników poszedł zobaczyć.

„Chce powiedzieć, że tamtędy wszedł” – odparł i wskazał dziurę, przez którą rzeczywiście przechodziłem.

Wtedy zrozumiałem, że biorą mnie za mordercę. Odzyskałem głos i siły; wyrwałem się ludziom, co mnie trzymali i krzyknąłem:

„To nie ja! To nie ja!”.

Dwóch żandarmów wymierzyło we mnie karabiny.

„Jeśli się ruszysz – rzekli – zginiesz”.

„Ale – krzyknąłem – przecież mówię, że to nie ja!”.

„Opowiesz tę swoją bajeczkę sędziom w Nîmes – odparli. – A teraz idziesz z nami; możemy ci udzielić rady: nie stawiaj oporu”.

Nie miałem nawet zamiaru, obezwładniało mnie osłupienie i strach. Założyli mi kajdany i zaprowadzono na sznurze za koniem do Nîmes.

Po prostu – śledził mnie jakiś celnik; stracił mnie z oczu niedaleko karczmy, domyślił się, że spędzę tam noc; pobiegł po kolegów i wszyscy dotarli na miejsce akurat w chwili, gdy padł strzał z pistoletu; schwytali mnie w tak obciążających dla mnie okolicznościach, że zrozumiałem od razu, jak trudno będzie mi udowodnić, że jestem niewinny.

I dlatego uczepiłem się jednej rzeczy: błagałem sędziego śledczego, aby szukano wszędzie niejakiego księdza Busoniego, który w tym dniu zatrzymywał się w karczmie Pont-du-Gard.

Jeśli Caderousse wymyślił tę całą historię, jeśli ten ksiądz w ogóle nie istniał, byłem oczywiście zgubiony, chyba że schwytano by z kolei Caderousse'a i ten by się do wszystkiego przyznał.

Upłynęły tak dwa miesiące, podczas których – muszę to przyznać na pochwałę mojego sędziego – zrobiono wszystko, by odnaleźć księdza.

Straciłem całą nadzieję.

Caderousse bynajmniej nie został schwytany.

Miano mnie sądzić na pierwszej sesji po letniej przerwie, kiedy 8 września, to jest trzy miesiące i pięć dni po całym wypadku, w więzieniu stawił się ksiądz Busoni, na co już nie liczyłem; oświadczył, że powiedziano mu o jakimś więźniu, który pragnął z nim mówić. Dowiedział się o tym, jak powiadał, w Marsylii, i pospieszył, aby spełnić moje życzenie.

Rozumie pan, że przyjąłem go z wielką radością; opowiedziałem mu wszystko, czego byłem świadkiem; poruszyłem z niepokojem historię diamentu – wbrew moim oczekiwaniom była prawdziwa od początku do końca; ponadto, znów wbrew moim oczekiwaniom, ksiądz uwierzył mi we wszystko, co powiedziałem.

Wtedy, ośmielony jego łagodnością i miłosierdziem, widząc, że zna dogłębnie obyczaje mojego kraju, mając też nadzieję, że z tak litościwych ust padną może słowa przebaczenia za moją jedyną zbrodnię, opowiedziałem mu w szczegółach wszystkie wypadki w Auteuil.

To, co uczyniłem z porywu serca, doprowadziło do takiego skutku, jakbym działał z największym wyrachowaniem: przyznanie się do pierwszego morderstwa, do czego nic mnie nie zmuszało, dowiodło księdzu, żem nie popełnił drugiego; odszedł, zalecając mi ufność i przyrzekł, że zrobi wszystko, aby tylko przekonać sędziów o mojej niewinności.

Miałem wyraźne dowody, że się mną opiekował: stopniowo zaczęto mnie łagodniej traktować w więzieniu i dowiedziałem się, że odłożono moją sprawę do następnej sesji sądu przysięgłych.

W tym czasie Opatrzność zrządziła, że Caderousse został zatrzymany za granicą i sprowadzony do Francji. Wyznał wszystko, zrzucając pomysł zabójstwa na żonę, pod której namową miał działać. Skazano go na dożywotnie galery, a mnie uwolniono.

– I to właśnie wtedy – rzekł Monte Christo – przyszedłeś do mnie z listem od księdza Busoniego?

– Tak, panie hrabio; ksiądz naprawdę się mną zainteresował. „Rzemiosło twoje cię zgubi – rzekł do mnie. – Jeśli stąd wyjdziesz, porzuć je”.

„Ale jakże ja wyżyję, wielebny ojcze? – zapytałem – ja sam i moja biedna bratowa?”.

„Jeden z moich penitentów darzy mnie wielką estymą; ostatnio prosił mnie, bym mu wyszukał człowieka godnego zaufania. Czy chciałbyś, bym cię do niego skierował?”.

„Ach, mój ojcze! Ile dobroci!” – zawołałem.

„Ale przysięgniesz mi, że nie będę tego żałował?”.

Podniosłem rękę do przysięgi.

„Nie trzeba. Znam i lubię Korsykanów, masz tu list z rekomendacją”.

Napisał kilka słów; oddałem list panu hrabiemu i ekscelencja raczył przyjąć mnie do służby. A teraz ośmielę się zapytać, panie hrabio, z całą dumą, czy miał pan kiedykolwiek powód, by się na mnie skarżyć?

– Nie – odpowiedział hrabia. – Wyznaję z radością, że jesteś dobrym sługą, panie Bertuccio, chociaż sam nie miałeś zbyt wiele zaufania do mnie.

– Ja? Panie hrabio…

– Tak, ty. Jakże to, masz bratową i przysposobionego syna, a nigdy mi o nich nie powiedziałeś?

– Niestety, panie hrabio, jeszcze nie dopowiedziałem panu najsmutniejszej części mojego życia. Pojechałem na Korsykę. Spieszno mi było, ekscelencja rozumie, by zobaczyć i pocieszyć moją biedną bratową. Ale gdy przybyłem do Rogliano, zastałem żałobę. W naszym domu zdarzyło się coś potwornego, sąsiedzi rozpamiętują to do tej pory. Biedna bratowa, zgodnie z moimi radami opierała się żądaniom Benedetta, który co chwila domagał się, aby dała mu wszystkie pieniądze. Pewnego ranka pogroził jej i przez cały dzień się nie pokazał. Moja poczciwa Assunta gorzko płakała, bo kochała tego nędznika jak matka. Nadszedł wieczór, a czekała, nie kładąc się spać. O jedenastej wrócił, prowadził ze sobą dwóch przyjaciół, z którymi wyprawiał zazwyczaj wszystkie swoje wybryki; wyciągnęła do niego ręce, a oni uchwycili ją i jeden z trzech, drżę, czy właśnie nie ten pomiot piekielny, wrzasnął:

„Dalej, weźmy ją na spytki, na pewno powie, gdzie ma pieniądze”.

Sąsiad nasz Wasilio był właśnie wtedy w Bastii, jego żona została w domu sama. Ona tylko jedna widziała i słyszała wszystko, co się działo u mojej bratowej.

Dwaj trzymali biedną Assuntę, a ona, nie dowierzając, że mogliby popełnić taką zbrodnię, uśmiechała się do tych, którzy mieli stać się jej katami; trzeci zabarykadował drzwi i okna, a gdy wrócił, zakneblowali usta Assuncie, aby stłumić krzyki, jakie się jej wyrwały, gdy widziała, że przygotowania stają się coraz poważniejsze; i zaczęli przypalać jej stopy, i zbliżając je do paleniska: chcieli ją zmusić, by wyznała, gdzie chowamy nasz szczupły majątek; w szamotaninie ogień przeszedł na jej suknie; puścili ofiarę, aby się nie poparzyć.

Другие книги автора

Купите 3 книги одновременно и выберите четвёртую в подарок!

Чтобы воспользоваться акцией, добавьте нужные книги в корзину. Сделать это можно на странице каждой книги, либо в общем списке:

  1. Нажмите на многоточие
    рядом с книгой
  2. Выберите пункт
    «Добавить в корзину»