Бесплатно

Hrabia Monte Christo

Текст
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

Assunta, cała w płomieniach, pobiegła do drzwi, ale drzwi były zamknięte.

Rzuciła się do okna: okno było zabarykadowane.

Sąsiadka usłyszała przeraźliwe krzyki: to Assunta wołała o pomoc.

Wkrótce jej głos osłabł, krzyki zmieniły się w jęki; żona Wasilia spędziła noc w wielkiej trwodze, ośmieliła się wyjść dopiero rankiem; wezwała sędziego, a gdy otwarli drzwi, znaleźli Assuntę na wpół spaloną, choć jeszcze oddychała; szafy były rozbite siłą, pieniądze znikły.

Benedetto wyfrunął z Rogliano i nigdy tam nie wrócił. Od tego czasu nie widziałem go, ani o nim nie słyszałem.

I właśnie wtedy – ciągnął Bertuccio – udałem się do pana hrabiego. Nie było po co mówić o Benedetcie, bo przepadł, ani o bratowej, bo już nie żyła.

– I cóż sobie pan pomyślałeś po tym wypadku? – spytał Monte Christo.

– Że to była kara za występek, który popełniłem. – O, ci Villefortowie, to przeklęta rasa!

– I ja tak sądzę – szepnął posępnie hrabia.

– A teraz – dodał Bertuccio – ekscelencja rozumie, poznawszy przyczynę, jak strasznych uczuć doznałem na widok tego domu, którego od tej pory nie widziałem, tego ogrodu, gdzie się tak niespodzianie znalazłem, tego miejsca, na którym zabiłem człowieka? W końcu, kto wie, czy tu, pod moimi stopami, w grobie, jaki wykopał dla swojego dziecka, nie spoczywa pan de Villefort…

– Tak, wszystko jest możliwe – rzekł Monte Christo, wstając z ławki – a nawet to – szepnął do siebie – że prokurator nie umarł. Ksiądz Busoni dobrze zrobił, że cię do mnie przysłał; a pan dobrze zrobiłeś, żeś mi opowiedział swoje życie, bo już cię o nic nie będę posądzał. A co się tyczy Benedetta, którego imię tak nie pasuje do charakteru, nigdy nie starałeś się odszukać jego śladów albo dowiedzieć, co się z nim stało?

– Nigdy. Gdybym się nawet dowiedział, gdzie jest, zamiast go szukać, uciekłbym przed nim, jak przed potworem. Na szczęście nigdy o nim nie słyszałem ani słowa; mam nadzieję, że nie żyje.

– Nie ciesz się, Bertuccio. Źli tak łatwo nie umierają, Bóg bierze ich pod opiekę, aby ich użyć jako narzędzie swojej zemsty.

– Być może. A ja proszę Boga tylko o to, bym go nigdy nie zobaczył. A teraz – dodał intendent, pochylając głowę – wie pan wszystko; teraz jest pan moim sędzią na ziemi, jak Bóg będzie kiedyś w niebie. Czy nie rzeknie mi pan hrabia nic na pociechę?

– Masz pan rację, i mogę panu powiedzieć to, co by powiedział ksiądz Busoni: ten, którego ugodziłeś, Villefort, zasługiwał na karę za to, co ci zrobił, a może i za wiele innych rzeczy. Benedetto, jeśli jeszcze żyje, posłuży, jak ci powiedziałem, za narzędzie bożej zemsty, a potem sam zostanie ukarany. A na tobie ciąży naprawdę jeden tylko grzech: dlaczego nie oddałeś tego dziecka matce? W tym tkwi cała twoja zbrodnia, Bertuccio.

– Prawda, panie hrabio, to była prawdziwa zbrodnia, bo zrobiłem tak z tchórzostwa. Gdy już uratowałem to dziecko, powinienem był natychmiast, jak to pan hrabia powiedział, odesłać go do matki. Ale w takim wypadku musiałbym rozpocząć poszukiwania, a wtedy mógłbym ściągnąć na siebie uwagę, a nawet zostać pojmany. A ja nie chciałem umrzeć, chciałem żyć dla bratowej i ze względu na miłość własną, wrodzoną nam wszystkim: pragniemy wychodzić z zemsty cało i zwycięsko. A może zresztą zależało mi na życiu po prostu dlatego, że je kochałem? O, nie jestem tak odważny, jak mój brat!

Bertuccio zakrył twarz rękami, a Monte Christo utkwił weń swój uporczywy, zagadkowy wzrok.

Na chwilę zapadło milczenie, które nocna godzina i miejsce czyniło jeszcze bardziej uroczystym.

– Aby godnie zakończyć tę rozmowę, do której już nie wrócimy – odezwał się hrabia z akcentem niezwykłej dla niego melancholii – zachowaj pan dobrze te słowa w pamięci, a nieraz powtarzał mi je ksiądz Busoni; na wszystkie boleści są dwa lekarstwa: czas i milczenie. A teraz, panie Bertuccio, zostaw mnie samego, chciałbym przejść się po tym ogrodzie. Sceneria, która w tobie budzi tak bolesne wspomnienia, bo sam w niej występowałeś, u mnie wywoła uczucie przyjemne i nada podwójną wartość tej posiadłości. Widzi pan, lubimy drzewa, gdyż rzucają cień, a cień pociąga nas dlatego, że kryją się w nim marzenia i widziadła. Kupiłem ogród z myślą, że kupię po prostu jakiś obszar ziemi, ogrodzony murem, a tu wcale nie: nagle okazuje się, że w ogrodzie aż się roi od zjaw; które bynajmniej nie były objęte kontraktem. A ja lubię zjawy, nigdy nie słyszałem, aby zmarli wyrządzili tyle zła w sześć tysięcy lat, co żywi potrafią zrobić w ciągu jednego dnia. Proszę wracać do domu, mój Bertuccio, i spać spokojnie. Jeśli twój spowiednik nie będzie dla ciebie tak pobłażliwy jak ksiądz Busoni, gdy będziesz umierał, przywołaj mnie, jeśli jeszcze żyć będę, a znajdę dla ciebie słowa, co ukołyszą łagodnie twoją duszę w chwili, gdy będzie gotowa odlecieć w ciężką podróż, którą nazywamy wiecznością.

Bertuccio skłonił się hrabiemu z szacunkiem i oddalił się z westchnieniem.

Monte Christo pozostał sam; postąpił cztery kroki naprzód i szepnął sam do siebie:

– Tu, przy tym platanie pochowano dziecko; tam jest furtka, przez którą wchodzono do ogrodu, tu schodki, które prowadzą do sypialni. Chyba nie muszę tego notować, bo mam tu przecież plan tego wszystkiego, wypukły, żywy plan.

I hrabia, obszedłszy jeszcze raz ogród, skierował się do powozu.

Bertuccio, widząc zamyślenie hrabiego, nie rzekł ani słowa i usiadł na koźle obok stangreta.

Powóz ruszył do Paryża.

Tegoż wieczoru, przybywszy do domu na Polach Elizejskich, hrabia obejrzał go w całości, czyniąc to tak, jakby go znał od lat; ani raz, choć szedł pierwszy, nie pomylił się, otwierając drzwi; wszystkie korytarze i schody prowadziły go tam, dokąd chciał dojść. W tym nocnym przeglądzie towarzyszył mu Ali.

Hrabia wydał Bertucciowi parę rozporządzeń: trzeba było upiększyć dom i przebudować go wewnątrz. Następnie spojrzał na zegarek i rzekł do uważnego na każdy jego ruch Nubijczyka:

– Wpół do dwunastej, Hayde powinna już niebawem przyjechać. Uprzedzono o tym służące Francuzki?

Ali wyciągnął rękę, wskazując apartament przeznaczony dla pięknej Greczynki; był on tak odosobniony, że gdy drzwi zakrywał gobelin, można było obejść cały dom i nie domyślić się, że są tam jeszcze salon i dwa pokoje. Ali tedy, jak powiedzieliśmy, wskazał ręką apartament, podniósł trzy palce lewej ręki, na tej ręce oparł głowę i przymknął oczy jak do snu.

– Aha! – rzekł Monte Christo przyzwyczajony do mowy znaków – więc są trzy i czekają w sypialni?

„Tak” – kiwnął głową Ali.

– Pani będzie dziś wieczór znużona – mówił Monte Christo. – Zechce zapewne położyć się, niechaj jej nie nudzą rozmową: Francuzki mają tylko złożyć uszanowanie nowej pani i wyjść; uważaj, by służąca Greczynka nie rozmawiała z Francuzkami.

Ali skłonił się.

Wkrótce dało się słyszeć, jak ktoś nawołuje odźwiernego; brama się otwarła, powóz pojechał aleją i zatrzymał się przed schodkami. Zszedł hrabia; drzwiczki były już otwarte; podał rękę młodej kobiecie okrytej jedwabną zieloną mantylą, zahaftowaną złotem.

Młoda kobieta ujęła podaną dłoń, ucałowała ją z miłością i szacunkiem; zamienili parę słów w tym dźwięcznym języku, którym przemawiali bogowie Homera: kobieta mówiła z czułością, hrabia z łagodnością i powagą.

Następnie Ali, idąc przodem ze świecą z różowego wosku, odprowadził kobietę – a nie był to nikt inny, jak piękna Greczynka, towarzysząca hrabiemu we Włoszech – do jej apartamentów; za czym hrabia udał się do skrzydła, które przeznaczył dla siebie.

O wpół do pierwszej w całym domu pogasły światła i można by sądzić, że wszystko pogrążyło się we śnie.

45. Kredyt nieograniczony

Nazajutrz około drugiej przed drzwi hrabiego Monte Christo zajechał powóz zaprzężony w pyszną parę angielskich koni; w środku siedział mężczyzna w błękitnym fraku z guzikami obciągniętymi jedwabiem, w białej kamizelce, w którą wrzynała się wyraźnie gruba złota dewizka i w pantalonach koloru orzechowego; jego włosy były tak czarne i tak nisko zachodziły na czoło, że trudno było uwierzyć, że są naturalne, tak bardzo kontrastowały ze zmarszczkami na czole, których nie zdołały zakryć; ów mężczyzna, lat pięćdziesięciu do pięćdziesięciu pięciu, pragnący uchodzić za czterdziestolatka, wysunął głowę przez okienko powozu – poniżej widniała korona baronowska – i posłał swojego grooma, by zapytał odźwiernego, czy hrabia Monte Christo jest u siebie.

Przez ten czas przybysz przypatrywał się z taką skrupulatnością, że ocierała się o niegrzeczność, domowi, ogrodowi i liberii krzątającej się służby.

Spojrzenie miał żywe, ale raczej sprytne niż inteligentne; wargi tak wąskie, że aż wklęsłe; szerokie, wystające policzki świadczyły o przebiegłości; cofnięte czoło i czaszka tak rozrośnięta w tylnej części, że szersza od rozstawu wielkich, bynajmniej niearystokratycznych uszu, nadawały temu obliczu dla każdego fizjonomisty charakter niemal odstręczający; chociaż gmin bardzo poważał tę osobistość z uwagi na wspaniałe konie, wielką brylantową spinkę w koszuli i czerwoną wstęgę orderową przeciągniętą z jednej do drugiej butonierki w surducie.

Groom zastukał w okienko odźwiernego i zapytał:

– Czy tu mieszka pan hrabia de Monte Christo?

– Tak – odpowiedział odźwierny – ale…

I spojrzał pytająco na Alego.

Ali potrząsnął przecząco głową.

– Ale? – zapytał groom.

– Ale ekscelencja nie przyjmuje nikogo – dokończył odźwierny.

– W takim razie proszę oddać panu hrabiemu bilet wizytowy mojego pana, przy czym proszę powiedzieć, że mój pan, baron Danglars, jadąc na posiedzenie Izby nadłożył drogi, aby mieć zaszczyt złożenia mu wizyty.

– Nie mam dostępu do pana hrabiego – odparł odźwierny. – Odda mu go jego lokaj.

Groom wrócił do powozu.

– No i co? – zapytał Danglars.

Chłopiec, dość zawstydzony nauczką, jakiej doznał, powtórzył swemu panu odpowiedź odźwiernego.

 

– O! – obruszył się baron – a więc to jakiś książę. Tytułują go ekscelencją, może do niego wejść tylko osobisty lokaj! Mniejsza z tym. Ma u mnie otwarty kredyt, a więc zobaczę go na pewno, gdy mu się zachce pieniędzy.

I Danglars opadł na siedzenie, wołając do stangreta, tak aby go słyszano na całej ulicy:

– Do Izby Deputowanych!

Monte Christo, powiadomiony w czas, obserwował barona zza żaluzji za pomocą wybornej lunety z taką samą uwagą, z jaką Danglars studiował dom, ogród i służbę.

– O, stanowczo – rzekł, wzdrygając się z niesmakiem i składając lunetę w futerale z kości słoniowej – stanowczo ohydna to kreatura; jakże tu na pierwszy rzut oka nie poznać węża po tym spłaszczonym czole, po tym nabrzmiałym łbie sępa, po tym ostrym dziobie drapieżcy?

– Ali! – zawołał i uderzył w miedziany dzwonek.

Wszedł Ali.

– Zawołaj mi Bertuccia.

W tejże chwili wszedł Bertuccio.

– Ekscelencja mnie wzywał?

– Tak. Czy widziałeś konie, co przed chwilą stanęły przed bramą?

– Tak, panie hrabio, bardzo piękne konie.

– A zatem, jak to się stało – rzekł Monte Christo, marszcząc brew – że tych koni nie ma w mojej stajni, gdy poleciłem panu, byś kupił parę najpiękniejszych koni w Paryżu, a tu okazuje się, że w Paryżu jest jeszcze jedna para koni równie pięknych jak moje?

Na widok zmarszczonych brwi, słysząc surowy głos hrabiego, Ali pochylił głowę.

– To nie twoja wina, mój dobry Ali – rzekł hrabia po arabsku ze słodyczą, jaką rzadko można było u niego zauważyć. – Nie znasz się na koniach angielskich.

Ali rozpogodził się.

– Panie hrabio – rzekł Bertuccio. – Te konie nie były na sprzedaż.

Monte Christo wzruszył ramionami.

– Trzeba panu wiedzieć, że wszystko jest na sprzedaż, jeżeli ktoś umie wyznaczyć cenę.

– Panie hrabio, pan Danglars zapłacił za te konie szesnaście tysięcy franków.

– Trzeba mu było zapłacić trzydzieści dwa; to bankier, a bankier nigdy nie minie okazji podwojenia kapitału.

– Pan hrabia serio to mówi?

Monte Christo spojrzał tak, jakby dziwił się, że ktoś śmie go o to pytać.

– Dziś wieczór wybieram się z wizytą. Chcę, aby te konie były zaprzężone do mego powozu, w nowych szorach.

Bertuccio ukłonił się i odszedł; u drzwi zapytał jeszcze:

– O której pan hrabia ma złożyć tę wizytę?

– O piątej.

– Śmiem zwrócić uwagę panu hrabiemu, że jest druga – zaryzykował intendent.

– Wiem – zakończył Monte Christo i zwrócił się do Alego:

– Każ wszystkie konie przeprowadzić przed panią, niech sobie wybierze te, które jej się podobają; niech też powie, czy zechce dziś zjeść ze mną kolację; jeśli tak, niech nakryją w jej pokoju. Idź i przyślij mi tu kamerdynera.

Zaledwie Ali znikł, pojawił się kamerdyner.

– Panie Baptysto – odezwał się hrabia – już rok służysz u mnie; jest to zwykle czas próby, jaki wyznaczam moim ludziom; odpowiadasz mi pan.

Baptysta skłonił się.

– Trzeba jeszcze uzgodnić, czy ja odpowiadam tobie.

– Ależ, panie hrabio! – zawołał Baptysta.

– Posłuchaj, posłuchaj do końca. Masz pensję wynoszącą tysiąc pięćset franków na rok, to jest tyle, ile ma gaży dobry, odważny oficer, który na co dzień naraża życie; stół masz taki, jakiego by ci pozazdrościł niejeden wysoki urzędnik, skądinąd dużo bardziej zaharowany niż ty. Jesteś sługą, a sam masz służbę, która myśli o twojej bieliźnie i ubraniu. Prócz tych tysiąca pięciuset franków płacy, okradasz mnie na sprawunkach dotyczących mojej toalety mniej więcej na drugie tyle.

– Och, ekscelencjo!

– Nie gniewam się, mój Baptysto, to rozsądne; ale pragnąłbym jednak, by to się skończyło. Lepszego miejsca od tego, które ci zesłał łaskawy los, nie znajdziesz nigdzie. Nigdy nie biję moich ludzi, nigdy nie wymyślam, nigdy się nie złoszczę, przebaczam zawsze błąd, choć nigdy niedbalstwo lub zapomnienie. Moje rozkazy są zazwyczaj krótkie, ale jasne i wyraźne, wolę powtórzyć je dwa albo i trzy razy, aniżeli widzieć, że są źle zrozumiane. Jestem na tyle bogaty, że mogę dowiadywać się o wszystkim, co mnie interesuje; a uprzedzam, jestem ciekawy. Gdybym się więc dowiedział, że mówisz o mnie źle albo dobrze, że komentujesz moje sprawy albo zbyt w nie wnikasz, zostaniesz natychmiast odprawiony. Raz tylko pouczam moich służących; zostałeś poinformowany, możesz pan odejść.

Baptysta ukłonił się i ruszył w stronę drzwi.

– Ale, ale – dodał hrabia – zapomniałem panu powiedzieć, że co rok odkładam dla moich ludzi pewną sumę. Oczywiście odprawieni tracą te pieniądze i przechodzą one na tych, którzy zostają i którym przypadną po mojej śmierci. Rok już u mnie służysz, twoja kariera rozpoczęła się, postępuj tak dalej.

To przemówienie, wygłoszone w obecności Alego, który stał nieruchomo, zważywszy, że nie rozumiał ni słowa po francusku, wywarło na Baptyście skutek, jaki pojmie każdy, kto studiował psychologię francuskiego służącego.

– Będę się starał dostosowywać całkowicie do pragnień pana hrabiego – rzekł Baptysta. – Za wzór wezmę sobie pana Alego.

– O, tylko nie to – rzekł hrabia z chłodem marmuru. – Ali ma wiele wad, przemieszanych z zaletami. Nie bierz pan z niego przykładu, bo Ali jest wyjątkiem: nie ma pensji, bo i nie jest służącym; to mój niewolnik, mój pies; gdyby w czymkolwiek uchybił, nie wypędziłbym go, ale zabił.

Baptysta wytrzeszczył oczy.

– Myśli pan, że żartuję? – spytał Monte Christo.

I powtórzył Alemu po arabsku to, co mówił po francusku do Baptysty.

Ali wysłuchał, uśmiechnął się, podszedł do pana, ukląkł na jedno kolano i z głęboką czcią ucałował go w rękę.

Ta przedziwna nauczka wprawiła Baptystę w najwyższe zdumienie.

Hrabia dał znak Baptyście, że może wyjść; Alemu zaś kazał pójść za sobą. Przeszli do gabinetu, gdzie długo jeszcze rozmawiali.

O piątej hrabia trzykrotnie zadzwonił.

Wszedł intendent.

– Konie! – rozkazał Monte Christo.

– Są zaprzęgnięte, panie hrabio – odpowiedział Bertuccio. – Czy mam jechać z panem hrabią?

– Nie; stangret, Baptysta i Ali, to wystarczy.

Hrabia zszedł na dół i ujrzał przy swoim powozie konie, które mu się tak spodobały przy powozie Danglarsa.

– Piękne, rzeczywiście, dobrze, żeś je kupił, szkoda jednak, że tak późno.

– Panie hrabio, niełatwo mi przyszło je kupić i słono kosztowały.

– Czy dlatego tracą na urodzie? – wzruszył ramionami hrabia.

– Skoro pan hrabia jest kontent, to wszystko w porządku. Gdzie pan hrabia każe jechać?

– Na ulicę Chaussée-d'Antin, do barona Danglarsa.

Rozmowa ta odbywała się na podeście schodów. Bertuccio zrobił krok, chcąc zejść.

– Panie Bertuccio, czekaj pan – powstrzymał go Monte Christo. – Chcę mieć jakiś majątek nad brzegiem morza, na przykład w Normandii, między Hawrem a Boulogne. Jak widzisz, masz dosyć miejsca do wyboru. W tych dobrach musi być jaki mały port, przystań, zatoczka, gdzie mogłaby zawinąć i rzucić kotwicę korweta. Zanurza się tylko na piętnaście stóp. Statek ma być zawsze gotowy do wyjścia w morze, o każdej porze w dzień i w nocy, kiedy tylko mi się spodoba. Pytaj pan notariuszy, czy nie mają gdzieś właśnie takiego terenu na sprzedaż; kiedy już ci coś wskażą, pojedziesz obejrzeć ten teren, a jeśli będzie taki, jak trzeba, kupisz go na swoje nazwisko. Korweta powinna być już w drodze do Fécamp, prawda?

– Tego wieczoru, kiedyśmy wyjeżdżali z Marsylii, widziałem, jak wypływała na morze.

– A jacht?

– Jacht zgodnie z rozkazem stoi w Martigues.

– Dobrze! Pisz pan co jakiś czas do obu kapitanów, żeby nie pozasypiali.

– A co ze statkiem parowym?

– Jest w Châlon, prawda?

– Tak.

– Te same rozkazy, które wydałem dla żaglowców.

– Na rozkaz.

– Gdy już kupisz mi tę posiadłość, każ rozstawić dla mnie konie co dziesięć mil, na trakcie południowym i północnym.

– Ekscelencja może na mnie liczyć.

Hrabia skinął zadowolony głową i wsiadł do powozu; wspaniały zaprzęg ruszył kłusem, aby zatrzymać się przed pałacem bankiera.

Danglars prezydował właśnie debatom komisji powołanej do budowy kolei żelaznej, gdy zaanonsowano mu hrabiego de Monte Christo. Posiedzenie zresztą prawie się kończyło.

Usłyszawszy nazwisko hrabiego, Danglars wstał.

– Panowie wybaczą – zwrócił się do kolegów, z których wielu było czcigodnymi członkami Izb Parlamentu – że muszę was pożegnać. Proszę sobie wyobrazić, że firma Thomson i French w Rzymie przysyła mi niejakiego hrabiego de Monte Christo, otwierając mu u mnie nieograniczony kredyt. To najzabawniejszy żart, na jaki sobie wobec mnie pozwolili moi zagraniczni korespondenci. O, na pewno panowie rozumiecie, że zdjęła mnie ciekawość i jeszcze nie mogę się jej pozbyć. Dziś rano byłem właśnie u tego rzekomego hrabiego; gdyby był rzeczywiście hrabią, nie byłby tak bogaty. Jaśnie pan nie przyjmował nikogo. Jak się panom zdaje, czyż imć Monte Christo nie zachowuje się jak książątko albo piękna kobieta? Wprawdzie dom przy Polach Elizejskich, który należy faktycznie do niego (zasięgnąłem na ten temat informacji), wygląda nieźle. Ale kredyt nieograniczony – dodał Danglars, śmiejąc się na swój prostacki sposób – czyni bankiera, u którego ten kredyt jest otwarty, bardzo wymagającym. Dlatego chciałbym czym prędzej poznać jegomościa. Zdaje mi się, że ktoś mi tu mydli oczy. Ale ten ktoś nie wie, z kim ma do czynienia: śmieje się ten, co się śmieje ostatni.

Kończąc tę przemowę, którą wygłaszał z taką emfazą, że aż mu się rozdymały nozdrza, pan baron ukłonił się kolegom i przeszedł do salonu, którego białe, wyzłacane ściany słynęły na całej Chaussée-d'Antin.

Do tego to salonu kazał wprowadzić gościa, aby z miejsca go olśnić.

Hrabia stał, przyglądając się kilku kopiom Albana i Fattorego, które bankierowi sprzedano jako oryginały – a chociaż były to tylko kopie, mocno gryzły się ze złotą pstrokacizną na suficie.

Na odgłos kroków Danglarsa hrabia odwrócił się.

Danglars kiwnął mu nieznacznie głową i zaprosił go gestem, aby usiadł w złoconym fotelu z białym atłasowym obiciem przetykanym złotem. Hrabia usiadł.

– Czy mam honor z panem de Monte Christo?

– A ja czy mam honor z panem baronem Danglarsem, kawalerem Legii Honorowej i członkiem Izby Deputowanych?

Monte Christo wymienił wszystkie tytuły, jakie były na bilecie wizytowym Danglarsa.

Danglars uczuł ten przytyk i przygryzł wargi.

– Proszę mi wybaczyć – rzekł – że nie wymieniłem od razu tytułu, pod jakim mi pana zapowiedziano. Ale jak pan wie, mamy teraz rząd ludowy, a ja właśnie jestem reprezentantem ludu.

– Dlatego też, zachowując zwyczaj tytułowania się baronem, zaprzestał pan przyznawać innym tytuł hrabiego.

– Och, ja wcale nie dbam o ten tytuł – rzekł niedbale Danglars. – Mianowali mnie baronem i zrobili kawalerem Legii Honorowej za parę przysług, ale…

– Ale pan zrzekłeś się tych tytułów jak niegdyś panowie Montmorency i Lafayette? Drogi panie, to piękny przykład i godny naśladowania.

– No, niezupełnie – odparł zakłopotany Danglars. – Rozumie pan, wobec służby…

– Aha, dla służących jesteś pan jaśnie wielmożnym panem; dla dziennikarzy – panem, a dla komitentów obywatelem. O, to niuanse bardzo praktyczne pod rządami konstytucyjnymi. Rozumiem to bardzo dobrze.

Danglars przygryzł znowu wargi; przekonał się, że na tym polu nie dorównuje siłami hrabiemu i przeszedł na teren bardziej mu znajomy.

– Panie hrabio – i tu się ukłonił – otrzymałem list awizowy od firmy Thomson i French.

– Bardzo mnie to cieszy, panie baronie. Niech mi pan pozwoli, abym go tytułował tak, jak go tytułuje służba; zły to zwyczaj nabyty w krajach, w których istnieją jeszcze baronowie, i to właśnie dlatego, że ich się więcej nie robi. Niezmiernie mnie to cieszy, powtarzam, bo nie będę musiał sam się panu przedstawiać – to zawsze jest dość kłopotliwe. Mówił więc pan, że otrzymał awizo?

– Tak – odpowiedział Danglars. – Ale wyznam, że nie zrozumiałem dobrze jego treści.

– Coś takiego!

– Dlatego miałem zaszczyt wstąpić do pana, by poprosić o parę objaśnień.

– Proszę pytać, słucham i gotów jestem odpowiadać.

– Mam chyba ten list przy sobie – i mówiąc to, poszperał w kieszeni. – Tak, to właśnie ten list, który otwiera u mnie panu hrabiemu Monte Christo kredyt nieograniczony.

– I cóż w tym pan widzisz niejasnego?

– Nic, proszę pana; tylko to słowo „nieograniczony”…

– Hm, czy to nie francuski wyraz? Choć wie pan, że pisali ten list Anglo-Niemcy.

– O, nie! Nie ma tu bynajmniej błędów w gramatyce, ale pismo jest błędne z punktu widzenia rachunkowości.

– Czyżby firma Thomson i French – spytał Monte Christo, przybierając minę tak naiwną, jak tylko potrafił – nie była według pana pewna? Do licha! To byłoby przykre, bom tam ulokował trochę funduszy.

 

– O, nie! Jest absolutnie pewna – odpowiedział Danglars, uśmiechając się niemal drwiąco – ale sens słowa „nieograniczony” w kwestiach finansowych jest tak niejasny…

– Że owa niejasność jest bez granic, czy tak?

– O, to właśnie chciałem powiedzieć. A niejasność, to wątpliwość, a jak powiada jakiś mędrzec, kiedy wątpisz, nie czyń nic pochopnie.

– To ma znaczyć – podjął Monte Christo – że o ile dom Thomson i French gotów jest popełniać szaleństwa, bank Danglarsa nie ma zamiaru iść za jego przykładem.

– To znaczy, panie hrabio?

– No tak: panowie Thomson i French podejmują się interesów, nie zważając na cyfry, ale pan Danglars ma dla swoich cyfr granicę, jest bowiem mędrcem, jak to przed chwilą powiedział.

– Panie łaskawy – odrzekł dumnie bankier – nikt jeszcze nie zawiódł się na moim banku.

– Cóż, zdaje mi się, że ja będę pierwszy – rzucił zimno Monte Christo.

– Co panu każe tak sądzić?

– Żądasz pan wyjaśnień, a to wskazuje, że się pan waha.

Danglars przygryzł wargi. Po raz drugi pokonał go ten człowiek, i tym razem już na jego własnym terenie.

Drwiąca uprzejmość hrabiego była jedynie maską i graniczyła z tym, co paradoksalnie jest jej bardzo bliskie: z impertynencją.

Monte Christo przeciwnie: uśmiechał się najuprzejmiej w świecie, a miał dar przybierania na zawołanie swoistej naiwnej miny, która mu zapewniała wielką przewagę.

– Zresztą, panie hrabio – odezwał się Danglars po chwili milczenia – spróbuję panu wytłumaczyć, o co mi chodzi, prosząc, abyś wyznaczył sumę, jaką zamierzasz u mnie podjąć.

– Ależ, panie baronie – odrzekł Monte Christo z postanowieniem, aby nie ustąpić ani jednej piędzi ziemi w tej potyczce – skoro prosiłem o nieograniczony kredyt, to przecież dlatego, że sam nie wiedziałem, ile będę potrzebował.

Bankier uznał, że nareszcie będzie mógł wziąć górę; rozparł się w fotelu i rzekł z tępym, pełnym pychy uśmiechem:

– No, bez obawy możesz pan żądać, ile się panu spodoba; będziesz mógł się pan przekonać, że jakkolwiek budżet banku Danglars jest ograniczony, może jednak zaspokoić największe potrzeby. Choćbyś pan nawet prosił o milion…

– Co proszę? – wtrącił Monte Christo.

– Milion – powtórzył Danglars z butą, jaka charakteryzuje głupotę.

– A cóż bym począł z milionem? Mój Boże! Panie baronie, gdybym przecież potrzebował tylko miliona, nie kazałbym sobie otwierać kredytu dla tak mizernej sumy. Milion? Ależ milion mam zawsze przy sobie.

I Monte Christo wyjął z pugilaresika, w którym trzymał bilety wizytowe, dwa bony, każdy na pięćset tysięcy franków, płatne na okaziciela przez skarb państwa.

Takiego człowieka jak Danglars należało walić po głowie, nie zaś kłuć. Cios pałką wywarł skutek: bankier zachwiał się, zawróciło mu się w głowie. Wytrzeszczył na hrabiego obłąkane oczy, a źrenice straszliwie mu się rozszerzyły.

– No, niech się pan teraz przyzna, że nie ufasz pan firmie Thomson i French. Boże drogi, to bardzo proste: przewidziałem taką możliwość i choć nie znam się na interesach, zabezpieczyłem się. Oto dwa podobne listy: jeden napisali panowie Arstein i Eskeles z Wiednia do barona Rotszylda, a drugi pan Baring z Londynu do pana Laffite. Powiedz pan słowo, a przestanę pana kłopotać i pójdę do jednego z tych dwóch banków.

To był koniec; Danglars poddał się: otwarł drżącymi rękoma listy od bankierów wiedeńskich i londyńskiego i sprawdził autentyczność podpisów ze skrupulatnością, która byłaby obraźliwa, gdyby nie to, że spowodowana była oszołomieniem bankiera.

– O, proszę pana, te trzy podpisy warte są wiele milionów – powiedział Danglars, podnosząc się, jakby chcąc oddać hołd potędze złota uosobionej w człowieku, który stał przed nim. – Trzy nieograniczone kredyty w trzech naszych bankach! Pan hrabia mi wybaczy, ale choć nie podlegają one wątpliwości, trudno jednak zapanować nad zdziwieniem.

– O, bank taki, jak pański, panie baronie, nie mógłby się dziwić takim listom – rzekł Monte Christo nadzwyczaj uprzejmie. – A więc będzie mi pan mógł przysłać trochę pieniędzy?

– Proszę mówić, panie hrabio, jestem na pańskie rozkazy.

– A więc teraz, gdyśmy się już porozumieli, a zrozumieliśmy się, prawda?

Danglars kiwnął potakująco głową.

– I nie ma pan już żadnych wątpliwości?

– Ależ, panie hrabio, nie miałem ich od samego początku!

– Nie, żądał pan tylko dowodów i nic więcej. A więc – powtórzył hrabia – skoro się porozumieliśmy i ponieważ nie ma już pan żadnych wątpliwości, ustalmy, jeśli pan pozwoli, przybliżoną sumę na pierwszy rok: powiedzmy sześć milionów.

– Sześć milionów! Dobrze! – zakrztusił się Danglars.

– Jeżeli będzie mi trzeba więcej – dodał niedbale Monte Christo – zawiadomię pana, ale nie sądzę, bym zabawił we Francji dłużej niż rok, a przez ten czas nie wydam chyba więcej… zresztą zobaczymy… Na początek racz mi pan przesłać na jutro rano pięćset tysięcy franków, nie wychodzę z domu do południa, gdyby mnie zresztą nie było, zostawię pokwitowanie memu intendentowi.

– Będzie miał pan hrabia pieniądze jutro rano o dziesiątej. Życzy pan sobie złoto, banknoty czy srebro?

– Połowę w złocie, połowę w banknotach.

I hrabia podniósł się.

– Jedną rzecz muszę panu wyznać – rzekł Danglars z kolei. – Zdawało mi się, że mam jak najdokładniejsze wiadomości o największych fortunach Europy, a jednak pańska, która jest chyba dość znaczna, nie obiła mi się o uszy. To zapewne jakaś świeża fortunka?

– Nie, panie baronie. Przeciwnie, jest bardzo stara; było to coś w rodzaju familijnego skarbu, którego nie wolno było naruszać, a tymczasem procenty potroiły całą wartość; termin wyznaczony przez testatora upłynął dopiero przed kilku laty, a więc używam tego majątku zaledwie od kilku lat; pańska niewiedza w tym względzie jest naturalna; zresztą niebawem pozna pan te sprawy lepiej.

Słowa te wymówił z owym bladym uśmiechem, który takim dreszczem przejmował Franza d'Epinay.

– Przy pańskim usposobieniu i zamiarach – powiedział Danglars – zabłyśnie pan u nas w stolicy takim przepychem, że zaćmisz nas, biednych milionerów. A jednak poproszę, by zechciał pan rzucić okiem na moją galerię, bo jesteś pan amatorem sztuki – widziałem, jak oglądał pan moje obrazy. Wszystkie obrazy są stare, dzieła posiadające metrykę, że wyszły spod pędzla dawnych mistrzów; bo obecnego malarstwa nie lubię.

– Ma pan rację; współczesne malarstwo ma zazwyczaj jedną wielką wadę: nie zdążyło się jeszcze zestarzeć.

– Zechce pan obejrzeć moje rzeźby Thorwaldsena, Bartoliniego, Canovy? To sami obcy artyści, bo jak pan widzi, nie bardzo cenię artystów francuskich.

– Masz pan prawo być dla nich niesprawiedliwym, to pańscy ziomkowie.

– Ale to wszystko na później, kiedy się bliżej poznamy; dziś rad bym tylko, jeżeli pan pozwoli, przedstawić go żonie, baronowej Danglars; proszę darować ten pośpiech, panie hrabio, ale tak znakomity klient jak pan należy prawie do rodziny.

Monte Christo ukłonił się na znak, że przyjmuje zaszczyt, który tak bardzo pragnął wyświadczyć mu bankier.

Danglars zadzwonił i wszedł służący ubrany w pyszną liberię.

– Czy pani baronowa jest u siebie? – zapytał Danglars.

– Tak, panie baronie.

– Sama?

– Nie, ma u siebie gości.

– Czy nie uzna pan tego za nietakt, panie hrabio, jeśli przedstawię pana w czyjejś obecności? Wszak nie zachowuje pan incognito?

– Bynajmniej, panie baronie – uśmiechnął się Monte Christo. – Nie roszczę sobie praw do tego.

– A któż jest u pani? Pan Debray? – spytał Danglars z taką dobrodusznością, że Monte Christo uśmiechnął się w duchu, znał już bowiem domowe tajemnice bankiera.

– Tak, pan Debray – odpowiedział lokaj.

Danglars skinął głową.

Po czym zwrócił się do Monte Christa:

– Pan Lucjan Debray jest przyjacielem domu, piastuje stanowisko sekretarza przy ministrze spraw wewnętrznych. Co do mojej żony, utraciła ona swoje szlachectwo, wychodząc za mnie, pochodzi bowiem ze znakomitego rodu; z domu nazywa się de Servieres, a ożeniłem się z nią, gdy była wdową po pułkowniku markizie de Nargonne.

– Nie mam honoru znać pani baronowej Danglars, ale pana Lucjana Debray już spotkałem.

– Gdzież to?

– U pana Alberta de Morcerf.

– O, to pan znasz naszego młodego wicehrabiego?

– Spotkaliśmy się w Rzymie podczas karnawału.

– A, tak, tak – rzekł Danglars. – chyba słyszałem o jakiejś dziwnej przygodzie z bandytami czy złodziejami w jakichś ruinach… Wyszedł z tego cudem. Zdaje mi się, że opowiadał o tym mojej żonie i córce po powrocie z Włoch.

Другие книги автора

Купите 3 книги одновременно и выберите четвёртую в подарок!

Чтобы воспользоваться акцией, добавьте нужные книги в корзину. Сделать это можно на странице каждой книги, либо в общем списке:

  1. Нажмите на многоточие
    рядом с книгой
  2. Выберите пункт
    «Добавить в корзину»