Бесплатно

Hrabia Monte Christo

Текст
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

Hrabina drgnęła z przerażenia.

– Albercie – rzekła z trudem – mówiłam ci tyle razy, abyś ostrożnie zawierał nowe znajomości; teraz jesteś już mężczyzną i mógłbyś mi sam udzielać rad; a jednak powtarzam: bądź ostrożny.

– Mamo, żebym mógł skorzystać z twojej rady, najpierw powinienem wiedzieć, czego mam się strzec. Hrabia nie grywa, hrabia pije tylko czystą wodę zabarwioną kilku kroplami wina hiszpańskiego; hrabia jest tak bogaty, że pożyczałby ode mnie pieniędzy chyba na żarty; czego więc miałbym się obawiać ze strony hrabiego?

– Masz słuszność. Moje obawy są niedorzeczne, tym bardziej względem człowieka, który ci ocalił życie… Ale, ale, czy twój ojciec dobrze go przyjął? Musimy być dla hrabiego nadzwyczaj uprzejmi, to bardzo ważne. Ojciec jest często zaaferowany, przejmuje się swoimi interesami, mógłby więc mimo woli…

– Ojciec zachował się doskonale – przerwał Albert. – Powiem więcej: wydało mi się, że go bardzo ujęły komplementy, niezwykle zręczne, które hrabia mu podrzucił tak zgrabnie, a jednocześnie trafnie, jakby go znał od trzydziestu lat. Każda z tych pochwalnych strzałek bardzo przyjemnie połechtała papę – roześmiał się Albert – do tego stopnia, że rozstali się jak najlepsi przyjaciele. A papa chciał go nawet zaprowadzić do Izby, żeby się popisać przed nim swoją mową.

Hrabina nie odpowiedziała ani słowa; była tak głęboko zatopiona w myślach, że z wolna zamknęły jej się oczy.

Młodzieniec stał przed nią i patrzył na nią z ową synowską miłością, o tyle tkliwszą i serdeczniejszą, jeśli matka jest młoda i wciąż piękna. Spostrzegłszy, że przymknęła powieki i pogrążyła się w słodkim odrętwieniu, przez chwilę przysłuchiwał się jej oddechowi, a sądząc, że zasnęła, oddalił się lekko na palcach, ostrożnie zamykając za sobą drzwi.

– To diabeł, nie człowiek – mruczał sam do siebie, potrząsając głową. – Przepowiedziałem mu, że wywoła tu sensację; a właśnie widzę tego efekt na niezawodnym termometrze. Zauważyła go matka, a więc musi być naprawdę godzien uwagi.

Zszedł do stajni, nie bez skrywanej irytacji, że Monte Christo, nawet o tym nie myśląc, położył rękę na zaprzęgu, który odeśle jego gniadosze w oczach znawców na miejsce nr 2.

– Stanowczo – rzekł – ludzie nie są sobie równi. Muszę poprosić ojca, aby rozwinął tę tezę przed Wysoką Izbą.

41. Bertuccio

Hrabia przyjechał tymczasem do domu; zajęło mu to sześć minut. Tych sześć minut wystarczyło, by przyuważyło go ze dwudziestu złotych młodzieńców znających dobrze cenę zaprzęgu, którego sami nie byli w stanie kupić, i spięło konie w galop, aby zerknąć na magnata, który sobie sprawiał konie po dziesięć tysięcy franków sztuka.

Ali wybrał na miejską rezydencję hrabiego Monte Christo dom położony po prawej stronie u końca Pól Elizejskich, z dziedzińcem i ogrodem; gęste drzewa wznoszące się pośrodku dziedzińca zakrywały część fasady; kępę drzew ujmowały niczym ramiona dwie alejki, którymi powozy mogły zajeżdżać od okratowanej bramy przed sam ganek o podwójnych schodach; na każdym stopniu stał porcelanowy wazon z kwiatami.

Dom stał samotnie; miał oprócz wejścia głównego jeszcze inne, wychodzące na ulicę Ponthieu.

Zanim stangret zawołał odźwiernego, żelazna krata obróciła się na zawiasach; widziano, jak zbliżał się powóz i hrabia został obsłużony z równie błyskawiczną szybkością, jak to się działo w Rzymie.

Stangret wjechał, zakreślił półkole, nie zwalniając ani trochę; brama zamknęła się, nim koła przestały zgrzytać na piasku alejki.

Powóz zatrzymał się po lewej stronie ganku; przy drzwiczkach natychmiast pojawiło się dwóch ludzi; jednym z nich był Ali, który uśmiechnął się do swego pana z niewymowną, najszczerszą radością, uszczęśliwiony jednym spojrzeniem Monte Christa.

Drugi skłonił się nisko i podał rękę hrabiemu, by pomóc mu wysiąść z powozu.

– Dziękuję, panie Bertuccio – rzekł hrabia, zeskakując lekko ze stopni powozu. – Co z notariuszem?

– Czeka w małym salonie, ekscelencjo.

– A bilety wizytowe, które ci kazałem zamówić, skoro będziesz znał numer domu?

– Już gotowe, panie hrabio. Byłem u najlepszego litografa w Palais Royal i w mojej obecności przygotował płytkę; pierwszy odbity bilet został odniesiony natychmiast stosownie pańskich rozkazów do pana barona Danglars, deputowanego, Chaussée-d'Antin 7, inne leżą na kominku w sypialni pana hrabiego.

– Dobrze. Która godzina?

– Czwarta.

Monte Christo oddał rękawiczki, cylinder i laskę lokajowi francuskiemu, temu samemu, który wybiegł z antyszambrów u Morcefów, aby przywołać powóz; następnie poszedł do saloniku – drogę wskazywał mu Bertuccio.

– Nie najładniejsze te marmury w przedpokoju – rzekł Monte Christo. – Spodziewam się, że je stąd usuniecie.

Bertuccio skłonił się.

Jak uprzedził intendent, notariusz czekał w saloniku.

Miał poczciwą fizjonomię podrzędnego urzędnika, któremu udało się zdobyć rzecz nieosiągalną – stanowisko notariusza na przedmieściu.

– To pan jesteś notariuszem, który w imieniu właścicieli ma sprzedać dom, który chciałbym kupić? – spytał Monte Christo.

– Tak, panie hrabio – odrzekł notariusz.

– Czy akt sprzedaży już gotów?

– Gotowy, panie hrabio.

– Przyniósł go pan?

– Oto i on.

– Doskonale. A gdzie się ten dom znajduje? – zapytał niedbale Monte Christo, zwracając się w połowie do Bertuccia, w połowie do notariusza.

Intendent wykonał gest, który znaczył: „nie wiem”.

Notariusz spojrzał zdziwiony na Monte Christo.

– Jak to? – rzekł. – To pan hrabia nie wie, gdzie się znajduje dom, który chce kupić?

– Ano nie – odparł hrabia.

– I pan hrabia go wcale nie zna?

– Jak miałbym, u diabła, go znać? Dziś rano przyjechałem z Kadyksu, nie byłem nigdy wcześniej w Paryżu i pierwszy raz noga moja stanęła we Francji.

– A, to co innego – odpowiedział notariusz. – Dom, który pan hrabia pragnie kupić, leży w Auteuil.

Na te słowa Bertuccio zbladł.

– A gdzież to? – zapytał Monte Christo.

– Dwa kroki stąd, panie hrabio. Zaraz za Passy, cudowne położenie, w samym środku Lasku Bulońskiego.

– Tak blisko? Ależ to nie na wsi? Panie Bertuccio, jak mogłeś, u diabła, wybrać mi dom tuż przy rogatkach Paryża?

– Ja? – zawołał intendent z osobliwym pośpiechem. – O, to na pewno nie mnie pan hrabia polecił wyszukanie tego domu; niech pan hrabia raczy sobie przypomnieć, poszperać w pamięci…

– A, prawda – rzekł Monte Christo – przypominam sobie teraz! Przeczytałem ogłoszenie w jakimś dzienniku i dałem się zwieść kłamliwemu tytułowi „Dom wiejski”.

– Jeszcze czas – wtrącił spiesznie Bertuccio. – Jeżeli pan hrabia raczy mi zlecić, bym poszukał gdzie indziej, znajdę na pewno, co tylko będzie najlepszego w Enghien, Fontenay-aux-Roses czy w Bellevue.

– E, nie trzeba – rzekł niefrasobliwie Monte Christo. – Skoro już znaleźliśmy ten dom, niech tak zostanie.

– I pan hrabia ma słuszność – wtrącił skwapliwie notariusz, z obawy, by nie stracić honorarium. – To prześliczna posiadłość: strumyki, gęste zagajniki, mieszkanie wygodne, chociaż od dawna opuszczone; nie mówiąc już o meblach, które są wprawdzie stare, ale mają pewną wartość, szczególnie dziś, kiedy wszyscy szukają staroci. Ale przepraszam, pan hrabia chyba gustuje w dzisiejszej epoce.

– Ależ proszę mówić dalej, nie szkodzi. A więc jest przyzwoity?

– Panie hrabio, przyzwoity? Wspaniały!

– Tam do kata, nie traćmy takiej okazji – rzekł Monte Christo. – Proszę o kontrakt.

Podpisał szybko, rzuciwszy okiem na miejsce, gdzie w akcie określono położenie domu i nazwisko właścicieli.

– Panie Bertuccio, proszę dać panu notariuszowi pięćdziesiąt pięć tysięcy franków.

Intendent wyszedł dość niepewnym krokiem i wrócił z plikiem banknotów, które notariusz, jako człowiek nienawykły przyjmować pieniądze bez niezbędnych formalności, uważnie przeliczył.

– A teraz – zapytał hrabia – dopełniliśmy już wszystkich formalności?

– Tak, panie hrabio.

– Czy masz pan klucze?

– Klucze zostawiono u odźwiernego, który pilnuje domu; ale tu jest list z poleceniem, by przyjął pana jako właściciela.

– Bardzo dobrze.

I Monte Christo kiwnął głową notariuszowi, co znaczyło wyraźnie: „już pana nie potrzebuję, możesz sobie iść”.

– Ale przepraszam – rzekł nieśmiało poczciwy notariusz. – Pan hrabia zapewne omylił się, należy mi się tylko pięćdziesiąt tysięcy.

– A pańskie honorarium?

– Już jest zawarte w tej sumie, panie hrabio.

– Ale czyż nie pofatygowałeś się pan z Auteuil?

– Tak.

– A więc trzeba pana wynagrodzić za fatygę – zakończył hrabia i pożegnał go gestem.

Notariusz wyszedł tyłem, kłaniając się aż do ziemi. Pierwszy to raz od chwili, gdy objął swój urząd, zdarzył mu się taki klient.

– Proszę odprowadzić pana notariusza – zwrócił się do Bertuccia hrabia.

Intendent wyszedł za notariuszem.

Skoro tylko hrabia został sam, wydobył z kieszeni zamknięty pugilares i otworzył go małym kluczykiem, który zawsze nosił na szyi.

Przez chwilę szperał, aby w końcu zatrzymać się nad karteluszkiem z jakimiś notatkami; porównał je z aktem sprzedaży złożonym na stole, i zbierając wspomnienia, rzekł sam do siebie:

– Auteuil, ulica de la Fontaine 28; to właśnie to. A teraz, czy mam wyrwać wyznanie, odwołując się do obaw religijnych, czy do środków bardziej świeckich? W każdym razie za godzinę będę wiedział wszystko. Bertuccio! – zawołał, uderzając młoteczkiem o giętkiej rączce w dzwonek, który wydał dźwięk ostry i przeciągły, podobny do brzmienia tam-tamu. – Bertuccio!

Intendent stanął w drzwiach.

– Panie Bertuccio – rzekł hrabia – czy nie mówiłeś mi kiedyś, żeś dużo podróżował po Francji.

– Tak, ekscelencjo, zwiedziłem niektóre prowincje Francji.

– A więc na pewno znasz też i okolice Paryża?

 

– Nie, panie hrabio, nie – odparł intendent i wstrząsnął nim nerwowy dreszcz, który Monte Christo, znawca ludzkich emocji, odczytał jako wyraz żywego zaniepokojenia.

– O, to szkoda – rzekł – żeś nigdy nie był w okolicach Paryża, bo chciałbym jeszcze dziś wieczorem zwiedzić moją nową posiadłość; a mógłbyś mi więc po drodze udzielić paru użytecznych objaśnień.

– Do Auteuil! – zawołał Bertuccio, a jego oliwkowa twarz powlekła się trupią bladością. – Ja mam jechać do Auteuil?

– A cóż w tym dziwnego, że masz pan jechać ze mną do Auteuil? Kiedy tam zamieszkam, i pan tam będziesz musiał mieszkać, jako jeden z moich domowników.

Bertuccio spuścił głowę pod władczym wzrokiem pana; nie odpowiadając, stał nieruchomo w miejscu.

– Ale cóż to się z panem dzieje? Mam po raz drugi zadzwonić o konie? – spytał Monte Christo tonem, którego użył Ludwik XIV, gdy wymawiał słynne: „O mało nie czekałem!”.

Bertuccio podskoczył błyskawicznie z saloniku do przedpokoju i krzyknął chrapliwym głosem:

– Konie dla pana hrabiego!

Monte Christo napisał w międzyczasie kilka listów, a gdy pieczętował ostatni, powrócił intendent.

– Powóz pana hrabiego gotowy.

– A więc bierz pan rękawiczki i kapelusz.

– Mam jechać z panem hrabią? – wykrzyknął Bertuccio.

– Naturalnie! Przecież mam tam zamieszkać, a więc powinieneś pan wydać odpowiednie rozkazy.

Sprzeciwić się hrabiemu było rzeczą bez precedensu.

Intendent więc już bez dalszych obiekcji poszedł za swym panem, który wsiadł do powozu i dał mu znak, aby wsiadł z nim razem.

Intendent usadowił się z uszanowaniem na przedzie powozu.

42. Dom w Auteuil

Monte Christo spostrzegł, że schodząc ze schodów, Bertuccio przeżegnał się na sposób korsykański, to znaczy nakreślił w powietrzu kciukiem kształt krzyża, a siadając do powozu, wymamrotał po cichu jakąś krótką modlitwę.

Każdy inny, mniej ciekawy, ulitowałby się, widząc taki wstręt u czcigodnego intendenta do tej przejażdżki extra muros; hrabia jednak był zbyt ciekawy, aby podarować Bertucciowi ten mały spacer.

Po dwudziestu minutach dojechali do Auteuil. Gdy wjechali do wsi, Bertuccio, wciśnięty w kąt powozu, jął z gorączkowym podnieceniem przyglądać się pilnie wszystkim budowlom, jakie mijali.

– Każ pan stanąć na ulicy de la Fontaine 28 – rzekł hrabia, uporczywie i bezlitośnie wpatrując się w intendenta.

Pot zrosił twarz Bertuccia; a jednak usłuchał rozkazu i wychylając się z powozu, zawołał do stangreta:

– Ulica de la Fontaine 28.

Numer 28 znajdował się na końcu wsi. Tymczasem, gdy jechali, zapadła noc – albo raczej na niebo nasunęła się czarna chmura; przepełniona elektrycznością nadawała tej przedwczesnej ciemności uroczysty wygląd jakowejś dramatycznej chwili.

Powóz stanął, lokaj pospieszył, aby otworzyć drzwiczki.

– Cóż to, panie Bertuccio, nie zamierza pan wysiadać? Chcesz pan zostać w powozie? O czymże, u diabła, dziś pan myślisz?

Bertuccio wyskoczył z powozu i podał ramię hrabiemu, który tym razem oparł się na nim i z wolna zszedł stopień po stopniu.

– Zastukaj – rzekł hrabia – i oznajmij mnie.

Bertuccio zastukał, drzwi się otwarły i wyszedł odźwierny.

– O co chodzi? – zapytał.

– O to, dobry człowieku, że przyjechał twój nowy pan – odparł lokaj.

I podał odźwiernemu list od notariusza.

– A to dom jest już sprzedany – zapytał odźwierny – i ten pan ma w nim zamieszkać?

– Tak, przyjacielu – rzekł hrabia. – Postaram się, abyś nie żałował dawnego pana.

– O, proszę pana, nie mam powodu go żałować, bośmy go bardzo rzadko widywali; od pięciu lat nie był tu nawet raz i do licha, dobrze zrobił, że sprzedał dom, który mu nie dawał wcale dochodu.

– Jakże się twój dawny pan nazywał? – spytał Monte Christo.

– Pan markiz de Saint-Méran. O, jestem pewny, że go nie sprzedał za tyle, za ile kupił.

– Markiz de Saint-Méran… – zastanowił się Monte Christo. – Zdaje mi się, że to nazwisko nie jest mi obce… Markiz de Saint-Méran…

I zdawał się szukać czegoś w pamięci.

– Stary szlachcic – mówił odźwierny – wierny sługa Burbonów, miał jedyną córkę, która poszła za pana de Villefort, niegdyś prokuratora królewskiego w Nîmes, a potem w Wersalu.

Monte Christo zerknął na Bertuccia: intendent był bledszy niż ściana, o którą się oparł, aby nie upaść.

– Czy ta córka aby nie umarła? Zdaje mi się, że coś takiego słyszałem…

– Tak, proszę pana, lat temu około dwadzieścia i od tego czasu nasz biedny pan markiz był tu tylko dwa czy trzy razy.

– Dziękuję, dziękuję – rzekł Monte Christo, sądząc po zrozpaczonym wyglądzie intendenta, że nie powinien dłużej naciągać struny, aby nie pękła. – Daj nam jakie światło, dobry człowieku.

– Mam iść z panem?

– Nie trzeba, Bertuccio mi poświeci – i Monte Christo do tych słów dołączył dwie sztuki złota, za co odźwierny zasypał go błogosławieństwami.

– O, proszę pana – odezwał się odźwierny, obmacawszy na próżno gzyms kominka i półki – ale nie mam tu świecy.

– Panie Bertuccio, proszę wziąć latarnię i obejść ze mną pokoje – rzekł hrabia.

Intendent bez żadnych uwag spełnił rozkaz, ale było widać z drżenia ręki, w której trzymał latarnię, ile kosztuje go to posłuszeństwo.

Zwiedzili dosyć obszerny parter, a następnie pierwsze piętro, składające się z salonu, łazienki i dwóch sypialni; z jednej z nich wychodziło się na kręcone schodki prowadzące do ogrodu.

– Patrz, schody dla służby – zauważył hrabia. – To całkiem wygodne. Poświeć no, panie Bertuccio; idź przodem, zobaczymy, gdzie nas te schody zaprowadzą.

– Panie hrabio, te schody prowadzą do ogrodu.

– A skądże o tym wiesz?

– To znaczy, tak mi się wydaje.

– A więc trzeba się przekonać.

Bertuccio westchnął i poszedł naprzód.

Schody wychodziły rzeczywiście na ogród.

Przy drzwiach na zewnątrz intendent zatrzymał się.

– No, dalej, panie Bertuccio – mówił hrabia.

Ale intendent stał prawie bez zmysłów, oszołomiony i pognębiony; jego błędne oczy jakby szukały wokół śladów jakiejś straszliwej przeszłości; dłonie kurczowo zaciśnięte jakby próbowały odepchnąć okropne wspomnienia.

– No, czemu pan nie idzie? – nalegał hrabia.

– Nie, nie! – wykrzyknął Bertuccio, stawiając w rogu latarnię. – Nie, panie hrabio, nie pójdę dalej ani kroku! Nie mogę.

– Co to ma znaczyć? – wycedził Monte Christo głosem, któremu trudno było się oprzeć.

– Ale pan hrabia nie widzi – zawołał intendent – że to wszystko nie może być rzeczą naturalną? Chce pan kupić dom w Paryżu i kupuje go pan właśnie w Auteuil; i jest to akurat dom pod nr 28 przy ulicy de la Fontaine… Ach, panie hrabio, czemużem nie powiedział panu wszystkiego od razu! Na pewno by pan wtedy nie wymagał, abym tu przyjechał. Nie sądziłem zresztą, że pan hrabia kupi akurat ten dom. Jak gdyby nie było w Auteuil innych domów oprócz tego, w którym doszło do morderstwa!

– Oho! – zatrzymał się nagle Monte Christo. – A cóż to za okropne wyrzekłeś słowo! Diabeł nie człowiek! Niepoprawny Korsykanin, nic, tylko tajemnice i zabobony! No, dalej, weź pan latarnię i przejdźmy się po ogrodzie. Ze mną nie będziesz się chyba bał!

Bertuccio podniósł latarnię i usłuchał.

Za otwartymi drzwiami ukazało się sine niebo, gdzie księżyc na próżno próbował walczyć z istnym morzem chmur, które zakrywały go ciemnymi falami. Rozświetlał je na chwilę, a potem ginęły jeszcze ciemniejsze w otchłaniach nieskończoności.

Intendent chciał zwrócić się na lewo.

– Nie, mój panie – rzekł Monte Christo. – Po co mamy wchodzić na alejki? Mamy przed sobą tak piękny trawnik, idźmy prosto.

Bertuccio otarł pot spływający mu z czoła, ale posłuchał, a mimo to nadal próbował kierować się w lewo.

Monte Christo przeciwnie, szedł cały czas w prawą stronę i zatrzymał się pod kępą drzew. Intendent nie wytrzymał.

– Panie hrabio, proszę stamtąd odejść, błagam! – zawołał. – Jest pan dokładnie w tym miejscu!

– W jakim miejscu?

– W miejscu, gdzie on upadł.

– Kochany panie Bertuccio – roześmiał się Monte Christo. – Opamiętaj się, proszę; nie jesteśmy w Sartene ani w Corte. To nie maquis, to ni mniej ni więcej angielski ogród; źle utrzymany, przyznaję, ale nie trzeba go od razu za to oczerniać.

– Niech pan hrabia stamtąd odejdzie, błagam, błagam!

– Mości Bertuccio, ty chyba zwariowałeś – rzekł zimno hrabia. – A jeśli tak, to uprzedź mnie, będę cię mógł wtedy zamknąć w domu dla wariatów, zanim zdarzy się jakie nieszczęście.

– Niestety, ekscelencjo – rzekł Bertuccio, potrząsając głową i załamując ręce takim gestem, że rozśmieszyłby tym hrabiego, gdyby go tak mocno nie pochłonęła ta ważna chwila, przez co obserwował pilnie najmniejszy odruch tego człowieka, objawiający stan jego zatrwożonego sumienia. – Niestety, panie hrabio, nieszczęście się już stało!

– Panie Bertuccio – rzekł hrabia. – Muszę ci wyznać, że machasz i wywijasz rękami, i do tego wywracasz oczami jak potępieniec, z którego diabeł za nic nie chce wyjść; a zdążyłem zauważyć, że najbardziej uparty diabeł, co nie chce opuścić człowieka, to jego tajemnica. Wiem, żeś Korsykanin, wiem, żeś człowiek ponury i że drąży cię jakaś stara historia vendetty; we Włoszech puszczałem to mimo, bo we Włoszech te rzeczy są bardzo zwyczajne; ale we Francji morderstwo uważa się powszechnie za rzecz w najgorszym tonie: zajmują się tym żandarmi, potępiają to sędziowie, a szafot dokonuje zemsty.

Bertuccio złożył ręce, a ponieważ wykonując wciąż te dziwne gesty, nie wypuszczał latarni, blask oświetlił jego zmienioną twarz.

Monte Christo patrzył na niego przez chwilę tym wzrokiem, jakim w Rzymie przypatrywał się egzekucji na Andrei; a potem odezwał się głosem, który na nowo przejął wskroś dreszczem biednego intendenta:

– A więc ksiądz Busoni oszukał mnie, gdy po swojej podróży po Francji, w 1829 roku, przysłał cię do mnie z listem rekomendacyjnym, polecając mi twoje cenne zalety? No cóż, napiszę do księdza, że jest odpowiedzialny za swego protegowanego, a z pewnością dowiem się, o co chodzi z tym morderstwem. Jednak uprzedzam cię, panie Bertuccio, że kiedy mieszkam w jakimś kraju, zwykłem stosować się do jego praw i nie mam bynajmniej ochoty, by poróżnić się dla ciebie z francuską sprawiedliwością.

– O, niech pan tego nie robi, ekscelencjo! Czyż nie służyłem panu wiernie? – zawołał w rozpaczy Bertuccio. – Byłem zawsze uczciwym człowiekiem, a nawet więcej: spełniałem, ile się tylko dało, dobre uczynki.

– Nie mówię, że nie – odparł hrabia – ale dlaczego u diabła tak się dziś pan podniecasz? Zły to znak; czyste sumienie nie powleka taką bladością twarzy ani nie wywołuje takiego drżenia rąk.

– Ależ, panie hrabio – zawahał się Bertuccio – czyż sam nie powiedziałeś, że ksiądz Busoni, który wysłuchał mej spowiedzi w więzieniu w Nîmes, uprzedził cię, że moje sumienie obciąża wielki grzech?

– Tak, ale kiedy cię do mnie przysłał, zapewniając, że nadasz się na wybornego intendenta, myślałem, żeś coś gdzieś ukradł i nic więcej!

– O, panie hrabio! – zawołał z oburzeniem Bertuccio.

– Albo że, jako Korsykanin, dobrałeś się komuś do skóry, jak to się u was eufemistycznie mówi na zabójstwo.

– Ano właśnie, panie hrabio, właśnie tak! – zawołał Bertuccio, rzucając się do nóg hrabiemu. – Tak, to była tylko zemsta, przysięgam, zwykła zemsta.

– Rozumiem, ale jednak nie mogę zrozumieć, dlaczego tak cię poraża ten dom.

– Ale, jaśnie wielmożny panie, to zupełnie naturalne. W tym domu została dokonana zemsta.

– Jak to? W moim domu?

– O, jaśnie panie, wtedy nie należał do pana – odpowiedział naiwnie Bertuccio.

– Ale do kogo więc należał? Do markiza de Saint-Méran, jak mówił odźwierny? Za cóż u diabła mściłeś się na markizie de Saint-Méran?

– O, to nie na nim, panie hrabio, na kim innym.

– To dopiero szczególny zbieg okoliczności – rzekł Monte Christo, jakby przez chwilę pogrążył się w myślach – że ni stąd ni zowąd, zupełnie niechcący znalazł się pan w domu, w którym odbył się akt, przyprawiający cię o tak okropne wyrzuty sumienia.

– Panie hrabio, to nic więcej, tylko fatalność, jestem tego pewien. Najpierw kupiłeś pan dom, akurat w Auteuil, akurat ten dom, gdzie popełniłem morderstwo; schodzisz pan do ogrodu właśnie po tych schodach, po których on schodził; stajesz pan właśnie w miejscu, gdzie dostał śmiertelny cios; dwa kroki dalej, pod platanem, był grób, w którym pochował dziecko… To wszystko nie jest dziełem przypadku, o nie! Bo w takim razie przypadek zbyt przypominałby Opatrzność.

– No, to mój panie z Korsyki, załóżmy, że to Opatrzność, ja zwykle zgadzam się na wszystko; a zresztą chorym umysłom trzeba ustępować. Dalej, pozbieraj myśli i opowiedz mi wszystko.

 

– Raz tylko w życiu opowiadałem o tym, właśnie księdzu Busoniemu. Takie rzeczy – dodał Bertuccio, potrząsając głową – wyjawia się tylko pod tajemnicą spowiedzi.

– A więc, mój drogi Bertuccio, pogodzisz się z tym, że cię odeślę do twojego spowiednika; będziecie się razem zabawiali w kartuzów lub bernardynów i będziecie sobie gwarzyli do woli o waszych sekretach. Ale ja boję się takich ludzi, których przerażają zjawy; nie podoba mi się, gdy służba nie śmie wieczorem wychodzić do ogrodu. Ponadto, wyznaję szczerze, nie życzyłbym sobie odwiedzin komisarza policji; powinieneś bowiem wiedzieć, panie Bertuccio, że we Włoszech płaci się sprawiedliwości tylko wtedy, gdy milczy, ale we Francji płaci się jej przeciwnie – kiedy gada. Do licha, wiedziałem, że jesteś po trosze Korsykaninem, w dużej mierze przemytnikiem i nadzwyczaj dobrym intendentem, ale widzę teraz, że masz jeszcze wiele w zanadrzu. Odprawiam cię, panie Bertuccio.

– O, jaśnie panie, jaśnie panie! – zawołał intendent przerażony tą groźbą. – Jeśli tylko od tego zależy moje miejsce u pana, opowiem panu, opowiem wszystko; a jeżeli pana opuszczę, o, wtedy pójdę prosto na szafot.

– To co innego – rzekł Monte Christo. – Ale gdybyś chciał kłamać, zastanów się dobrze: już lepiej, żebyś nic nie mówił.

– O, nie, panie hrabio! Przysięgam na zbawienie duszy mojej, powiem wszystko! Nawet sam ksiądz Busoni poznał tylko część mojej tajemnicy. Ale błagam pana, niech pan najpierw odejdzie od tego platana; o, księżyc zaraz rozświetli tę chmurę i jak pan tak stoi w tym miejscu, owinięty w pelerynę, który kryje sylwetkę, wydaje się pan podobny do pana de Villefort…

– Jak to? – wykrzyknął Monte Christo. – To był pan de Villefort?…

– Ekscelencja go zna?

– Dawny prokurator królewski w Nîmes?

– Ten sam.

– Który się ożenił z córką markiza de Saint-Méran? I który w środowisku adwokatów ma opinię najuczciwszego, najsurowszego i najbardziej nieugiętego prokuratora?

– A więc, panie hrabio – zawołał Bertuccio – ten człowiek o nieposzlakowanej reputacji…

– Tak?

– To kanalia.

– Oho, to niemożliwe.

– Jest tak, jak ja mówię.

– Doprawdy? – spytał Monte Christo. – I masz na to dowody?

– A przynajmniej miałem.

– I zgubiłeś je, niezdaro?

– Tak, ale gdyby dobrze poszukać, może by się znalazły.

– Coś podobnego! Opowiedzże mi to wszystko, panie Bertuccio, bo to rzeczywiście zaczyna mnie interesować.

I hrabia, nucąc jakąś aryjkę z Łucji, poszedł usiąść na ławce; Bertuccio, przywołując wspomnienia, podążył za nim.

Другие книги автора

Купите 3 книги одновременно и выберите четвёртую в подарок!

Чтобы воспользоваться акцией, добавьте нужные книги в корзину. Сделать это можно на странице каждой книги, либо в общем списке:

  1. Нажмите на многоточие
    рядом с книгой
  2. Выберите пункт
    «Добавить в корзину»