Бесплатно

Hrabia Monte Christo

Текст
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

50. Pyram i Tysbe

Jakoś tak w dwóch trzecich Przedmieścia Saint-Honoré, za pięknym pałacem, godnym uwagi nawet wśród wielu pięknych budowli, jakie znajdują się w tej dzielnicy, rozciąga się rozległy ogród, w którym bujne kasztany sięgają ponad wysokie niczym mury miejskie kamienne ogrodzenie, tak że z nadejściem wiosny obsypują biało-różowym kwieciem dwa dzbany, umieszczone na czworobocznych filarach, pomiędzy które wbudowana jest żelazna kuta brama z czasów Ludwika XIII.

Pomimo wspaniałych pelargonii rosnących w owych dwóch dzbanach i kołyszących na wietrze żyłkowane liście i purpurowe kwiaty, los tego paradnego wejścia został przypieczętowany, odkąd właściciele pałacu ograniczyli swą posiadłość do samego budynku, dziedzińca obsadzonego drzewami od strony ulicy i do ogrodu, który ta brama właśnie niegdyś oddzielała od wspaniałego, morgowego warzywnika, przylegającego do całej posesji. Demon spekulacji wyznaczył jednak na krańcach warzywnika linię, to znaczy ulicę; a że owa ulica, nim jeszcze zaczęła istnieć, otrzymała wraz z wypolerowaną blaszką nazwę, właściciel pomyślał, że sprzeda warzywnik komuś, kto chciałby budować przy nowej ulicy, która miała stać się konkurencją dla wielkiej paryskiej arterii, zwanej Przedmieściem Saint-Honoré.

Ale gdy chodzi o interesy, człowiek projektuje, pieniądz decyduje i zaledwie ochrzczona ulica zmarła w kolebce. Nabywca warzywnika, uiściwszy całą sumę, nie mógł go odsprzedać z zyskiem i czekając na wzrost cen, który prędzej czy później powinien był nastąpić, wynagradzając mu straty i uwalniając zamrożony kapitał, wydzierżawił ten teren ogrodnikom za pięćset franków rocznie.

Przynosiło im to pół procenta zysku, co naturalnie niewiele znaczy w dzisiejszych czasach, gdy wielu lokuje swój kapitał na pięćdziesiąt od sta, narzekając przy tym jeszcze na zbyt skromny dochód.

Niemniej, jak już powiedzieliśmy, brama prowadząca niegdyś do warzywnika, dziś nie służy nikomu i rdza zżera jej zawiasy. Więcej nawet: aby niegodni ogrodnicy, osoby z gminu, nie plamili swoim wzrokiem wnętrza tej arystokratycznej posesji, kratę zasłoniono wysokimi na sześć stóp deskami. Zasłona owa nie była po prawdzie zbyt szczelna, można więc było ukradkiem zerkać przez szpary, a i w domu tym panowały tak surowe obyczaje, że nie lękano się niedyskretnej ciekawości.

W warzywniku tym zamiast kapusty, buraków, rzodkwi, grochu i melonów rośnie wybujała lucerna – tylko to świadczyło, że ktoś jeszcze myśli o tym opuszczonym miejscu. Od strony projektowanej ulicy wchodzi się do niego przez niską furtkę. Jednak ziemia była coraz bardziej nieurodzajna i dzierżawcy opuścili ją tydzień temu, ponieważ zamiast dotychczasowego pół procenta zysku, nie przynosiła już nic.

Od strony pałacu mur wieńczą wspomniane już kasztany, co nie przeszkadza innym rosnącym bujnie i kwitnącym drzewom wciskać między nie gałęzi spragnionych powietrza i słońca.

W zakątku pod tak gęstym listowiem, że światło z trudem przedostaje się przez nie, stoi szeroka, kamienna ława i krzesła wskazujące, że jest to ulubione miejsce spotkań lub ulubiona samotnia – mieszkańców pałacu, oddalonego o jakie sto kroków i ledwie dostrzegalnego zza zasłony zieleni. Łatwo zresztą zrozumieć, że wybrano właśnie to ustronie: nie dociera tu słońce, nawet w największy upał panuje chłód, śpiewają ptaki i daleko stąd zarówno do domu, jak i do ulicy, czyli do interesów i gwaru.

Pod wieczór jednego z owych gorących dni, którymi wiosna obdarowuje mieszkańców Paryża, na tej kamiennej ławie leżały książka, parasolka, koszyk z ręcznymi robótkami i batystowa chusteczka z rozpoczętym haftem; niedaleko zaś ławki, przy bramie, młoda kobieta obserwowała przez szpary w deskach znany już nam opuszczony teren.

W tejże właśnie chwili furteczka otwarła się cicho i pojawił się w niej wysoki, silnej budowy młodzieniec, w płóciennej bluzie i aksamitnej kaszkietówce; jednak jego czarne wąsy, broda i nadzwyczaj starannie ułożone włosy kłóciły się z tym ubiorem ludzi prostych. Rozejrzawszy się szybko wokół, jakby się chciał przekonać, czy go kto nie śledzi, wszedł przez furtkę, cicho zamknął je za sobą i szybkim krokiem zbliżył się do bramy.

Na widok tego, którego oczekiwała, ale przecież nie w takim stroju, dziewczyna przelękła się i gwałtownie cofnęła.

Lecz młodzieniec, spojrzeniem przynależnym jedynie zakochanym, zdołał przez szpary w bramie dostrzec jej białą suknię i długą, niebieską szarfę. Podbiegł do przegrody i przyłożywszy usta do szpary, zawołał:

– Valentine, nie lękaj się, to ja.

Dziewczyna zbliżyła się.

– Och, czemu przychodzisz pan dzisiaj tak późno? Czy nie wiesz, że niedługo obiad? Czy nie wiesz, jak wielu wybiegów musiałam użyć, jak się spieszyć, by pozbyć się macochy, która mnie śledzi, służącej, która mnie szpieguje, i brata, który mnie prześladuje, aby móc przyjść tutaj popracować nad haftem? A i tak obawiam się, że zajmie mi on jeszcze dużo czasu. Skoro już wytłumaczysz się ze spóźnienia, powiedz mi też, co oznacza ten strój. O mało, a bym cię nie poznała.

– Kochana – rzekł młodzieniec – moja miłość jest zbyt niegodna ciebie, abym śmiał ci o niej mówić; a jednak ilekroć cię widzę, muszę ci wyznawać, jak cię ubóstwiam, aby echo tych słów pieściło moje serce, gdy cię już opuszczę. Dziękuję ci za te wymówki; sprawiają mi przyjemność, gdyż mówią mi, że o mnie myślałaś, bo nie śmiałbym twierdzić, że na mnie czekałaś. Pytałaś o moje spóźnienie i strój. Powiem ci i mam nadzieję, że zechcesz mi wybaczyć; wybrałem sobie rzemiosło…

– Rzemiosło? Cóż chcesz przez to powiedzieć, Maksymilianie? Czyż jesteśmy już tak szczęśliwi, że możesz sobie pan żartować z tego, co nas dotyczy?

– Ależ niech mnie Bóg broni, bym żartował z tego, co jest moim życiem. Ale zmęczyło mnie nieustanne bieganie po polach i przeskakiwanie murów, przestraszyła też myśl, którą podsunęłaś mi wczoraj wieczór, że twój ojciec mógłby pewnego dnia wziąć mnie za złodzieja – a ubliżyłoby to honorowi całej armii francuskiej. No i przecież ktoś mógłby się w końcu zdziwić, czemu ja, kapitan spahisów, kręcę się tutaj nieustannie, choć nie ma tu najmniejszej twierdzy do zdobycia ani blokhausu, którego można by bronić. Zostałem więc ogrodnikiem i przybrałem strój odpowiedni dla mego stanu.

– Znakomicie! Ależ to szaleństwo!

– Przeciwnie, najrozsądniejsza rzecz, jaką, jak sądzę, zrobiłem w życiu – daje nam to pełne bezpieczeństwo.

– Jak? Chętnie się dowiem.

– A więc odszukałem właściciela tego placu, a ponieważ termin najmu z dawnymi dzierżawcami właśnie wygasł, ja wszedłem w ich prawa; cała ta lucerna, Valentine, należy do mnie i nic nie stoi na przeszkodzie, bym wybudował tu sobie chatkę i zamieszkał o dwadzieścia kroków od ciebie. O, nie mogę dłużej już zapanować nad radością i szczęściem! Valentine, potrafisz sobie wyobrazić, że można za nie zapłacić? Przecież to niemożliwe. A jednak, całe to szczęście, cała radość, za które oddałbym dziesięć lat życia, kosztowały mnie…. zgadnij ile? Pięćset franków, płatnych co kwartał. Widzisz więc, że odtąd nie mamy się już czego obawiać. Jestem tu u siebie, mogę przystawić drabinę do muru, żeby na ciebie patrzeć i mam prawo – bez obawy, że przeszkodzi mi w tym policjant – mówić, że cię kocham, tak długo, jak tylko twoja duma nie poczuje się urażona, słysząc te słowa z ust prostego robotnika w bluzie i kaszkietówce.

Wobec takiej niespodzianki Valentine aż pisnęła z radości. Ale nagle rzekła smutno, jakby jakaś zazdrosna chmura przysłoniła promień, który rozjaśnił jej serce:

– Niestety, Maksymilianie, teraz będziemy zanadto swobodni i nasze szczęście skusi los. Nadużyjemy naszego poczucia bezpieczeństwa i to nas zgubi.

– Jak możesz mówić takie rzeczy do mnie, który od chwili, gdy cię poznałem, każdego dnia dowodzę, że wszystkie moje myśli i całe życie podporządkowałem twojemu życiu i twoim myślom? Co wzbudziło twą ufność wobec mnie? Czy nie mój honor? Gdy powiedziałaś mi, że jakieś nieokreślone przeczucie każe obawiać ci się wielkiego niebezpieczeństwa, zaoferowałem ci pomoc, nie prosząc w zamian o żadną zapłatę prócz szczęścia, że mogę ci usłużyć. Czy od tej chwili, słowem jakimś, gestem najmniejszym dałem ci powód do żalu, że to mnie właśnie wybrałaś spośród tylu, co z ochotą gotowi byliby umrzeć dla ciebie? Powiedziałaś mi, że jesteś zaręczona z panem d'Epinay, że ojciec tak zadecydował; a że cokolwiek pan de Villefort postanowi, musi się spełnić, tak też bez wątpienia będzie i w tym wypadku. Dobrze więc, usunąłem się w cień, zdając się nie na własną wolę, nie na twoją, lecz na bieg wypadków, na Opatrzność, na Boga. I oto pokochałaś mnie, ulitowałaś się nade mną i wyznałaś mi to. Dziękuję ci za te słowa, proszę tylko, byś czasem mi je powtarzała, bo pozwalają mi zapomnieć o wszystkim.

– I to właśnie uczyniło cię zbyt śmiałym, Maksymilianie, i sprawiło, że jestem szczęśliwa, a zarazem nieszczęśliwa tak bardzo, że zastanawiam się często, co jest lepsze: zgryzota, którą powoduje surowość mojej macochy i jej zaślepienie względem jej syna, czy też pełne niebezpieczeństw szczęście, którego doznaję, gdy cię widzę.

– Pełne niebezpieczeństw! – zawołał Maksymilian. – Jak mogłaś wypowiedzieć tak twarde i niesprawiedliwe słowa? Czy kiedykolwiek widziałaś bardziej uległego niewolnika? Pozwoliłaś mi czasem mówić do siebie, ale zabroniłaś, bym próbował się z tobą spotkać w świecie; usłuchałem. Odkąd znalazłem sposób, by zakradać się do tego ogrodu i choćby przez kratę rozmawiać z tobą, być w końcu tak blisko, ale nie móc cię widzieć, czy kiedykolwiek poprosiłem, byś mi pozwoliła dotknąć choćby rąbka twej sukni? Czy uczyniłem cokolwiek, by pokonać ten mur, tak nędzną dla mnie przeszkodę – bo jestem przecież silny i młody? Nigdy nie skarżyłem się na twoją surowość i żadnym słowem nie wspomniałem głośno o moich pragnieniach. Jestem wierny danemu słowu jak dawni rycerze. Przyznaj chociaż to, abym nie myślał, że jesteś niesprawiedliwa.

 

– To prawda – rzekła Valentine, wsuwając w szparę delikatny paluszek, który Maksymilian natychmiast ucałował. – To prawda, jesteś pan wiernym przyjacielem. Ale Maksymilianie, postępujesz tak zgodnie z własnym interesem; wiesz przecież doskonale, że niewolnik, który zaczyna stawiać żądania, traci wszystko. Przyrzekłeś braterską miłość mnie, która nie ma przyjaciół, o której ojciec zapomniał, a macocha prześladuje; mnie, której jedynym oparciem jest niemy, znieruchomiały i zimny starzec niezdolny do tego, by ręka jego mogła uścisnąć moją, choć serce bez wątpienia bije dla mnie resztką uczucia. Gorzki żart losu uczynił mnie wrogiem i ofiarą silniejszych ode mnie, dając jako podporę i przyjaciela żywego trupa. O, naprawdę, Maksymilianie, jestem bardzo nieszczęśliwa i masz rację, że kochasz mnie dla mnie, nie dla siebie.

– Valentine – rzekł młodzieniec głęboko wzruszony. – Nie powiem, że tylko ciebie kocham na świecie, bo kocham także siostrę i szwagra; jest to jednak uczucie łagodne i spokojne, tak różne od tego, które odczuwam wobec ciebie. Gdy o tobie myślę, krew mi się burzy, pierś wzbiera, serce bije jak szalone. Ale siły tej, płomienia i nadludzkiej mocy używać będę tylko po to, by cię kochać, póki sama nie poprosisz, abym użył jej, by ci rzeczywiście usłużyć. Podobno Franz d'Epinay zabawi rok jeszcze za granicą. W ciągu tego roku ileż to okazji może nam się nadarzyć, ile wydarzeń może nam dopomóc! Nie traćmy nadziei, tak dobrze i błogo jest ufać! Ale ty, Valentine, zarzucasz mi egoizm, a jak traktujesz mnie sama? Jesteś niczym piękny i zimny posąg wstydliwej Wenus. Cóż dajesz mi w zamian za moje oddanie, za poświęcenie i powściągliwość? Niewiele. Mówisz o panu d'Epinay i wzdychasz na myśl, że kiedyś zostaniesz jego żoną. Tylko tyle masz w duszy? Ja oddaję ci życie i duszę, tobie poświęcam najdrobniejsze drgnienie serca. I gdy ja cały jestem twój, gdy mówię sobie cicho, że jeśli cię stracę, umrę, ciebie wcale nie przeraża myśl, że będziesz należała do innego. Och, Valentine, gdybym był na twoim miejscu i czuł się tak kochany, jak ty, a masz przecież pewność, że cię kocham, sto razy już przesunąłbym dłoń między tymi kratami i uścisnął rękę biednego Maksymiliana, mówiąc: „Do ciebie, Maksymilianie, do ciebie tylko należę na tym i na przyszłym świecie”.

Dziewczyna nic nie odpowiedziała, ale młodzieniec usłyszał, jak westchnęła i zapłakała.

Jego reakcja była natychmiastowa:

– Valentine, zapomnij o tych słowach, jeśli było w nich coś, co mogło cię zranić.

– Nie – rzekła. – Masz rację, Maksymilianie. Ale czy nie widzisz, że jestem biedną istotą, osamotnioną w obcym domu, bo ojciec jest mi niemal obcy? Od dziesięciu lat, dzień po dniu, minuta po minucie, moja wola łamana jest przez żelazną wolę otoczenia. Nikt nie widzi, jak cierpię i nikomu o tym nie mówię, tylko tobie. Pozornie w oczach świata jest mi dobrze, wszyscy odnoszą się do mnie ciepło, a w rzeczywistości każdy jest mi wrogiem. Ludzie mówią: „Pan de Villefort jest zbyt poważny i surowy, by okazywać czułość córce. Ale ma ona to szczęście, że znalazła w pani de Villefort drugą matkę”. Otóż świat się myli. Ojciec pozostawił mnie obojętnie własnemu losowi, macocha zaś nienawidzi z tym większą zaciętością, że skrywać ją musi pod wiecznym uśmiechem.

– Nienawidzi! Czy to w ogóle możliwe?

– Niestety, najdroższy, muszę przyznać, że ta nienawiść jest właściwie zupełnie naturalna. Macocha ubóstwia swojego syna, mojego brata, Edwardka.

– I co z tego?

– Dziwne to uczucie mówić z tobą o pieniądzach. Ale to właśnie jest źródłem nienawiści. Macocha sama nie ma majątku, a ja jestem bogata po matce, a będę dwa razy bogatsza, gdy odziedziczę majątek dziadków, państwa de Saint-Méran. Otóż zdaje mi się, że ona jest o to zazdrosna. Mój Boże, gdybym mogła oddać jej połowę tej fortuny, a być traktowana w domu jak córka, nie wahałabym się ani chwili.

– Biedactwo!

– Tak, jestem jakby związana, a równocześnie czuję się tak słaba, że czasem wydaje mi się, że więzy te mnie podtrzymują i boję się je zerwać. Poza tym mój ojciec nie jest osobą, której rozkazy można by bezkarnie łamać. Ma nade mną władzę, ty również nie poradzisz nic przeciwko niemu, a i sam król nie mógłby tu nic zrobić, zważywszy na nieskalaną przeszłość, która czyni pozycję mego ojca nietykalną. Maksymilianie, przysięgam ci, że jeżeli nie walczę, czynię to z lęku, by nie zniszczyć w tej wojnie nie tylko siebie, ale i ciebie. Nie mogę walczyć, bo lękam się, abym w tej walce nie poświęciła siebie i ciebie.

– Ale dlaczego tak rozpaczasz, dlaczego widzisz przyszłość w tak czarnych barwach?

– Ach, kochany, bo znam przeszłość.

– Ale przecież zastanów się chwilę, może nie jestem znakomitą partią z punktu widzenia arystokracji, ale z wielu względów nie jestem obcy światu, w którym żyjesz. Czas, gdy we Francji istniały dwie odrębne Francje, już dawno minął. Najznakomitsze rody monarchii przemieszały się z rodzinami cesarstwa. Arystokracja krwi poślubiła szlachtę wojskową, do której ja przecież należę. Czeka mnie niezła przyszłość w armii, dysponuję niewielką wprawdzie fortuną, ale daje mi ona niezależność, a mojego ojca wspomina się z szacunkiem w naszych okolicach jako jednego z najuczciwszych ludzi interesu. Mówię „w naszych okolicach”, bo przecież ty również pochodzisz z Marsylii.

– Maksymilianie, nie mów mi o Marsylii, to słowo przypomina mi moją matkę, tego anioła, którego wszyscy nadal opłakują. Krótko dane jej było czuwać nade mną na ziemi, lecz mam nadzieję, że teraz czuwa nadal – w niebie. Och, gdyby żyła, nie miałabym się czego obawiać. Powiedziałabym jej, że cię kocham, a ona chroniłaby tę miłość.

– Niestety, Valentine! – odrzekł Maksymilian. – Gdyby twoja matka żyła, myślę, że nie miałbym okazji cię poznać. Sama powiedziałaś, że byłabyś szczęśliwa, a Valentine szczęśliwa spoglądałby na mnie za swych wyżyn z pogardą.

– Teraz ty jesteś niesprawiedliwy dla mnie… Ale powiedz mi…

– Co mam ci powiedzieć? – zapytał, widząc, że Valentine się waha.

– Powiedz mi – podjęła – czy w przeszłości, w Marsylii jeszcze, nie było jakiś nieporozumień pomiędzy moim ojcem i twoim?

– O ile wiem, nie – odpowiedział Maksymilian. – Twój ojciec był żarliwym stronnikiem Burbonów, mój zaś oddany był całą duszą cesarzowi i jedynie to mogłoby ich dzielić. Ale skąd to pytanie?

– Powiem ci, bo chcę, żebyś wszystko wiedział. W dniu, kiedy twoja nominacja na kawalera Legii Honorowej została publicznie ogłoszona, byliśmy wszyscy u dziadka, pana Noirtier, i był tam jeszcze pan Danglars, ów bankier, ten, którego konie przedwczoraj o mało co nie stratowały mojej macochy i brata. Czytałam dziadkowi na głos dziennik, oni zaś rozmawiali o przyszłym małżeństwie pana de Morcerf z panną Danglars. Gdy doszłam do ustępu odnoszącego się do ciebie i który sama już znałam, bo poprzedniego dnia doniosłeś mi tę radosną nowinę, otóż kiedy doszłam do tego ustępu, byłam tak szczęśliwa, a równocześnie tak bałam się wypowiedzieć na głos twoje imię, że z pewnością ominęłabym je, gdyby nie obawa, że moje milczenie zostanie niewłaściwie zrozumiane. Więc zebrałam całą odwagę i przeczytałam.

– Kochana Valentine!

– Zaledwie wymówiłam twoje imię, mój ojciec odwrócił głowę. Byłam tak święcie przekonana (widzisz, jaki ze mnie głuptas), iż twoje nazwisko wywoła wszędzie piorunujące wrażenie, że zdawało mi się, że mój ojciec zadrżał, podobnie zresztą jak i pan Danglars, choć tutaj jestem niemal pewna, że się mylę.

„Morrel – rzekł mój ojciec – Zaraz, zaraz… – zmarszczył brwi – czy to nie z tych Morrelów z Marsylii, zaciekłych bonapartystów, co takie nieszczęście sprowadzili na nas w 1815 roku?”.

„Z tych samych – odpowiedział pan Danglars. – Zdaje mi się nawet, że to syn ówczesnego armatora”.

– Doprawdy? – zdziwił się Maksymilian. – A co twój ojciec na to odpowiedział?

– Och, coś tak strasznego, że nie śmiem ci nawet powtórzyć.

– Nie bój się – rzekł z uśmiechem Maksymilian.

– „Ich cesarz – mówił dalej marszcząc brwi – wiedział dobrze, jak radzić sobie z tymi fanatykami. Mówił na nich mięso armatnie i to jedyne miano, na jakie zasługiwali. Cieszę się ogromnie, że nowy rząd powraca do tej zbawiennej praktyki. Nawet jeśli byłby to jedyny powód, dla którego władze upierają się, by zachować Algierię, to i tak podziękowałbym im za to, choć ciut drogo nas to kosztuje”.

– To rzeczywiście brutalna polityka – rzekł Maksymilian. – Ale nie musisz wstydzić się za słowa ojca, Valentine. W tym względzie mój ojciec w niczym twojemu nie ustępował, bo i on ciągle powtarzał: „Nie wiem, czemu cesarz, który tyle dobrych rzeczy zrobił, nie utworzy pułku z sędziów i adwokatów, i nie pośle ich na pierwszy ogień?”. Widzisz tedy, kochana moja, że obie strony są siebie warte, jeżeli chodzi o barwność wypowiedzi i miłe pomysły. Ale co odpowiedział na to pan Danglars?

– Roześmiał się tym swoim obłudnym śmiechem, który mnie przeraża. Posiedzieli jeszcze chwilę, po czym podnieśli się i wyszli. Dopiero wtedy spostrzegłam, że kochany dziadek jest ogromnie poruszony. Tylko ja jestem w stanie odgadnąć, co dzieje się w jego sercu i lękam się, czy ta rozmowa, która toczyła się w jego obecności, bo już teraz nikt nie zważa na tego biednego starca, nie wywarła na nim zbyt silnego wrażenia, zważywszy, że tak źle mówiono o cesarzu, którego przecież był zawsze najgorliwszym stronnikiem.

– No tak, przecież to jeden z bardziej znanych ludzi z czasów cesarstwa. Był zdaje się senatorem i nie wiem, czy wiesz, ale za Restauracji maczał palce w prawie wszystkich spiskach bonapartystowskich.

– Owszem, nieraz słyszałam, jak ktoś szeptał po kątach o tych sprawach, które wydają mi się bardzo dziwne: dziadek bonapartysta, ojciec rojalista, a zresztą… Odwróciłam się więc do dziadka, a on wzrokiem wskazał mi dziennik.

„No jak tam, dziadziu? – zapytałam. – Jesteś zadowolony?”

Kiwnął potakująco.

„Z tego, co powiedział mój ojciec?”

Zaprzeczył.

„A więc z tego, że pan Morrel został mianowany kawalerem Legii Honorowej?”.

Skinął głową, że tak.

Czy uwierzysz, Maksymilianie? Cieszył się, że otrzymałeś order, a przecież wcale cię nie zna. Być może jest to tylko dowód jego szaleństwa, bo mówią, że dziecinnieje. A ja go kocham za to jeszcze bardziej.

„Dziwne” – pomyślał Maksymilian.

– Czyżby twój ojciec mnie nienawidził, dziadek natomiast… Osobliwe są te sympatie i antypatie między partiami.

– Cicho – szepnęła nagle Valentine. – Ukryj się, uciekaj, ktoś idzie! Maksymilian chwycił za motykę i jął bez litości kopać lucernę.

– Panienko! Panienko! – zawołał głos zza drzewa. – Jaśnie pani szuka wszędzie panienki. Przyszedł jakiś gość, jest już w salonie.

– Gość? – zdziwiła się Valentine, cała jeszcze poruszona. – A któż to składa nam wizytę?

– Wielki pan, książę podobno, pan hrabia de Monte Christo.

– Już idę – odpowiedziała Valentine.

Maksymilian zadrżał po drugiej stronie bramy – to „już idę” oznaczało, jak zwykle, koniec ich spotkania – służyło za pożegnanie.

– No, no – rzekł do siebie Maksymilian oparty w zamyśleniu na motyce. – A skądże to hrabia Monte Christo zna pana de Villefort?

Другие книги автора

Купите 3 книги одновременно и выберите четвёртую в подарок!

Чтобы воспользоваться акцией, добавьте нужные книги в корзину. Сделать это можно на странице каждой книги, либо в общем списке:

  1. Нажмите на многоточие
    рядом с книгой
  2. Выберите пункт
    «Добавить в корзину»