Бесплатно

Hrabia Monte Christo

Текст
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

– Nie miał przy sobie nawet szydełka.

– A więc ułożył się o okup?

– Szepnął coś tylko na ucho hersztowi i byłem wolny.

– Jeszcze go przeprosili za zatrzymanie – rzekł Beauchamp.

– Właśnie tak było – odpowiedział Morcerf.

– Coś takiego! Czyżby to jakiś nowy Ariosto?

– Nie, po prostu hrabia Monte Christo.

– Nie ma hrabiów o takim nazwisku – odezwał się Debray.

– I ja tak sądzę – dodał Château-Renaud z zimną krwią człowieka, który ma w jednym palcu cały herbarz europejski – nikt nie słyszał o istnieniu jakichś hrabiów Monte Christo.

– Może pochodzi z Ziemi Świętej – rzekł Beauchamp. – Może któryś z jego przodków posiadał Kalwarię, jak ród Mortemartów posiadał Morze Martwe.

– Za pozwoleniem – przerwał Maksymilian – chyba mogę pomóc panom w rozstrzygnięciu tej kwestii. Monte Christo to wysepka, o której słyszałem od majtków pracujących u mego ojca; ziarnko piasku wśród Morza Śródziemnego, atom w nieskończoności.

– Właśnie tak, panie kapitanie – rzekł Albert. – Otóż panem i władcą tego ziarnka piasku, jest ten, o którym wam opowiadam. Tytuł hrabiego kupił sobie gdzieś w Toskanii.

– No, to bogaczem jest twój hrabia.

– Ba! Ja myślę.

– Ale to chyba przecież widać.

– Właśnie, że nie, Lucjanie.

– Nie rozumiem.

– Czytałeś Księgę tysiąca i jednej nocy?

– Też mi pytanie.

– A więc, pomyśl – wiesz od razu, czy ludzie są tam bogaci czy biedni? Czy ziarna zboża nie są przypadkiem rubinami albo diamentami? Zdaje ci się, że to biedni rybacy i traktujesz ich jak rybaków, aż oto nagle otwierają ci jakąś tajemniczą jaskinię ze skarbami, za które mógłbyś kupić Indie.

– I cóż z tego?

– To, że mój hrabia de Monte Christo jest właśnie takim rybakiem. I ma nawet imię odpowiednie, nazywa się Sindbad Żeglarz i posiada jaskinię pełną złota.

– I widziałeś, Albercie, tę jaskinię?

– Ja nie, ale Franz widział. Ale nie wolno o tym ani słowa pisnąć przed hrabią. Franza wprowadzono tam z zawiązanymi oczyma, a posługiwała mu służba złożona z samych niemych i kobiet, przy których Kleopatra przypominałaby podobno tylko pospolitą kurewkę. Ale nie jest do końca pewien tych kobiet, weszły bowiem dopiero, gdy zażył sobie haszyszu; więc może wziął za kobiety tańcujące wokół niego posągi.

Przyjaciele spojrzeli na Alberta tak, jakby chcieli zapytać: „Pomieszało ci się w głowie, czy z nas chcesz zrobić pomyleńców?”.

– W istocie – rzekł Morrel, zamyślony – podobną historię opowiadał mi kiedyś stary marynarz nazwiskiem Penelon.

– Co za szczęście – rzekł Albert – że pan Morrel przychodzi mi w pomoc. Nie w smak wam, że pan Morrel rzucił kłębek nici do mojego labiryntu?

– Wybacz, kochaneczku – rzekł Debray – ale to, co mówisz, jest tak nieprawdopodobne…

– Do licha, nieprawdopodobne dlatego, że wasi ambasadorowie i konsulowie nic o tym nie mówią, bo im na to brak czasu, muszą przecież szykanować swoich podróżujących ziomków.

– O, i znowu irytujesz się i napadasz na naszych biednych agentów. Mój Boże, a jakim cudem mogą wam oni pomagać? Izba bez przerwy uszczupla im pensje, dlatego coraz o nich trudniej. A może chcesz zostać ambasadorem, Albercie? Załatwię ci nominację do Konstantynopola.

– Nigdy! Okażę przychylność dla Muhammada Alego, a sułtan przyśle mi od razu sznurek, aby mnie moi sekretarze udusili.

– Sam więc widzisz – rzekł Debray.

– Tak, ale wszystko to nie przeszkadza, aby mógł istnieć mój hrabia Monte Christo.

– Dalibóg! Wszyscy istniejemy, i to dopiero cud!

– Istniejemy, bez wątpienia, ale nie w takich samych warunkach. Nie każdy ma czarnych niewolników, książęce galerie, broń damasceńską, konie po sześć tysięcy franków, grecką kochankę!

– Widziałeś tę Greczynkę?

– Widziałem i słyszałem. Widziałem w teatrze Valle, słyszałem razu jednego, gdym był na śniadaniu u hrabiego.

– To ten nadzwyczajny człowiek jada?

– Doprawdy, jeśli je, to tak mało, że nie warto o tym mówić.

– Okaże się w końcu, że to jaki wampir.

– Śmiejcie się, śmiejcie, tak samo myśli hrabina G***, która, jak wiecie, znała lorda Ruthwena.

– Wyborne! – uśmiechnął się Beauchamp. – Dla kogoś, kto nie jest dziennikarzem, byłby to wspaniały odpowiednik sławnego węża morskiego, o którym pisali w „Constitutionnelu”. Wampir! Znakomita historia!

– Oko płowe, którego źrenica rozszerza się i zwęża, wedle woli – rzekł Debray. – Szczęki wydatne, czoło wspaniałe, cera sina, broda czarna, zęby białe i ostre i odpowiednie do tego wszystkiego obejście.

– Trafiłeś w sedno, Lucjanie – zawołał Albert. – Rysopis dokładny co do joty. Tak właśnie – uprzejmość cierpka, kostyczna. Ten człowiek często przejmował mnie drżeniem. Pewnego razu, gdyśmy się przypatrywali egzekucji, o mało nie zemdlałem i czułem, że to nie dlatego, żem widział kata pełniącego swoją powinność i słyszał jęki delikwenta, ale żem patrzył jednocześnie na hrabiego, słuchając, jak z zimną krwią rozprawiał o wszystkich możliwych torturach na ziemi.

– A nie zabrał cię na przechadzkę w ruiny Koloseum, aby ci trochę krwi wyssać? – zapytał Beauchamp.

– Albo, kiedy już cię uwolnił, nie kazał ci przypadkiem podpisać szkarłatnego cyrografu, w którym musiałeś sprzedać mu duszę, jak Ezaw sprzedał prawo starszeństwa?

– Żartujcie, żartujcie, ile się wam podoba, moi panowie – rzekł Albert nieco urażony. – Kiedy na was patrzę, piękni Paryżanie, przyzwyczajeni do bulwaru Gandawskiego, spacerujący po lasku Bulońskim, i kiedy sobie przypomnę tego człowieka, zdaje mi się, że nie jesteśmy z jednej gliny.

– Pochlebia mi to! – rzekł Beauchamp.

– Zawsze jednak z tego wynika – dodał Châtau-Renaud – że twój hrabia Monte Christo musi być w wolnych chwilach bardzo przyjemnym człowiekiem, wyjąwszy jednak jego osobliwe konszachty z bandytami włoskimi.

– E, nie ma żadnych włoskich bandytów – rzekł Debray.

– Ani wampirów – dorzucił Beauchamp.

– Ani hrabiego Monte Christo – zakończył Debray. – Słyszysz, Albercie? Bije wpół do jedenastej.

– Przyznaj się, że miałeś jakieś senne koszmary i chodźmy na śniadanie – rzekł Beauchamp.

Ale nim echo dźwięków zegara ucichło, otwarły się drzwi i Germain oznajmił:

– Jego ekscelencja pan hrabia Monte Christo!

Wszyscy drgnęli mimowolnie, zdradzając, jak bardzo opowiadanie Alberta zapadło im w duszę. Sam Albert nie mógł oprzeć się gwałtownej emocji. Nie dał się bowiem słyszeć żaden turkot powozu na ulicy, ani szmer kroków w przedpokoju, nawet drzwi otwarły się bezszelestnie.

Hrabia stanął w progu, ubrany z największą prostotą, ale najbardziej jednak wymagający salonowiec nie znalazłby w jego toalecie nic do zarzucenia. Wszystko tu było w wytwornym guście, wszystko pochodziło od najlepszych dostawców: frak, cylinder i koszula.

Nie wyglądał więcej jak na trzydzieści pięć lat, a najbardziej uderzyło wszystkich zebranych jego zadziwiające podobieństwo do wizerunku, jaki opisał Debray.

Hrabia podszedł z uśmiechem na środek salonu, wprost do Alberta, który idąc mu spiesznie naprzeciw, wyciągnął serdecznie rękę.

– Punktualność – rzekł Monte Christo – jest grzecznością królów, jak utrzymywał jeden z waszych monarchów. Ale podróżni czasem się spóźniają, choć nie zależy to od ich woli. Mam jednak nadzieję, drogi hrabio, że przez wzgląd na moje dobre chęci przebaczysz mi tych kilka sekund spóźnienia. Trudno przebyć pięćset mil drogi i nie spotkać jakiejś przeciwności; a przede wszystkim we Francji gdzie podobno zakazano bić pocztylionów.

– Panie hrabio – odpowiedział Albert. – Właśnie zapowiadałem pańskie przybycie kilku moim przyjaciołom, których zaprosiłem tu z powodu danej mi przez pana obietnicy, i mam zaszczyt przedstawić ich panu. Oto pan hrabia de Château-Renaud, którego szlachectwo sięga czasów Karola Wielkiego i którego przodkowie siadywali przy Okrągłym Stole. Pan Lucjan Debray, sekretarz osobisty ministra spraw wewnętrznych. Pan Beauchamp, groźny dziennikarz, postrach rządu francuskiego, ale mimo jego sławy na skalę narodową, nie mógł pan słyszeć o nim we Włoszech, bo nie wpuszczają tam jego gazety. Na koniec pan Maksymilian Morrel, kapitan spahisów.

Na to nazwisko hrabia, który dotąd kłaniał się uprzejmie, ale z prawdziwie angielską nieprzystępnością i chłodem, postąpił mimowolnie do przodu, a na jego policzkach pojawił się na chwilę leciutki rumieniec.

– Nosi pan mundur zwycięzców – rzekł. – Piękny to mundur!

Trudno powiedzieć, co w tym momencie wywołało tak silne drżenie w głosie hrabiego i czemu jego oczy, tak piękne, spokojne i jasne – jeśli tylko z jakiegoś powodu nie krył ich pod powiekami – zabłysły nagle jakby wbrew niemu samemu.

– Pan hrabia nigdy nie widział naszych Afrykańczyków? – spytał Albert.

– Nigdy – odrzekł hrabia, całkiem już odzyskawszy panowanie nad sobą.

– Panie hrabio, pod tym mundurem bije jedno z najwaleczniejszych i najszlachetniejszych serc w całej armii.

– Ależ, panie hrabio – przerwał Morrel.

– Proszę pozwolić mi skończyć, kapitanie… Właśnie dowiedzieliśmy się – ciągnął Albert – o tak bohaterskim czynie pana kapitana, że choć widzę dziś pana, Maksymilianie, po raz pierwszy, proszę, wyświadcz mi tę łaskę i pozwól, bym przedstawił pana hrabiemu jako mojego przyjaciela.

Przy słowach tych ponownie dało się dostrzec u Monte Christo owo spojrzenie dziwnie nieruchome, ów przelotny rumieniec i lekkie drganie powieki, które zawsze zdradzały u niego poruszenie.

– A, ma więc pan szlachetne serce – rzekł hrabia – tym lepiej.

Ten dziwny komentarz, stanowiący w większym stopniu odpowiedź na własne myśli hrabiego niż na słowa Alberta, zaskoczył wszystkich, zwłaszcza zaś Morrela, który zdumiony spojrzał na Monte Christo. Lecz w głosie hrabiego było zarazem tyle łagodności i – rzec by można – słodyczy, iż nie sposób było się obrazić.

 

– Dlaczego miałby niby o tym wątpić? – rzekł Beauchamp do Château-Renaud.

– Rzeczywiście – odpowiedział Château-Renaud, który z całym swym obyciem w świecie i jasnością spojrzenia arystokraty przeniknął na wylot wszystko, co tylko w Monte Christo dało się przeniknąć – rzeczywiście Albert nie wprowadził nas w błąd, mówiąc, iż szczególny to człowiek ów hrabia. A co pan o nim sadzi, Morrelu?

– Dalibóg, dobrze patrzy mu z oczu, a i głos ma miły, więc pomimo tej dziwnej uwagi na mój temat podoba mi się.

– Panowie – rzekł Albert – German donosi, że podano już do stołu. Drogi hrabio, pozwól, że cię zaprowadzę.

W milczeniu przeszli do sali jadalnej. Każdy zajął swoje miejsce.

– Panowie – rzekł hrabia, siadając. – Pozwólcie mi powiedzieć coś na wytłumaczenie wszelkich uchybień, których mógłbym się dopuścić; jestem cudzoziemcem, i to tak dalece, że po raz pierwszy przyjechałem do Paryża; życie francuskie jest mi zupełnie obce, dotąd wiodłem jedynie tryb życia wschodni, jak najdalszy od dobrych zwyczajów Paryża; wybaczcie więc, proszę, jeśli znajdziecie we mnie coś, co na Turka zakrawa, trąci Neapolitańczykiem albo też Araba przypomina. A teraz możemy już spokojnie jeść.

– W jaki sposób on mówi! – szepnął Beauchamp. – To stanowczo wielki pan.

– Wielki, choć cudzoziemiec – dodał Debray.

– Wielki pan będzie wszędzie wielkim panem, panie Debray – rzekł Château-Renaud.

Hrabia, jak już wiadomo, jadał niewiele. Albert napomknął o tym, wyrażając obawę, czy aby życie paryskie już na wstępie nie zrazi podróżnika swym najbardziej prozaicznym, ale i nieodzownym aspektem.

– Drogi hrabio – rzekł. – Lękam się, czy kuchnia ulicy Helderskiej będzie ci smakować na równi z kuchnią placu Hiszpańskiego. Powinienem był zapytać, co pan najbardziej lubi i kazać przygotować kilka potraw zgodnie z pana upodobaniem.

– Gdybyś pan mnie znał więcej – odpowiedział z uśmiechem hrabia – nie zadawałbyś sobie tyle trudu prawie upokarzającego dla podróżnika, który jak ja, żywił się makaronem w Neapolu, polentą w Mediolanie, olla pudrida w Walencji, pilawem w Konstantynopolu, carrickiem w Indiach, jaskółczymi gniazdami w Chinach. Taki obieżyświat jak ja uznaje każdą kuchnię. Jadam wszystko i wszędzie, tyle że mało, a dziś właśnie, gdy wyrzucasz mi pan wstrzemięźliwość, mam ogromny apetyt, ponieważ od wczoraj nie jadłem nic.

– Jak to! Od wczorajszego rana? – zawołali biesiadnicy – Pan hrabia nie jadł od 24 godzin?

– Nie jadłem – odpowiedział Monte Christo. – Zmuszony byłem zboczyć nieco z drogi i zasięgnąć informacji w okolicach Nîmes, przez co, będąc i tak spóźnionym, nie chciałem dłużej już się zatrzymywać.

– I nie jadł pan również w powozie? – zapytał Albert.

– Nie; spałem, tak jak zdarza mi się to, gdy nudzę się, a nie mam odwagi rozerwać się, lub kiedy jestem głodny, a jeść nie mam ochoty.

– Rządzisz pan swoim snem? – zapytał Albert.

– W pewnym sensie

– Zapewne masz pan na to jakiś sposób?

– Niezawodny.

– To by się dopiero przydało nam, Afrykańczykom, bo nie zawsze mamy co jeść, a rzadko kiedy co pić – rzekł Morrel.

– Masz pan rację – odpowiedział Monte Christo. – Niestety jednak mój sposób, znakomity dla kogoś, kto jak ja prowadzi życie wyjątkowe, byłby bardzo niebezpieczny dla wojska, gdyż w razie potrzeby mogło by się nie obudzić.

– Można dowiedzieć się, cóż to za sposób? – zapytał Debray.

– Ależ oczywiście – rzekł Monte Christo. – Nie robię z tego żadnej tajemnicy; jest to mieszanina doskonałego opium, po które sam jeździłem do Kantonu, aby być pewnym jego jakości, i najlepszego haszyszu, jaki się zbiera na Wschodzie, między Tygrysem i Eufratem; miesza się oba te składniki w równych proporcjach i formułuje w pigułki, które zażywane są w razie potrzeby. Po dziesięciu minutach zaczynają działać. Może pan zapytać barona Franza d'Epinay, zdaje się, że on wypróbowywał kiedyś ten środek.

– Tak, rzeczywiście – odpowiedział Albert. – Wspominał coś pokrótce i zdaje się, że nawet zachował bardzo przyjemne wrażenia z owego doświadczenia.

– Ale, ale – przerwał Beauchamp, który jako dziennikarz był bardzo nieufny – czy zawsze nosisz pan przy sobie ów narkotyk?

– Zawsze – odpowiedział Monte Christo.

– Nie byłoby nadużyciem prosić pana o pokazanie owych cennych pigułek? – mówił dalej Beauchamp, mając nadzieję, iż przyłapie cudzoziemca na bladze.

– Ależ skąd, proszę bardzo – odpowiedział hrabia.

I dobył z kieszeni cudne puzderko, całe wykonane z jednego szmaragdu, w środku wydrążonego, zamkniętego złotą śrubką. Gdy śrubkę tę się odkręciło, wypadała malutka gałka koloru zielonego, a wielkości groszku, o przenikliwym, cierpkim zapachu. Puzderko mieściło cztery czy pięć podobnych gałek, a miejsca było w nim na jakieś dwanaście.

Puzderko okrążyło stół, lecz goście podawali je sobie więcej dla widoku owego cudnego szmaragdu, niż z ciekawości zobaczenia i zbadania pigułek.

– Czy to kucharz pański przygotowuje ów specjał? – zapytał Beauchamp.

– Nie – odpowiedział Monte Christo. – W tym, co sprawia mi prawdziwą rozkosz, nie zdaję się na łaskę rąk niegodnych. Jestem niezgorszym chemikiem, sam więc przygotowuję owe pigułki.

– To prawdziwie piękny szmaragd i największy, jaki kiedykolwiek widziałem, choć i moja matka miała kilka godnych uwagi klejnotów – rzekł Château-Renaud.

– Miałem kiedyś trzy takie – odpowiedział Monte Christo. – Jeden podarowałem sułtanowi, który kazał osadzić go w mieczu, drugi dałem Ojcu Świętemu, ów umieścił szmaragd w tiarze, obok innego, mniej jednak pięknego, podarowanego jego poprzednikowi Piusowi VII przez cesarza Napoleona; a trzeci zostawiłem sobie i ten kazałem wydrążyć; ujęło mu to co prawda połowę wartości, ale dzięki temu stał się on bardziej użytecznym.

Wszyscy z zadziwieniem spoglądali na Monte Christo. Opowiadał to z taką prostotą, że tylko czysta prawda lub obłąkanie mogły ten wyraz w głosie i słowach wzbudzić; błyszczący jednak szmaragd w jego ręku zdawał się naturalnie świadczyć za pierwszym przypuszczeniem.

– I cóż władcy owi dali panu w zamian za tak wspaniały podarunek? – zapytał Debray.

– Sułtan darował wolność jednej kobiecie – odpowiedział hrabia – a Ojciec Święty życie jednemu człowiekowi. Tym samym, raz w życiu byłem tak potężny, jak gdyby Bóg pozwolił mi się urodzić na stopniach tronu.

– Tym ocalonym od śmierci był Peppino, nieprawdaż? – zawołał Albert. – Dla niego to wyjednałeś ułaskawienie.

– Być może – rzekł Monte Christo z uśmiechem.

– Nie wyobrażasz sobie, panie hrabio, jaką mi pan sprawia przyjemność, mówiąc w taki właśnie sposób – rzekł Albert. – Zdążyłem pana zapowiedzieć przyjaciołom jako postać z bajki, jako czarodzieja z Tysiąca i jednej nocy albo średniowiecznego czarnoksiężnika; lecz paryżanie tak nawykli do paradoksów, że biorą za kaprys wyobraźni prawdy niezaprzeczalne, skoro tylko te nie wchodzą w ramy ich codziennego życia. I tak: Debray czyta, a Beauchamp drukuje co dzień, że napadnięto i obrabowano na bulwarze członka Jockey-Clubu, co się trochę zapóźnił; że zamordowano cztery osoby przy ulicy Saint-Denis albo na przedmieściu Saint-German; że schwytano dziesięciu, piętnastu, dwudziestu złodziei, już to w kawiarni przy bulwarze Temple, już to w Termach Juliana, a jeden i drugi zaprzecza istnieniu bandytów w Maremmes, na rzymskiej wsi i na Bagnach Pontyjskich. Powiedzże im sam, panie hrabio, bardzo proszę, że ci bandyci mnie porwali i gdyby nie pańskie szlachetne wstawiennictwo, oczekiwałbym dzisiaj na ciała zmartwychwstanie w katakumbach Świętego Sebastiana, a nie przyjmował ich śniadaniem w moim nędznym domku na Helderskiej.

– Ależ przyrzekłeś mi pan – obruszył się Monte Christo – że nigdy nie wspomnisz przy mnie o tej drobnostce.

– To nie ja, panie hrabio – zawołał Albert. – To ktoś inny, któremu wyświadczyłeś pan tą samą przysługę: pomylił go pan ze mną. Owszem, mówmy o tym, błagam, bo jeśli opowiesz pan o tym, to może powtórzysz nie tylko to, o czym już wiem, ale także dodasz wiele faktów, o których nie wiem.

– Zdaje mi się przecież – rzekł hrabia z uśmiechem – że pan grałeś w tej sprawie rolę na tyle ważną, że wiesz równie dobrze jak ja, co się wówczas stało.

– Czy przyrzeknie mi pan – rzekł Albert – że gdy opowiem to, co sam wiem, pan dopowie, czego nie wiem?

– To słuszna propozycja – odpowiedział Monte Christo.

– A więc, chociażby moja miłość własna mogła na tym cierpieć – rzekł Albert – sądziłem przez trzy dni, że jestem obiektem zalotów maseczki, którą brałem za prawnuczkę Tulii lub Poppei – a która była po prostu contadiną; zauważcie, że mówię „contadiną”, by nie powiedzieć „chłopką”. Wiem jeszcze, że okazałem się jeszcze większym dudkiem, bo wziąłem za tę wieśniaczkę młodego bandytę, szesnastoletniego gołowąsa o smukłej kibici, który, gdym posunął się tak daleko, że chciałem go pocałować w gładkie ramię, przyłożył mi pistolet do gardła i z pomocą ośmiu kompanów zaprowadził albo raczej zaciągnął do katakumb Świętego Sebastiana. Tam zastałem herszta bandytów bardzo, daję słowo, kształconego, bo czytał Komentarze Cezara; raczył jednak przerwać lekturę, by mi powiedzieć, że jeśli do szóstej rano nie przekażę czterech tysięcy piastrów do jego kasy, to kwadrans po szóstej przestanę żyć. List istnieje, znajduje się u Franza, ma mój podpis i dopisek pana Luigiego Vampy. Jeśli o tym wątpicie, napiszę do Franza, a ten poświadczy u notariusza podpisy. Ja wiem tyle. A to, czego nie wiem, to to, jakim sposobem zyskałeś sobie, panie hrabio, tak wielki autorytet u rzymskich bandytów, którzy niczego niemal nie szanują? Przyznam się panu, że razem z Franciszkiem nie mogliśmy wyjść z podziwu.

– Nic prostszego, drogi panie. Znam słynnego Vampę od ponad dziesięciu lat. Kiedy jeszcze był pasterzem, w młodości, dałem mu pewnego razu sztukę złota za wskazanie mi drogi. A on, żeby mi nic nie zawdzięczać, dał za to sztylet z rękojeścią, którą sam wyrzeźbił. Musiałeś go pan widzieć w mojej kolekcji broni. Po pewnym czasie, czy zapomniał o tej wymianie podarunków, która powinna była ustanowić przyjaźń między nami, czy też mnie nie poznał, w każdym razie spróbował zasadzić się na mnie. Ale to ja go schwytałem razem z dwunastu jego ludźmi. Mogłem go oddać w ręce sprawiedliwości rzymskiej, która wydaje wyroki błyskawicznie, a z Vampą jeszcze bardziej by się pospieszyła, alem tego nie zrobił. Puściłem go wolno wraz z innymi.

– Pod warunkiem, że nie będą więcej grzeszyli – roześmiał się dziennikarz. – Z przyjemnością widzę, że skrupulatnie dotrzymali słowa.

– Nie, drogi panie – odparł Monte Christo. – Pod warunkiem, że będzie szanował mnie i moich znajomych. Może to, co powiem, wyda się wam dziwne, panowie socjaliści, zwolennicy postępu i humanitaryzmu; nie przejmuję się bliźnimi, nie staram się ochraniać społeczeństwa, które mnie nie chroni w żaden sposób, powiem więcej – które jeśli zajmuje się mną, to po to zazwyczaj, by mi szkodzić; a sądzę, że bliźni i społeczeństwo winni mi wdzięczność, jeśli zachowuję wobec nich neutralność, nie szanując ich zarazem wcale.

– To ci dopiero! – zawołał Château-Renaud. – Oto pierwszy człowiek, jakiego słyszę, który szczerze i odważnie głosi egoizm. To bardzo pięknie! Brawo, panie hrabio!

– To przynajmniej uczciwa postawa – rzekł Morrel – ale jestem pewien, że pan hrabia nie żałował, że raz odstąpił od zasad, które nam tu tak śmiało wyłożył.

– W jaki to sposób miałbym uchybić tym zasadom? – spytał Monte Christo, który nie mógł się powstrzymać, by nie spojrzeć od czasu do czasu na Maksymiliana z taką uwagą, że kilka już razy ten tak śmiały młodzieniec musiał spuścić oczy, nie wytrzymując jasnego, przenikliwego spojrzenia hrabiego.

– Zdaje mi się przecież – odparł Morrel – że ocalając pana de Morcerf, którego pan przecież nie znał, przysłużyłeś się pan i bliźniemu, i społeczeństwu.

– Którego Albert stanowi najpiękniejszą ozdobę – dodał poważnie Beauchamp, opróżniając jednym haustem kielich szampana.

– Panie hrabio – zawołał Albert – zwyciężono pana takim oto rozumowaniem, choć jest pan najlogiczniej rozumującym człowiekiem, jakiego znam. A zaraz zobaczy pan, że dowiedziemy, iż nie jest pan egoistą, ale przeciwnie, filantropem. Panie hrabio, mieni się pan synem Wschodu, Lewantyńczykiem, Maltańczykiem, Hindusem, Chińczykiem, dzikusem; nosi pan nazwisko rodowe Monte Christo, ochrzcił się pan sam Sindbadem Żeglarzem; a zaledwie znalazłeś się w Paryżu, instynktownie przyswoiłeś sobie największą zaletę lub największą wadę naszych paryskich ekscentryków: uzurpujesz pan sobie wady, których nie masz, a ukrywasz cnoty, które cię zdobią!

– Drogi hrabio – odparł Monte Christo – we wszystkim, co powiedziałem i zrobiłem, nie widzę nic, co mogłoby usprawiedliwiać owe pochwały ze strony pańskiej i pańskich przyjaciół. Nie był pan dla mnie obcy, ponieważ znałem pana, odstąpiłem panom dwa pokoje, zaprosiłem pana na śniadanie, pożyczyłem powóz, razem patrzyliśmy na pochód masek na Corso i razem oglądaliśmy z okna na placu del Popolo egzekucję, która wywarła na panu tak silne wrażenie, że o mało nie zasłabłeś. Pytam więc, panowie, czy mogłem zostawić mego gościa w rękach tych okropnych bandytów, jak panowie ich nazywacie? A przy tym, wie pan przecież o tym, że ratując pana, miałem także pewien ukryty zamiar: pomyślałem sobie, że wprowadzisz mnie pan do świata paryskiego, kiedy przyjadę do Francji. Przez czas jakiś mogłeś pan uważać ten zamysł za przelotny i dość nieokreślony; ale dzisiaj, jak pan widzisz, to rzeczywistość, której musisz się pan poddać, pod groźbą złamania słowa.

 

– I dotrzymam je. Boję się tylko, że drogi hrabia może się mocno rozczarować. Jest pan przyzwyczajony do malowniczych widoków, niezwykłych wydarzeń, fantastycznych horyzontów. Tu nie spotka pan ani jednego z takich epizodów, do jakich przyzwyczaiło cię awanturnicze życie. Nasze Chimborazzo to Montmartre; nasze Himalaje to góra Valérien; nasza Sahara to równina Grenelle, w której i tak wiercą studnię artezyjską, by karawany mogły się zaopatrzyć w wodę. Mamy wprawdzie złodziei, nawet sporo, chociaż nie tylu, jak się mówi, ale złodzieje ci lękają się bardziej najnędzniejszego ze szpiegów niż największego z panów. Na koniec nasza Francja to kraj tak prozaiczny, a Paryż to tak ucywilizowane miasto, że nie znajdziesz pan w naszych osiemdziesięciu pięciu departamentach (mówię osiemdziesięciu pięciu, bo nie liczę Korsyki) choćby jednego pagórka, na którym nie byłoby telegrafu, najmniejszej groty, w której komisarz policji nie ustawił gazowej latarni. Mogę więc oddać panu hrabiemu jedną tylko przysługę i jestem gotów na pańskie rozkazy: przedstawię pana wszędzie sam albo przez przyjaciół. Skądinąd nie potrzebujesz pan do tego pośredników: pańskie nazwisko, majątek, przymioty umysłu – (tu Monte Christo ukłonił się z lekko ironicznym uśmiechem) – będą same mówić za pana i wszędzie spotka pana miłe przyjęcie. Tak naprawdę mogę więc przydać się panu w jednej tylko rzeczy: mógłbym pomóc panu znaleźć odpowiednie mieszkanie, znam się bowiem na paryskich obyczajach i magazynach, mam doświadczenie w wygodnym urządzaniu się. Jestem do pańskiej dyspozycji. Nie śmiem panu proponować, by zamieszkał pan u mnie, choć korzystałem z pańskiej gościny w Rzymie; nie głoszę egoizmu, jestem jednak egoistą par excellence, oprócz mnie samego, nie pomieściłby się w moim mieszkaniu nawet cień, chyba że byłby to cień kobiecy.

– Ach! – zawołał hrabia. – To zastrzeżenie jest wyraźnie małżeńskiej natury. Prawda, mówił mi pan w Rzymie o układanym małżeństwie. Mam winszować panu przyszłego szczęścia?

– Sprawa jest ciągle na etapie projektu, panie hrabio.

– A kto mówi o projektach – przerwał Debray – ten ma na myśli ewentualność.

– Nie, bynajmniej! – rzekł Albert. – Mój ojciec jest bardzo za tym i spodziewam się, że wkrótce przedstawię panom jeśli nie żonę, to przynajmniej narzeczoną: pannę Eugenię Danglars.

– Eugenię Danglars! – przerwał Monte Christo. – Chwileczkę, czy jej ojcem nie jest przypadkiem baron Danglars?

– Tak – odpowiedział Albert. – Ale to świeżo upieczony baron.

– Och, cóż to znaczy – powiedział Monte Christo – jeśli oddał krajowi usługi, za które należał mu się taki tytuł.

– Ogromne usługi – rzekł Beauchamp. – Choć w duszy liberał, uzupełnił w 1829 roku sześciomilionową pożyczkę dla Karola X, który zrobił go za to baronem i kawalerem Legii Honorowej, tak że nosi nasz baron wstążeczkę orderu nie w kieszonce kamizelki, jakby należało przypuszczać, ale po prostu w butonierce fraka.

– No, no – roześmiał się Albert – Beauchamp, Beauchamp, zachowaj to do „Korsarza” i „Charivari”, ale przy mnie oszczędzaj mego przyszłego teścia. – I odwrócił się do Monte Christa: – Wymówiłeś pan tak jego nazwisko, jakbyś go znał.

– Nie znam go – odpowiedział niedbale Monte Christo – ale prawdopodobnie wkrótce go poznam, ponieważ mam u niego otwarty kredyt za pośrednictwem banków Richard i Blount z Londynu, Arstein i Eskeles z Wiednia oraz Thomson i French z Rzymu.

Wymawiając te słowa, Monte Christo spojrzał ukradkiem na Maksymiliana Morrela.

Jeśli spodziewał się wywrzeć tym wrażenie na Maksymilianie, to się nie zawiódł; Maksymilian zadrżał, jak gdyby poraził go prąd.

– Thomson i French! – wykrzyknął. – Pan hrabia zna tę firmę?

– To są moi bankierzy w stolicy świata chrześcijańskiego – odparł spokojnie hrabia. – Czy mógłbym coś u nich dla pana zrobić?

– O, panie hrabio, być może byłbyś pan w stanie dopomóc nam w poszukiwaniach, jak do tej pory bezowocnych; firma ta wyświadczyła niegdyś naszej wielką usługę i nie wiadomo, dlaczego nie chce się do tej pory do niej przyznać.

– Jestem na pańskie rozkazy – ukłonił się Monte Christo.

– Ale, ale – przerwał Albert – przez pana Danglarsa oddaliliśmy się od przedmiotu naszej rozmowy. Szło o wyszukanie przyzwoitego mieszkania dla hrabiego. No, panowie, wysilmy umysł, gdzie by tu umieścić naszego gościa?

– Na Przedmieściu Saint Germain – rzekł Château-Renaud. – Znajdzie się tam dla pana uroczy pałacyk z dziedzińcem i ogrodem.

– E, Château-Renaud – rzekł Debray – dla ciebie nie istnieje nic poza twoim smutnym i ponurym Saint Germain; niech go pan hrabia nie słucha, najlepiej zamieszkać na Chaussée d'Antin; to jest prawdziwe centrum Paryża.

– Koniecznie bulwar Opery – mówił Beauchamp – pierwsze piętro, dom z balkonem; pan hrabia każe sobie wynieść na balkon poduszki haftowane srebrem; ćmiąc fajkę i połykając swoje pigułki zobaczy całą stolicę, która przedefiluje przed jego oczyma.

– A panu, Morrel, nic nie przychodzi na myśl – rzekł Château-Renaud – że nic nie proponujesz?

– Oczywiście, że tak – odpowiedział z uśmiechem. – Mam jeden pomysł, lecz sądziłem, że pan hrabia da się skusić jednemu z tych wspaniałych projektów, jakie mu panowie przedstawili. Że zaś dotąd nic nie odpowiedział, sądzę, że mogę mu zaproponować mieszkanie w pałacyku w stylu Pompadour – jest urokliwy. Znajduje się na ulicy Meslay, rok temu wynajęła go moja siostra.

– A więc masz pan siostrę? – zapytał Monte Christo.

– Tak, panie hrabio, to wspaniała kobieta.

– Zamężna?

– Od prawie dziewięciu lat.

– Szczęśliwa? – zagadnął znowu hrabia.

– Tak szczęśliwa, jak tylko można; wyszła za mąż za człowieka, którego kochała, a który trwał przy nas wiernie w niedoli; nazywa się Emanuel Herbaut.

Przez usta Monte Christo znowu nieznaczny przeleciał uśmiech.

– Mieszkam tam podczas moich półrocznych urlopów – mówił dalej Maksymilian – i jesteśmy z Emanuelem na rozkazy pana hrabiego, gdyby pan czegokolwiek potrzebował

– Ejże, chwileczkę! – zawołał Albert, zanim Monte Christo zdołał odpowiedzieć. – Proszę się zastanowić, co pan robi, panie Morrel; chcesz nam zamknąć w rodzinnym kółku podróżnika, Sindbada Żeglarza? Z człowieka, który przyjechał obejrzeć Paryż, chcesz zrobić patriarchę?

– A skądże! – uśmiechnął się Morrel. – Moja siostra ma dwadzieścia pięć lat, szwagier trzydzieści; są młodzi, weseli i szczęśliwi; przy tym pan hrabia będzie u siebie i tylko wtedy będzie spotykał gospodarzy, gdy mu się spodoba.

– Dziękuję panu, dziękuję – rzekł Monte Christo. – Będę szczęśliwy, jeśli zechcesz mi pan uczynić ten zaszczyt i przedstawisz mnie siostrze i szwagrowi; ale nie mogę przyjąć propozycji żadnego z panów, ponieważ mam już przygotowane mieszkanie.

– Jak to! Chcesz pan zamieszkać w hotelu? – zawołał Albert. – To nie byłoby zbyt przyjemne dla pana.

– Czyż musiałem w Rzymie znosić jakieś niewygody?

– Do licha! W Rzymie wydał pan pięćdziesiąt tysięcy piastrów, by sobie umeblować apartament, ale raczej nie sądzę, by pan chciał ponawiać wciąż takie wydatki.

– To nie miało żadnego znaczenia. Postanowiłem po prostu mieć w Paryżu dom, rozumiem przez to dom własny. Wysłałem więc wcześniej służącego, który już na pewno kupił mi jakiś i umeblował.

– No to przecież masz pan służącego, który zna Paryż! – zawołał Beauchamp.

Другие книги автора

Купите 3 книги одновременно и выберите четвёртую в подарок!

Чтобы воспользоваться акцией, добавьте нужные книги в корзину. Сделать это можно на странице каждой книги, либо в общем списке:

  1. Нажмите на многоточие
    рядом с книгой
  2. Выберите пункт
    «Добавить в корзину»