Бесплатно

Szewcy

Текст
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена

По требованию правообладателя эта книга недоступна для скачивания в виде файла.

Однако вы можете читать её в наших мобильных приложениях (даже без подключения к сети интернет) и онлайн на сайте ЛитРес.

Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

AKT TRZECI

Scena z I aktu, tylko bez kotary i okienka. Półkoliste zakończenie pierwszego planu, jakieś jakby planetarne. Został tylko Pień, na którym palą się latarki sygnałowe (?) czerwone i zielone. Podłoga wysłana wspaniałym dywanem. W głębi, w dole, nocny pejzaż daleki — światełka ludzkie i księżyc w pełni. Sajetan we wspaniałym kolorowym szlafroku (broda ufryzowana, włosy uczesane), stoi na środku sceny, podtrzymywany przez Czeladników, ubranych w kwieciste Pidżamy i uczesanych z rozdziałkami na glanc. Na prawo, ubrany w skórkę psią czy kocią (ale cały, z wyjątkiem głowy, jest w skórze, a na głowie ma kapturek z różowej włóczki z dzwoneczkiem), do pnia na łańcuchu przywiązany, śpi, zwinięty w kłębek jak pies, prokurator Scurvy.

I Czeladnik (śpiewa ohydnym samczym głosem).

Słyszę w sobie dziwny śpiew.

To tak śpiewa nasza krew.

Chamska, dzika i śmierdząca,

Ale za to tak gorąca.

Że jej wszystko, ach, przebaczą,

Jeszcze po niej, ach, zapłaczą!

II Czeladnik (śpiewa tak jak I Czeladnik)

Czerwień się pieni w chmur przezroczu,

Wśród wichrów nagie tańczą drzewa,

Coś w mojej duszy samo śpiewa

I nie pamiętam już twych oczu.

I Czeladnik. Czyich, czyich?

Sajetan. Dobrze, dobrze. Dajcie pokój już tym śpiewkom, bo rzygać się chce. Teraz rozumiem wszystko: pędzi to życie wewnętrzne jak lawina, jak stado afrykańskich — koniecznie — gazel koło mnie. Za wszystkie czasy przeżywam wszystko, ja, starzec nad grobem się chwiejący. Wziąłem przyśpieszony kurs życia, w całości, licząc od jakiegoś siódmego roku życia, i we łbie mi się wprost przewraca. Nie wierzyłem, żeby takie zmiany w tak krótkim czasie w człowieku tak jako ja skonsolidowanym, wicie, zajść mogły.

I Czeladnik. Ho, ho!

II Czeladnik. Hi, hi!

Sajetan. Na miłość boską, tylko nie róbcie tych sztuczek z tak zwanego „nowego teatru”, bo się tu oto przed wami na te dywany wyrzygam i koniec. Wracając do poprzedniego: wytrzymać istnienie bez obłędu, rozumiejąc choć trochę jego esencję, bez zatumanienia się religią czy społecznikostwem, to nadludzkie już nieomal zadanie. Cóż mówić o innych! Jestem jak pluskwa opita zamiast żywą krwią burżujską mieszaniną soku malinowego idejek i witryoleju[78] codziennego kłamstwa.

I Czeladnik. Cichojcie, majster — zasłuchajmy się w dobrobyt wewnętrzny, w ten komfort bytowania swobodnego w swej własnej psychice jak w futerale — hej!

II Czeladnik. Czy to tylko nie złudzenie, że my naprawdę nowe życie tworzymy? Może się tak łudzimy, aby ten komfort właśnie usprawiedliwić. A może rządzą nami siły, których istoty nie znamy? I jesteśmy w ich rękach marionetkami tylko. Czemu „mario” — a nie „kaśko-netkami”? Ha? To pytanie z pewnością minie bez echa, a i w nim coś z pewnością jest.

Sajetan. Pewnikiem jest. Ale nie będę cichoł, gnizdy jedne. Ja tę myśl twoją, drugI Czeladniku tak zwany, a teraz obecnie, aktualnie, Jędrzeju Sowopućko, pomocniku samego głównego twórcy nowego... e, nie bedem sie ja w tytuły bawił, moiściewy: ja ta powiadam, myśl twoją jużem miał i chwytem świadomej wolim ją pokonał. Nie trzeba wątpić tak — to dawne narowy nasze z lat nędzy, upodlenia i ubytku rozumu. Tera je mamy nadrobić, a nie dziamdziać się mędrkując, czy abyśmy nie som jako te siedemnastowieczne wolumpsiarki jakieś, fałszywego wewnątrz wątpiów naszych pokroju kompromisowego kaleki — komunizujące, niedoburżujskie ścierwantyny, ślizgające się niezręcznie na posadzkach wyświechtanych demokratycznie. I do kupy zasmrodzonej z tymi wiarami w tajne siły i organizacje, masońskie i inne — to reszta religii i magii w nas się kołace. Ale ten będzie chłop, co się standardu swego życia wyrzeknie, zamiast go podnosić bez końca, aż do pęknięcia. Że też wszystko w historii pękać musi, a nie na smarach rozumu gładko się w przyszłość przesuwać: prawo nieciągłości...

II Czeladnik. Aż boli od tego gadania, purwa jej sucza maść! Aleście się, majster, zmienili: tego nie zaprzeczycie. A kierunek zmiany tej jest taki sam jak mojej, chociaż jakościowo to różne zmiany są. Czy to nie prawda, co mówił były prokurator, żeśmy tacy, bośmy po tamtej stronie, i że jak na tę przejdziemy, to się staniemy jak oni. A siły tajne i ludzie tajni są, tylko jakościowo od jawnych się nie różnią — taka je różnica czasów — hej!

Sajetan. To pozory są ino zewnętrzne, na tle gwałtowności przemian społeczności naszej.

II Czeladnik (spokojnie). Czy nie moglibyście wyzbyć się tego sobaczego z chłopska staropolsko-proroczego napuszonego sposobu gadania, a nade wszystko ilości samych słów?

Sajetan (spokojnie, twardo). Nie. I jako Lenin, jako sługa klasy, różnił się mimo całej morowości indywidualnej od Aleksandra Wielkiego, który osobowym fantastą potęgi był, tako ja się różnię od tego psa! (wskazuje na śpiącego Scurvy’ego) A zresztą nie czas gadać — robić trza — samo się nie zrobi, psia ją mać tę rzeczywistość po trzykroć — e!! Skończyły się rozkoszne czasy idej — co to, wicie, można było majonezy żreć, a bolszewikiem ideowym być, aby się w nędzy ostatniej tymiż ideami na glanc pocieszać, że to niby kimś się, w ekskrementaliach gnijąc, mimo wszystko jest. Nowej idei nie wymyśli już nikt — nowa forma społecznego bytu sama się wytłamsi, wyiskrzy, wyflancuje z dialektycznej zgagi wszystkich bebechów tego kotła ludzkości, na którym, na samym doparniku, przy samej klapie bezpieczeństwa, siedzimy my — dawne sflądrysyny dudławe, a teraz twórcy ino że nie radośni, psia ich suka zaskomrana.

Czeladnicy (razem). Nas tak znudziły te przekleństwa, że chyba zaczniemy wyć. Kuler lokal[79], psiakrew. Mówimy razem intuicyjnie jak jeden mąż — możemy tak mówić wciąż.

Sajetan. Dajcie spokój, na Boże miłosierdzie. Dosyć tego, dosyć...

Scurvy (przez sen przeciągając się, po paru pomrukach). Szewcem byłbym z rozkoszą do końca dni moich. O, jakże złudne są te wyższe tak zwane wymagania od siebie: prowadzą na wyżyny, z których się potem na zbity łeb wali w samo dno upadku. Ach — a potem wypłynąć na wielkie, niebotyczne chyby, na wielkie hupcium-ciupcium — ein Hauch von anderer Seite — powiew z tamtej strony. Metafizyka, którą pogardzałem dotąd, wali teraz na mnie ze wszystkich zakamarków bytu. Au commencement Bythos était[80] — otchłań chaosu! Cóż za cudną i niedoścignioną rzeczą jest chaos! Nie poznamy go nigdy jako takim, mimo że świat jest chaosem, naprawdę w istocie swej jest. Chaos! Chaos! A na naszych nędznych odcinkach uspołecznionych bydląt zawsze się jakiś porządeczek statystyczny zrobi. Ach — co za szkoda, że nie rozwijałem mego umysłu przez odpowiednią lekturę filozoficzną — teraz za późno — pojęciowo temu rady nie dam.

Szewcy nasłuchują. Podczas wywodów Scurvy’egoI Czeladnik podchodzi doń wziąwszy z ziemi ogromną siekierę, co mu ausgerechnet pod jego nogami cała złota leżała.

II Czeladnik. Gdzie pełzniesz, ścierwo zatracone, chrówno sobacze?

I Czeladnik. Zakatrupić go we śnie. Niech się nie męczy. Za piękne se, jucha, sny wyhodował. Ausgerechnet[81] mi tu leżała siekiera — cała złota — hehehe...

Itd. i dalej, śmieje się za długo, wywodząc trele śmiechowe aż do zdechu niemal.

Sajetan (grozi mu ogromnym mauzerem, który wydobył ze szlafroka). Za długo się śmiejesz wywodząc te twoje trele aż do zdechu. Ani kroku dalej! (I Czeladnik zawraca). On tu musi się zawyć na śmierć z pożądania w naszych oczach zachwyconych mścicieli żądzy.

 

Od strony miasta trochę z prawej strony wchodzi Księżna, ubrana w strój spacerowy, żakietowy.

Księżna. Załatwiłam sprawuneczki. Wszystkie intymne rzeczułki mam tu w woreczku, ze szminką i innymi rupiećkami. Taka jestem kobieca, że aż wstyd, aż śmierdzi po prostu z lekka czymś takim, wicie, bardzo nieprzyzwoitym a powabnym. A — nie ma nic ochydniejszego, przez ch, jak kobieta, jak mówił słusznie pewien kompozytor, i w tej ochydzie najbardziej milutkiego, (wali z całej siły rajtpajczą Scurvy’ego, który z dzikim kwikiem zrywa się na równe cztery nogi, potem najeża się i warczy) Wstać mi tu w tej chwili do tego całego burdygielu, skorkowaciały, spurwiały mózgu. Będę jadła móżdżek pański posypany bułeczką najwyrafinowańszej męki. A tu masz proszek, który ci da nieskończoną wytrzymałość erotyczną, abyś nigdy zadowolenia nie doznał.

Rzuca mu proszek, który on zjada zaraz, po czym zapala papierosa i pali odtąd ciągle prawą łapą. Nie wstaje już ani razu na dwie łapy.

Scurvy. Do Babilonu z tą szatanicą! — z tym wcieleniem Supra–Bafometa, z tą cycastą Cyrce, z tą paraberą rejentalną, z tą...

Połyka drugi proszek, który daje mu Księżna. Ona „kuca”, jak to mówią, przy nim, a on kładzie jej głowę na kolanach, wywijając przy tym zadem.

Księżna (śpiewa)

Słodko, ach, o mnie śnij, pieseczku

Nie wstaniesz już na łapki dwie!

Tak cię zamęczę słodko po troszeczku,

Taki się zrobisz, że aż bardzo „fe”.

I nigdy nie będziesz mnie miał,

A mózg twój to będzie wprost jak czyjś kał —

Nawet nie twój własny —

W tym będzie urok straszny!

Gładzi Scurvy’ego. Scurvy zasypia mrucząc.

Scurvy. Przeklęte babsko — jakież cudowne życie było przede mną, nim ją poznałem. Trzeba było usłuchać rad tych przeklętych homoseksualistycznych snobokretynów i wyzwolić się od kobiecości — „bo krew i żmija kobiecości głodna tuczą błękitnych oprawców zachwyty”. Och, och — jak przezwyciężyć ten przeklęty, potworny, nieugaszony żal! Ja się wprost chyba na śmierć zapożądam czy co?

Księżna (gładząc go). Otóż to, otóż to. (spoglądając na obecnych) To mówię właśnie tak gładząc go, tak jak trzeba, gdy się chce komuś przychylić nieba, (do Scurvy’ego) O to chodzi, pieseczku mój, kundelku złoty — bez tego nie mam już na nich ochoty.

Scurvy zasypia.

Sajetan. Czyż już ten przeklęty brak idei będzie trwać do końca istnienia? To straszne, ta pustka i ta masa nieprzebrana pracy realnej przed nami, pracy nie prześwietlonej żadnym, nawet najmniejszym, pojęciowym złudzeniem! Wicie, co wam powiem? — to jest wprost straszliwe: lepiej było szewcem śmierdzącym być i idejki mieć, i sobie słodko w tym smrodku o ich spełnieniu myśleć, niż teraz w tych jedwabiach u szczytu lokajskiej władzy — bo lokajska ona jest, sturba jej suka. (tupie nogami — dalej prawie z płaczem mówi) Zakasać łapy po szyję i pracować czystotwórczo społecznie. To nudne jak cholera! A życia już użyć nie mogę — nie odśmierdzę ja już tych zaśmierdziałych lat moich. Przed wami jeszcze cały świat! Wy po pracy możecie jeszcze żyć — a ja co? Zachlam się chyba czy zakokainizuję, czy co u czorta zatraconego? Nawet kląć mi się nie chce. Ja nikogo nawet nie nienawidzę — ja nienawidzę tylko siebie — o zgrozo, zgrozo; na jakież urwiska i wiszary duszy przywlekła mnie ta ambicja podła bycia kimś na tej ziemiczce świętej, kulistej a niepojętej!

Księżna. Tragedia dosytu dostałych dostawców szczęścia dla ludzkości! Świat, mój Sajetańciu, jest stekiem bezsensu walczących potworów. Gdyby się wszystko nie pożerało, bakcyle jakieś tam pokryłyby w trzy dni ziemię na sześćdziesiąt kilometrów grubą warstwą.

Sajetan. A ta znowu to samo, nikiej papagaj[82] jaki sztucznie wyuczony. Już my to znamy. Tu, moja pani, ni ma czasu na wykładziki jakieś popularne — tu jest prawdziwa tragedia. O, kiedyż, kiedyż zapomni indywiduum o sobie w doskonałej maszynie społeczności? O, kiedyż cierpieć wreszcie przez swą samoosobowość, wiecznie w nicość jak zadek jaki transcendentalny wypiętą i wypuczoną, przestanie — zostają jedynie narkotyki, jej Bohu!

I Czeladnik. Słuchałem dotąd cierpliwie was, nędzny człowieku, przez wzgląd na wasz wiek — ale nie mogę już.

II Czeladnik. I ja też nie mogę, do chapudry girlastej!

I Czeladnik. Dość! (do Sajetana) Wyście, majstrze, mimo zasług, pryk starej daty — nic wam do naszego młodego życia. My nie nawóz jako wy — my sama jądrowatość przyszłości. Mówię źle, bo natchnienia nijakiego ni mom — niech se samo gada we mnie, jako chce. Otóż com kcioł rzec: wy tylko nas zniechęcacie tą całą waszą, do kupy starej, niepotrzebną, zafirkaną analityką, której narzędzia jeszcze burżujskie lokajczyki, Kant[83] i Leibniz, stworzyli. Wont z tym jednym z drugim na przechwistany dymulec — hej! hej!

Sajetan. A cichajcie se, janiołowie niebiescy! A dyć to je dialektyka pirsej wody kublastej. A to jezdem zdumiony w najwyższym stopniu! Więc to ja mam iść precz, jak ten zużyty gwint, jako wytarty burżujski puffon, jako złamany czy wykruszony bideton jaki? Coo?

II Czeladnik (stanowczo). Tak, macie. Zaplugawił się wam język tym burżujskim plugastwem na glanc. Już nawet gadać nie potraficie, jako trza. Kompromitujecie ino rewolucję.

Sajetan. Ludzie na świecie! Co ja przeżyć muszę!!

I Czeladnik. Cichajcie! — Już ja wiem tera, jaka mi to intuicja tę złotą siekierę ausgerechnet tu rzuciła. Zakatrupimy was jak ofiarnego byka. Wciornasci, mnie suka ścierwo mierzi! Bede walił, bede kopsał! Jędrek — trzymaj kaftan!! (Zrzuca piżamową kurtkę.)

Księżna (bardzo, wyjątkowo arystokratyczna). Ależ brawo, Józek! To mi idea dopiero jak psu igła kocia z wielbłądziego worka. Nie wiedziałam, że się aż tak ubawię. Tylko długo konajcie, Sajetanie — ja to tak lubię, wicie, moiściewy. Ja wam pokażę, jak trzeba bić, aby rana była śmiertelna, a konanie nieco przydługie — hehe.

II Czeladnik. Nie podniecaj mnie, babo, gadaniem takich rzeczy do czarnego szału, bo...

Księżna (łagodnie). No, cicho, Jędrek, cicho.

I Czeladnik. No, majster, gotujwa się na śmierć czy jak tam, czy tu — zabyłek se po szewsku gadać. Równo stać!!

Mówi to jak komendę wojskową.

Sajetan. Ależ, Jędrzeju drogi, kochany czeladniku pierwszy, przecież to nonsens nad nonsensami będzie i plama na nieskalanym ciele naszego przewrotu, prawie że niepokalanie poczętego. Ja już bez żadnych pretensji będę żywą mumią, takim dobrym wujciem, nawet nie ojcem rewolucji. Nie będę gadał nic — będę siedział se w szafie jako zabalsamowany symbol. Będę milczał jak mysz do kwadratu pod czterema miotłami — staram się tu was udobruchać dowcipem — ale coś mi się widzi, że to udobruchanie nie idzie mi dobrze, choć Boy przecie całe społeczeństwo względem siebie tyle ciężkich lat tą metodą dobruchał i do swego się wreszcie, sturba jego suka, dodobruchał. Przysięgam na wszystko, co święte, że stulę pysk jak różę wielolistną i wonną — tylko nie bijcie, na dobrosierdzie Boże!

II Czeladnik. A co dla cię święte, dziadu, jeśliś ty, przez długi ozór twój, nam złudzenia najistotniejsze — nie złudzenia, co mówię? — bodaj mi ten ozór usechł! — jądra naszego światopoglądu twą mroczną dialektyką starczej pustki, dokonanego na marginesach istnienia żywota, wyekstyrpować łacnoś chciał? Co?

Sajetan. Zżymam się na samą myśl...

I Czeladnik. Zżymaj się se do woli nikiej wyżymaczka jaka, nic ci to nie pomoże. Mów se burżujskie modlitwy. Nie mogłeś dalej wodzem żywym być, boś się wyprztykał przedwcześnie przez te przeklęte papirusy i gadanie bez nijakiego pomiaru, to będziesz świętą mumią, ale martwą, kocie! Wtedy my te resztki twej siły zeskamotujemy i stworzymy mit o tobie: a nie damy ci się rozłożyć za życia na oczach tłumu w takie chówno sobacze — to pochodzi od „chować się” — twoja siła musi być w porę zamagazynowana, ale na trupie, kochanie, żebyś się nie zdążył skompromitować — i nas też. Skoroś do końca nie umiał żyć jako inne wielgie — i wielgaśne starce historii świata, to porządek z tobą zrobiony być musi. Dawaj łeb, majster, i nie traćwa czasu na gadanie.

Sajetan. Skąd on wie to wszystko, ten smarkul zamirwiony? Ja już naprawdę nie będę mówił niepotrzebnych rzeczy. Chciałem się wam pozwierzać znad samego brzyżka grobu, jak ludziom, a oni zaraz siekierą by przez łeb człowieka zdzielić gotowi.

Ktoś od tyłu, niewidzialny, zawiesza kotarę, jak w akcie I.

Księżna (lubieżnie, ucieszona). O, tu: w epistropheus[84] — potem będzie Sajetancio jeszcze dużo, dużo gadał — a ja to tak lubię — to lepsze niż yohimbina[85]! Dzielcie go!

II Czeladnik. I zdzielim — jak nam dziwki miłe. Nie jest to najsympatyczniejsze zaklęcie świata, ale co robić.

Nagle z lewej strony słychać granie na harmonii i zaczyna się coś tłoczyć spod kotary.

I Czeladnik. Kiz dziadzi? Nikt tu już nie miał przyjść wieczorem! Dziwki z „Euforionu” na tańce i rozpustę zamówione były na trzecią w nocy, po fajerancie.

Tłoczą się chłopi, stary Kmieć i młody Kmiotek, pchając przed sobą olbrzymiego chochoła — za nimi Dziwka wiejska z dużą tacą. Stroje krakowskie.

Scurvy (przez sen). I nigdy nie zagrać już w brydżyka — nie móc nigdy mówić z tym poczuciem urojonej ważności: trzy kier lub kontra, nie pójść na kawusię do „Italii” i nie popatrzeć nawet na dziewczątka słodkie i na nią też, nie poczytać już nigdy „Kurierka” do łóżeczka i nigdy, nigdy nie zasnąć! To straszne — ja tego nerwowo wprost nie wytrzymam! — tego nikt nie chce pojąć!

 

Nikt go nie słucha, wszyscy wpatrzeni w grupę na lewo.

Kmieć (śpiewa).

Z głupim człowiekiem nie warto gadać.

Więc stulcie pyski i proszę siadać!

Kmiotek (podśpiewuje do niego, ukazując go obecnym palcem wskazującym).

A gdyby przypadkiem zechciał odpowiadać.

To dać mu w mordę i wprost nie dać gadać.

I Czeladnik (z zaciśniętymi zębami). Obyście w złą godzinę tego nie wypowiedzieli, wiejskie chamy, krnąbrne i konserwatywne, czyli tak zwani kmiotkowie narodowi. W zęby wam się zachciało? Cooo?

Kmiotek („buńczucznie”). Mimo to, w przeświadczeniu głębokim o wielkiej misji naszej po upadku szlachetczyzny i wylęgłej na niej potworkowatej, nowotworowej arystokracji naszej — że niby się arystokratycznie w kratkę odziewali i z angielska nosili...

Księżna. Co za przestarzałe dowcipy à la Boy i Słonimski[86]! Taż to już cuchnie, panowie, jak rybka w bufecie trzeciej klasy w Kocmyrzowie. Do rzeczy, kmiecie niemrawe, a pyszne i buńczuczne!

Kmieć. Obyś, jasna pani, nie pożałowała markotnie słów tych butnych a junackich nie w porę.

Księżna. Stul pysk, chamie, bo się wyrzygam z niesmaku. Lechoń[87] byłby niezadowolony, że tak mówię, bo on zna tylko księżne z fajfów w Em-es-zecie! A ja jestem taka i będę, chełbia wasza wlań świecąca.

Sajetan (władczo). Dość kłótni! Dzięki wam, kmiecie w pseudoszlachcickich ambicyjach znieprawione, odzyskałem utraconą pozycję i zawrę z wami pakt nieomal iście książęcy. Swobód pańszczyźnianych negować wam nie myślę. Musicie stworzyć dobrowolny zbiorogosp, z akcentem oczywiście na ostatnią sylabę...

Kmieć (rozstawiając ręce). Nie rozumiemy cię, panie. My tu przyszli z dobrą wolą, jak równy z równym gadać; bo chłop na zagrodzie zawsze w modzie, mocium panie tego, a każda morda dobra jest do korda[88], a z dobrego pługa nie zrobisz, asińdziej[89], kańczuga[90].

I Czeladnik. Zacofane plemię — jakbym jakieś echa ślachcickie, sienkiewiczowskie jeszcze słyszał. Oni się dopiero uślachcają — taż to skandal — przekładaniec ewolucyjny anachronicznych warstw pirszej klasy.

Kmiotek. Będę się streszczał: my tu przyszli z chochołem samego pana Wyspiańskiego, z którego idei nawet faszyści chcieli zrobić podstawę metafizyczno-narodową ich radosnej wiedzy o użyciu życia i użyciu państwa dla celów samoobrony międzynarodowej koncentracji kapitału, a także...

Sajetan. Milcz, chamie, bo dam w pysk!

Kmiotek. Nie dałeś mi pan skończyć i wyszedł krwawy nonsens à la Witkacy. Ja znam waszą krytykę... e, co tam! Śpiewajmy lepiej — przez muzykę pojmą nas — no:

Przyszli my tu z tym chochołem

I z tym sercem naszem gołem.

Dziwka (wysuwa się na pierwszy plan z tacą, na której dyszy wolno wielkie jak u tura serce — mechanizm zegarowy).

Mówić chcemy po wyspiańsku,

A nie nowocześnie drańsku.

Z nami jest ta „dziwka bosa”

Ino teraz się obuła dla przyzwoitości, bo jakże tak między ludzi boso — wicie — haj!

(śpiewa dalej)

Co świat cały zbawić miała.

Ja kosynier — moja kosa

To jest siła moja cała.

I Czeladnik. Przebrzmiałe symbole! Dziwek bosych mam, ile chcę, ale to są najładniejsze tancerki kraju i z ich nogami mogę robić, co mi się żywnie podoba.

Księżna (zrywa się gwałtownie i zrzuca pantofelki i pończochy; wszyscy patrzą i czekają). Ja mam najpiękniejsze nogi na świecie!!

Scurvy (budząc się — wyrżnął łbem w podłogę). O, nie mów tak! O czemuż, czemuż zasnąłem, nieszczęsny! Obudzenie się każe mi całą mękę przeżywać od nowa! Wyrażam się górnolotnie, bo nic już do stracenia nie mam — nie boję się nawet śmieszności.

Sajetan. Cicho tam, szumowiny! — tu są ważniejsze rzeczy niż wasze nogi i zwierzenia, (do kmiotków) Więc co dalej?

Kmiotek. Śpiwajma chórem (śpiewają chórem).

O lo Boga, lo świentego,

Coby nic nie było złego,

O lo Boga, lo świentego,

Coby nic nie wyszło z tego.

(do Dziwki). Śpiewaj à tue-tête[91], dziwko bosa, tymczasowo tylko obuta.

Dziwka (głosem skrzeczącym à tue-tête).

O lo Boga, lo świentego,

Coby nic nie było z tego.

Kmieć stary.

O na ten tryjant Boży

Niech nam kto we łby włoży

Mądrość, jaką się da,

I dalej w nas ją pcha!

Cha, cha!

Sajetan (strasznym głosem). Gnizdy jedne, wont!!

Wszyscy trzej rzucają się na chłopów i wyrzucają ich. Tamci uciekają w popłochu, pozostawiając stojącego chochoła na lewo. Chochoł powoli się wywraca i leży. Słychać okrzyki takie, jak: Wspomagaj Bóg! Ludzie na świecie! Wciórnaści! Rany Boskie! Kiz dziadzi! O, Jezu!!! itp., bez liku. Sajetańczycy pracują nad chłopami w milczeniu, sapiąc tylko ciężko. Ledwo wrócili na środek sceny. I Czeladnik krzyczy, nie zwracając uwagi na słowa Sajetana. Sajetan wracając powoli i sapiąc Tak to załatwiliśmy kwestię chłopską — haj!

I Czeladnik (krzyczy). Na środek sceny, na środek! Do dzieła! Publika nie lubi takich intermezzów, zagwazdrany jej wszawy gust.

II Czeladnik. Wal go! Pier go! Niech stare ścierwo wie, po co żył! Męczennik, pludra jego cioć!!

Sajetan. Więc to tak rozżarliście się na tych kmiotkach? Więc jak to, gnizdy jedne, więc ani na jotę czy aragońską „chotę” — a pisze się po burżujsku przez j, a wymawia jak ch — co ja plotę, nieszczęsny, na krawędzi najgorszego — więc ani na tę jotę zaklajstrowaną nie zmieniliście waszych nikczemnych zamiar... Uuuuuuuu!!!

Dostaje w łeb siekierą od I Czeladnika i wali się z wyciem na ziemię... Czeladnicy i Księżna układają go na worze baranim (jak w Izbie Lordów), co leżał od początku na pierwszym planie, czort wie po co. Czynią to, aby Sajetan mógł swobodnie się przed śmiercią wygadać. Przed nim na stoliczku (który też tam stał) leży dychające serce na tacy.

Księżna. Tu, tu go ułóżcie, mówię wam, aby gadać mógł swobodnie i mógł się godnie wypróżniająco przed śmiercią wygadać.

Wpada Fierdusieńko.

Fierdusieńko (z walizą w ręku). Idzie tu, jak pochód nieszczęścia po prostu, jakiś straszny nadrewolucjonista, jakiś hiperrobociarz wprost — to pewnie jeden z tych, co naprawdę rządzą — bo te kukły (wskazuje na szewców) to komedia ino. Ma bombę jak sagan i handgranatów[92] całą kupę i grozi tym wszystkim każdemu, a swoje życie ma tam, gdzie w ogóle nie trzeba mówić, i tego — co to ja chciałem powiedzieć...

Księżna. Bez głupich witzów! A kostiumy Fierdusieńko ma? To najważniejsze...

Fierdusieńko. A jakże — tylko nie wiem, czy za chwilę nie wylecimy wszyscy w powietrze. (Straszliwe kroki za sceną — facet ma ołowiane podeszwy.) Ten robociarz to wyższa marka niż ta dziewka Wyspiańskiego — to żywy, zmechanizowany trup! Nadczłowiek Nietzschego[93] nie narodził się wśród junkrów pruskich, tylko wśród proletariatu, który niektórzy uczeni całkiem niesłusznie uważają za kloakę ludzkości.

II Czeladnik (do Fierdusieńki). A ty czego ciągle po lokajsku ubrany chodzisz? Nie wiesz, że teraz je swoboda? Co?

Fierdusieńko. Ee! — Lokaj lokajem zawsze pozostanie, w takim czy innym reżimie! Wsio rawno[94]! Zaraz lecimy w powietrze!

Scurvy. Wy możecie uciec — wyście ludzie wolni. A ja? — pół pies, a pół nie wiem wprost — co! Ja oszaleję chyba niedługo — tego się uniknąć nie da.

I Czeladnik. Nie zdążysz, cholero. Bo my ci urządzimy taką śtukę, że zdechniesz z nienasycenia jeszcze na dwa stopnie w morskiej skali Beauforta przed ostatnim cyklonem obłędziku, który byłby rozkoszą wobec tego, co ciebie czeka.

Scurvy (skomli, a potem wyje). To są głupie frazesy, a jednak. Mmmm uuu! — Auauuuuuu! Jak boli całe niespełnione życie. Chciałem umrzeć z wycieńczenia jako piękny, wzniosły aż do paznokci u nóg starzec. O życie, teraz wiem, żeś jedno! Puchnie mi wszystko na grubość ręki od tej ohydnej udręki. Teraz dopiero rozumiem tych nieszczęśników, com ich skazywał na śmierć i więzienie — to banalne, ale tak jest.

Straszny Hiper-Robociarz (wchodząc; bomba w ręku). Ja należę do NICH. (szalony nacisk na „nich”) Jestem Oleander Puzyrkiewicz, któregoś pan skazał na dożywót, panie Scurvy. Alem gracko zniknął. Ja wiem, że to wstrętnie powiedziane, ale języka już nie odwrócę. Pamiętasz, coś zrobił ze mną, sadysto? Mam zgruchotane, zmiażdżone wszystko — rozumiesz? Dosłownie wszystko: wszystkie geny i gamety. Ale duch mój, który jedność z moim ciałem stanowi, jest z byczego surowca, maczanego w płynnej, parskającej stali szmirglowanej. Tu mam bombę, która jest najwybuchliwsza ze wszystkich hoch-explosiv bomb na świecie, i krótką mam decyzję jak piorun. Masz za te bombasy moje ukochane niedoszłe, które zginęły przez ciebie, Kafirze[95]! Ja chciałem mieć dzieci! Mówię niesmacznie — trudno. (Ciska bombę na ziemię. Wszyscy rzucają się na ziemię wyjąc — wszyscy prócz Sajetana. Scurvy zanosi się od pisku dzikiego strachu. Bomba nie wybuchła. Hiper-Robociarz podnosi ją z ziemi i mówi) Kretyńskie plemię — to jest, wicie, ino taki termos do herbaty. (nalewa z bomby do pokrywki i pije) Ale w wojenny czas na bombę łatwo da się zmienić. To taki, wicie, symboliczny kawał w dawnym stylu — nudny jak cholera — aż gnaty z nudy trzeszczą. Cha, cha, cha! To dobrze, żeście się tak napietrali, bo my tych całkiem nieustraszonych ryzykantów na pseudonaczelnych stanowiskach nie potrzebujemy, a co ważniejsze: nie lubimy. Mówię to czort wie po co, z naciskiem. Może mnie nie ma wcale?

Cisza.

Sajetan (nie odwracając się w tył mówi do publiki). Tera bede gadał. Dobrze, żeście mnie zakatrupili, niczego się już nie boję i powiem prawdę: jedna jest dobra rzecz na świecie, to indywidualne istnienie w dostatecznych warunkach materialnych. (Tamci leżą aż do odwołania). Zjeść, poczytać, pogwajdlić, pokierdasić i pójść spać. Poza tym nie ma nic — to jest, psia ich ścierwa, pyknicka filozofia. Bo co są te tak zwane wielkie idee społeczne? Oto to, co i w tej chwili powiedziałem, tylko nie dla mnie, a dla wszystkich. Bo o tym czasie, co go można będzie na popularne czytanki poświęcić, to ja mówić nie będę. W robieniu czegoś dla kogoś, w wyrzeczeniu się siebie dla drugich nawet mały człowiek może stać się wielkim, gdy inaczej już nie może. To jest ta wielkość „dla wszystkich” mówię to w cudzysłowie, bo wielkość istotna to ino je w indywidualnym napięciu i w stopniu zginania tym napięciem rzeczywistości: myślą czy wolą uzbrojoną w pięść to wszystko jedno. I tak to w powszechności małość w wielkość przez wspólnotę się zamienia. — Do cholery w ogóle z takim rozumowaniem... (Hiper-Robociarz podchodzi do niego i wali mu z dużego colta w ucho. Sajetan mówi dalej, jakby nic. Wszyscy podnoszą się, tylko jeden Fierdusieńko leży dalej.) I to wszystko niezależnie od tego, czy indywiduum jest osobowym fantastą i maniakiem swojej „n” potęgi, czy sługą i wyrazicielem klasy jakiejś — wszystko jedno jakiej...

Hiper-Robociarz (do Sajetana). „Zmieniłeś pan front, Mister Silver” — jak rzekł do tegoż Tom Morgan.

Księżna (bardzo arystokratycznie). Wstań, Fierdusieńko — to są symbole tylko — to tylko i jedynie planimetria zbaraniałych mózgów; to tylko entymemat[96] zabójczy, którego jedną premisę[97], tj. ludzkość całą, już diabli wzięli. To tylko... (Fierdusieńko wstaje i wydobywa z walizy wspaniały kostium „rajskiego ptaka”, w który zaczyna ubierać Księżnę: zdejmuje jej żakiet, przerywając w ten sposób dalsze jej wywnętrzania, a potem wkłada tamte rzeczy. Tylko nogi pozostają gołe — nad mmi krótka spódniczka zielona, powyżej kolan się kończąca. Księżna milknie powoli od tego ubierania, bełkocąc jeszcze chwilkę coś nieartykułowanego) brhmłbomxykatcznaho...

Hiper-Robociarz. Teraz się zacznie ta nieprzyjemna komedia, jak na dzisiejsze czasy konieczna, której nie wypada mi w niewinności mej życiowej oglądać. Siedziałem czternaście lat w celkowym więzieniu, studiując ekonomię. (do Czeladników) Wy dwaj macie osobiste, przypadkowe, drańskie szczęście czy nieszczęście być reprezentatywnymi typami średniego chałupnictwa i jako tacy będziecie władzą reprezentatywną, dekoracyjną. Urwało się akurat dla was: będziecie z przedstawicielami obcych państw tymczasowo-faszystowskich — ostatnia maska konającego kapitału w najzatęchlejszych zakamarkach tej ziemi — otóż będziecie z nimi jeść langusty i inne firdymułki — potem kule w łby — śmierć bez tortur to i tak wiele. I dziwek, ile chcecie — o wasze mózgi mi nie chodzi.

Gwiżdże na rękach.

Wchodzi Gnębon Puczymorda — potworna foka z wąsami „ślachcickimi”, jak wiechcie. Ubrany w polski strój ze złotej lamy. Kołpak z piórem, karabela — to każdego onieśmiela — a buciska te czerwone, oczy straszne, wywalone.

Puczymorda (mówi poprzednie objaśnienie).

Kołpak z piórem, karabela —

To każdego onieśmiela.

A buciska te czerwone,

Oczy straszne, wywalone.

Takim jest i takim bede,

Czym jest dziwkarz, czy też pede.

Socjalista czy faszysta.

Jam w tym serze jako glista.

Hiper-Robociarz. To zaraza czysta z tym Wyspiańskim. Siadaj tu, stary durniu, obok tego trupa. Wielkiego Świętego ostatniej rewolucji świata, który dał nam drogę do Najwyższego Prawa przez opanowanie klas średnich proletariatu. On, ten stary, biedny idiota musi być żywym, to jest: martwym symbolem zastępującym nam waszych świętych i wszystkie mity wasze, pseudochrześcijańscy faszyści, coście ponad miarę uwstrętnili komedię waszych pseudowiar.

Puczymorda. Tak — prawdy nie ma — tego dowiódł Chwistek.

7878 witryolej (daw., łac. vitriolum) — a. witriol, stężony kwas siarkowy (jako przezroczysta ciecz o żółtawej, połyskliwej barwie i oleistej konsystencji zw. niegdyś również olejem szklanym); określenie używane także w odniesieniu do uwodnionych siarczanów różnych metali (np. miedzi, cynku, magnezu, żelaza).
7979 kuler lokal — zapis spolszczonej wymowy wyrażenia fr. couleur local: koloryt lokalny.
8080 au commencement (...) était (fr.) — na początku był; w całym zwrocie: au commencement Bythos était słowo Bythos stanowi wtrącenie i jest złożone z pol. wyrazu byt, przydechu przy t oraz gr. końcówki -os (por. gr. ón, óntos: byt).
8181 ausgerechnet (niem.) — akurat, właśnie.
8282 papagaj — papuga.
8383 Kant, Immanuel (1724–1804) — niem. filozof, prof. logiki i metafizyki na uniwersytecie w Królewcu; twórca idealizmu transcendentalnego a. krytycznego. Kant głosił m.in., że o rzeczach samych w sobie (tzw. noumenach, takich jak np. Bóg, dusza, kosmos, materia) nie możemy nic orzekać (agnostycyzm poznawczy), poznaniu dane są jedynie ich fenomeny, czyli zjawiska zapośredniczone przez zmysły, ujęte w formy czasowe i przestrzenne oraz kategorie (przede wszystkim przyczynowe oraz substancjalne). Z tym, co niepoznawalne dla rozumu spekulatywnego radzi sobie rozum praktyczny tworzący postulaty będące prawdami apriorycznymi (nieodwołujące się do doświadczenia, mające charakter podobny prawom matematycznym). Do tego typu norm należy słynny imperatyw kategoryczny, czyli zasada etyki mówiąca, że należy postępować zawsze wedle reguł, co do których chcielibyśmy, aby stały się one prawem powszechnym (stosowanym przez każdego i zawsze) i które mają ludzkość nie za środek, lecz za cel.
8484 epistropheus — kręg obrotowy a. osiowy, drugi kręg szyjny stanowiący rodzaj osi, wokół której obracają się wyżej położone elementy układu kostnego (kręg pierwszy i czaszka).
8585 yohimbina — a. johimbina, związek chemiczny (alkaloid) uzyskiwany z kory roślin Corynanthe yohimbe oraz Pausinystalis yohimbe rosnących w tropikalnych rejonach Afryki zachodniej (Kamerun, Kongo), wykorzystywany jako afrodyzjak (zażycie johimbiny powoduje zwiększony dopływ krwi do narządów płciowych i nadwrażliwość na dotyk); tradycyjnie wyciąg kory z johimbiny był stosowany przez plemiona Pigmejów i Buszmenów podczas orgiastycznych uroczystości.
8686 Słonimski, Antoni (1895–1976) — polski poeta, satyryk, felietonista i krytyk teatralny. Współtworzył kabaret literacki Pikador i grupę poetycką Skamander. W międzywojniu współpracował z „Wiadomościami Literackimi”. Wiele kabaretów (m.in. kabarety Czarny Kot, Qui Pro Quo, Cyrulik Warszawski) korzystało z jego tekstów satyrycznych.
8787 Lechoń, Jan (1899–1956) — właśc. Leszek Serafinowicz, poeta, krytyk literacki i teatralny, współtwórca grupy poetyckiej Skamander i kabaretu literackiego Pikador. Współpracował z „Wiadomościami literackimi”, był redaktorem pisma satyrycznego „Cyrulik Warszawski”. W latach 1930–1939 attaché kulturalny ambasady polskiej w Paryżu.
8888 kord (z tur. i pers. kardas) — jednosieczna broń biała, pierwotnie krótki miecz albo długi sztylet używany przez uboższe warstwy społeczne, od XVI w. synonimiczne określenie szabli.
8989 asińdziej (starop.) — skrót od zwrotu grzecznościowego: waszmość-dobrodziej.
9090 kańczug (z tur. kamcze: bicz) — skórzany pleciony bicz z rękojeścią, narzędzie do wymierzania chłosty.
9191 à tue-tête (fr.) — na całe gardło.
9292 handgranat (z niem.) — granat ręczny.
9393 Nietzsche, Friedrich Wilhelm (1844–1900) — filozof i pisarz niem., z wykształcenia filolog klasyczny (profesor uniwersytetu w Bazylei). Koncepcję nadczłowieka ukształtował w odpowiedzi na diagnozę śmierci Boga (tj. powszechnego zaniku poczucia obcowania z sacrum) we współczesnej kulturze europejskiej, którą w związku z tym cechuje nihilizm, pojmowany tu jako fasadowość systemu wartości i wybór łatwego, przyjemnego acz pustego życia pozornego (egzystencji filistra bądź konsumenta kierującego się tzw. moralnością niewolnicza); za pierwszą fazę nihilizmu w kulturze europejskiej Nietzsche uważał chrześcijaństwo. Nadczłowiek miałby być tytanem w dziedzinie etyki, kierującym się uznaniem za dobre wszystkiego, co wzmaga w nim wolę mocy, czyli żywiołową siłę, której przejawem jest wszelkie życie i dążenie; nadczłowieka cechować miałoby panowanie nad sobą i wytrwałość w przezwyciężaniu przeciwieństw. Nietzsche „wymówił” obywatelstwo pruskie w 1869 r. i do końca życia pozostał „bezpaństwowcem”. Zdecydowanie przeciwstawiał się fermentom nazistowskim. Mimo to niektóre jego idee zostały później zawłaszczone, spłycone i przystosowane do ideologii nazistowskiej przez A. Baeumlera i A. Rosenberga.
9494 wsio rawno (ros.) — wszystko jedno.
9595 kafir (arab.; lm: kuffar) — niewierny w islamie. Termin niejednoznaczny; daw. w Koranie określenie używane w odniesieniu do kogoś, kto zaprzecza prawdzie religijnej a. nie przyznaje się do niej; może oznaczać zarówno nie-sunnitę (np. szyitę), wyznawcę religii nieislamskiej, satanistę, ateistę, jak też apostatę. Niekiedy wydziela się jako pośrednich między muzułmanami a niewiernymi tzw. ludzi Księgi, do których zaliczać się mogą wyznawcy chrześcijaństwa, judaizmu i sabeizmu lub zaratusztrianizmu, ponieważ prorocy tych religii zostali uznani w islamie za wysłanników Allaha.
9696 entymemat (z gr. enthymeísthai: rozważać, uwzględniać) — wnioskowanie, w którym brak jednej przesłanki (domyślnej a. entymematycznej); skrócony sylogizm.
9797 premisa — tu: przesłanka.
Купите 3 книги одновременно и выберите четвёртую в подарок!

Чтобы воспользоваться акцией, добавьте нужные книги в корзину. Сделать это можно на странице каждой книги, либо в общем списке:

  1. Нажмите на многоточие
    рядом с книгой
  2. Выберите пункт
    «Добавить в корзину»