Бесплатно

Szewcy

Текст
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена

По требованию правообладателя эта книга недоступна для скачивания в виде файла.

Однако вы можете читать её в наших мобильных приложениях (даже без подключения к сети интернет) и онлайн на сайте ЛитРес.

Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

Sajetan. Oto są istotne problemy, naprawdę istotne problemy rządzących nami ludzi. To jest potworność, na którą słów brak dosłownie. Cała działalność takiego pana pozornie jest tylko dla państwa, idei, ludzkości — naprawdę chodzi o te „godziny pozabiurowe” — mówię to w cudzysłowie — gdy się objawia człowiek sam dla siebie...

Scurvy. Milcz — nie pojmujesz potwornego konfliktu przeciwnych potęg w mym wnętrzu. Ja kłamię z całą świadomością jako minister, ja wieszam bez przekonania, aby żreć te wąparsje, te mątwy tak smaczne diabelnie z Zatoki Meksykańskiej — tak: muszę kłamać i powiem ci, że dziś 98% — obliczenie Głównego Urzędu Statystycznego — bo statystyka wszystkim jest dziś i w fizyce, i co najważniejsze w metafizyce monadologicznej z jej prymatem materii żywej — otóż 98% tej całej naszej bandy robi to samo bez przekonania, tylko dla utrzymania resztek ginącej klasy — jakich indywiduów, chcesz wiedzieć? — zwykłych żuiserów[61] pod maską jakichś idei, mniej lub więcej kłamliwych. Ludzie teraz to tylko wy — to każdy wie. A dlatego tylko, żeście po tamtej stronie; jak przejdziecie tę linijkę, będziecie tacy sami jak my.

Sajetan (z emfazą). Nigdy — przenigdy! (Scurvy śmieje się ironicznie). My stworzymy bezkompromisową ludzkość. Sowiecka Rosja to tylko bohaterska próbka — dobra i taka, jako wysepka we wrogim oceanie. Ale my stworzymy od razu taką ludzkość, jaką będzie aż po zgaśnięcie słońca, aż po zagwazdrany koniec naszych gadów na zamarzłej ziemiczce naszej kochanej i świętej.

Scurvy. Zawsze musi coś takiego niesmacznego kropnąć: taktu się hołota nie nauczy nigdy i poczucia miary. (krzyczy) Do pisuaru z nim!

Wywlekają I Czeladnika do pisuaru.

Sajetan. A ty miarę masz, jak myślisz o niej? — ty świniarzu?!

Prokurator żachnął się i zżymnął.

Scurvy. Żachnąłem się, zżymnąłem się i lepiej mi od razu jest. (dzwoni w ręczny dzwonek; wpada straż z dwóch stron za balaskami) Dawać mi tu tę Irinę Tmutarakańską na konfrontację! Czemu tak mówię — nie wiem. To nie dowcip — to dziwna surrealistyczna konieczność w dowolności.

Sajetan. Czym się zajmuje ten potwór? Jakimiś subtelnościami zupełnych kretynizmów — oto ich tak zwane życie intelektualne, po obowiązkowej gnębicielskiej pracy po biurach i buduarach.

Scurvy. Nie rozumiecie całego uroku znawstwa czegokolwiek bądź u bezpłodnych impotentów takich jak ja — to są otchłanie rozkoszy usprawiedliwienia swego bytu — takie dziamdzianie się w sobie...

Sajetan. A dałbyś pan już spokój — Bóg z tobą, panie Scurvy. Boże, Boże — mówię to machinalnie. Ta pustka tych dni! Czym ją zapełnić zdołam?! Rozmowa z tym wcielonym kłamem (wskazuje na prokuratora) zdawała mi się rajem wobec samotności i przymusowego celkowego bezczynu. O, względności wszystkiego! Obym się nie zmienił tak, abym siebie poznać już nie mógł! Kim będę za trzy dni, za dwa tygodnie, za trzy lata... lata, lata...

Pada na kolana i płacze. Stróżowie wprowadzają Księżnę do kompartymentu na prawo, rzucają koło zydli i wychodzą. Księżna w ubranku aresztanckim wygląda uroczo jak młoda gimnazjalistka.

Scurvy (zimno). Proszę pracować. (Księżna, milcząc głucho, zabiera się do robienia butów bardzo niedołężnie, z upiorną wprost niechęcią.) No, no — bez tych płaczów i spazmów — proszę nie przerywać. Rozmowa była ciekawa — to fakt.

Strażnicy wrzucają I Czeladnika.

Księżna. Wprost upiornie nie chce mi się butów szyć, a rozkosz czuję mimo to. Wszystko zmienia się u mnie w rozkosz. Taka już jestem dziwna, (dumnym tonem) Pan zawsze tylko wszystko „tego” dla czystej dialektyki. Dla pana odpowiedniki pojęć to furda, jak mówią Polacy. Pana tylko obchodzą związki pojęć między sobą. (Płacze.)

Scurvy. Na przykład związek pojęcia pani ciała, czyli ściślej: rozciągłości samej dla siebie, z pojęciem takiejże rozciągłości mojej — hi, hi, cha, cha! (śmieje się histerycznie, trochę łka i mówi do Sajetana, który przestał właśnie płakać — a więc była chwila, że płakali wszyscy troje — nawet Czeladnicy też podchlipywali) Mnie w tym wszystkim, co wy mówicie, peszy to, że wy otwarcie robicie to tylko i jedynie dla brzucha — och, co za banał! My mamy idee.

Sajetan. Rzygam już tą rozmową pospolitą jak myśli kaprawego kaprala na Capri — ten dowcip bez dowcipu wyraża bezpośrednio ohydę tego stanu. Macie idee, boście nażarci — macie czas.

Księżna (robiąc buciki). Tak — o tak — o tak...

Scurvy. Płaski jak soliter materializm wasz przeraża mnie. Co będzie dalej, dalej, dalej... I zazdroszczę wam do obłędu możliwości mówienia prawdy i, co ważniejsza, odczuwania jej bezpośrednio. Ta ludzkość, zjadająca sama siebie od ogona zaczynając, przeraża mnie jako widmo przyszłości.

Sajetan. Ty sam, koteczku, bronisz tylko i jedynie twego i tobie podobnych brzucha i brzuchów — po prostu boli mnie ten banał jak rozpalone żelazo w kiszce odchodowej. My, gdy zdobędziemy brzuch, stworzymy wtedy nowe życie — czy to głęboka wiara, czy frazes bez pokrycia? Cofnięcie kultury bez tracenia wysokości duchowej — oto nasza idea. A zacząć można zwaliwszy nacjonalne rogatki i słupki.

Scurvy. W to nie wierzę — wybaczcie, Sajetanie, jakkolwiek być może, że to sam przed chwilą mówiłem. Ale... (po namyśle). Tak, ja się przyznaję: my nie możemy się tylko wyrzec dobrowolnie standardu naszego życia — to jest najtrudniejsza rzecz. To zrobiło paru świętych, ale nie wie dokładnie nikt, jaką im to dało rozkosz piekielną w innym wymiarze.

Sajetan. Kompensata być musi. Ale ilu świętych znowu cierpiało nieludzko do końca życia przez ambicję, honor i ciśnienie organizacji...

Scurvy. Czekajcie — pozwólcie mi myśleć — jak mówił Emil Breiter[62] kiedyś: gdyby nikt nie dążył do wyższego standardu, nie byłoby nic: żadnej kultury, nauki, sztuki — komunistyczny, totemiczny klan pierwotny trwałby bez „potlaczu”[63], tej śmiesznej rywalizacji, jako początku władzy...

Sajetan. Wiem: złowić sześćset ryb, gdy przeciwnik tylko trzysta, i na przykład dwieście wrzucić na powrót do morza...

Scurvy. Mądrzyście, Sajetanie, bo mądrzy. Otóż trwałby ten klan aż do zgaśnięcia słońca i co? — Bezforemny, astrukturalny, bez możności przezwyciężenia siebie w wyższych regionach form bytowania społecznego. Ale mój codzienny dzionek, który wydarłem ja, mały prowincjonalny burżujek, z nicości wprost, przez naukę prawa, przez długie lata prawomocnego mordowania zbrodniarzy, przez potworne wprost obkuwanie się wszystkim w wolnych chwilach mych cudnych, należy tylko do mnie i nie oddam go dobrowolnie nigdy. Ale z drugiej strony nie wierzę już w to nowe życie, które stworzyć macie wy — oto moja tragedia jak na patelni.

Sajetan. Pluję na nią, gwazdram! Bezkresne są możliwości, jeśli spadną bariery między narodami. Myśli, które powstaną wtedy, nie dadzą się obliczyć dziś z naszą znajomością historii praw i nędznym bałaganem naszych pojęć.

Scurvy. Nie lubię, jak się puszczacie na spekulacje powyżej waszej intelektualnej pojemności. Nie macie odpowiednich pojęć, aby to wyrazić. Ja aparat pojęciowy mam — aby kłamać. Tej tragedii nie pojmuje nikt! To aż dziwne chwilami jest.

Sajetan. Tragedia zaczyna się tam, gdzie boli we wątpiach. Te myśli nie dochodzą ci, prokuratorze, do nerwu błędnego — to tylko kora mózgowa cierpi bezboleśnie, wspaniale, ścierwa jej mać. To je dla nas, z naszego punktu widzenia, czysta zabawa, ino te twoje tragedie — to rozkosz: położyć się wieczorem po dziwkach i wąparsjach w łóżeczku, poczytać se, pomyśleć o takich bzdurach i zasnąć, ciesząc się, że jest się takim interesującym panem dla jakiejś lafiryndy zafądzianej. O, gdybym ja się mógł taką tragedią zabawić! Boże — cóż to byłoby za nieludzkie szczęście! Co za szczęście — o, żeby mi te flaki choć na chwilę przestały boleć za siebie i za ludzkość całą — o, hej! (Skręca się cały. Księżna z lubością się śmieje.)

 

Scurvy (do Księżnej). Nie śmiej się, małpo, z taką lubością, bo pęknę. (z naciskiem do Sajetana) Otóż to trzeba by udowodnić, że one za ludzkość całą was bolą. Może takich wypadków w ogóle nie ma? (Ciężkie milczenie trwa bardzo długo; mówi Scurvy na tle ciszy, w której (sic!) słychać dalekie tango w radiu.) To dancing w hotelu „Savoy” w Londynie. Tam się bawią naprawdę. Pozwólcie mi wyjść na chwilę — ja też jestem człowiekiem. (Wybiega na lewo.)

Sajetan. Taki to syćko se wej zrobi, kie zechce — a my nawet...

Księżna. Cicho — nie śmieszcie mnie. Zupełnie łaskoczecie mi mózg waszymi pomysłami.

Sajetan (rozczulony nagle). O gołąbeczko moja! Ty nie wiesz, jak szczęśliwą jesteś, że pracować możesz! Jak się nam rwą do pracy te gicale i paluchy śmierdzące, jak się syćko w nas do tej jedynej pocieszycielki wypina, jaze do pęknięcia. A tu nic. Patrz w szarą, chropawą do tego ścianę, wariuj, ile chcesz. Myśli lazą jak pluskwy do łóżka. I puchną te bolące wątpia z nudy tak strasznej, jak góra Gauryzankar jaki, a śmierdzącej jak Cloaca Maxima, jak Mount Excrement z powieści fantastycznej pisarza Buldoga Myrke — z nudy, która boli jak wrzód, jak karbunkuł[64] — znowu, psiachyl, słów mi brak, a gadać się chce jak czego innego. E — co tu gadać; i tak nikt tego nie zrozumie. Już mi nawet zabrakło samej przedsłownej mazi. I po co tu co wyrażać? Po co ryczeć i łkać, po co flaki pruć, po prostu i na wspak? Po co? po co? po co? To okropne słowo „po co?”. To wcielenie najboleśniejszej nicości — a więc po co? Kiedy pracy ni ma i nic z tego być nie może. (pełznie do kraty; do Księżnej) Jasna pani: ukochana jedyna moja pieszczotko, koteczko transcendentalna, metampsychiczne cielątko boże, bogoziemne a tak przyjemne, zmyślne i pojętne jak myszka jaka czy co — ty nie wiesz, jak szczęśliwą jesteś, że pracę masz! — to jedyne usprawiedliwienie stworu żywego w jego nędzy ograniczeń wszelakich, od czaso-przestrzennych począwszy.

Księżna. Umetafizycznienie pracy jest przejściowym okresem tej kwestii. Wielcy panowie egipscy tego nie potrzebowali, jak również nie będą potrzebować ludzie przyszłości. Ten wyje o pracę, która mnie wprost w dwójnasób, i duchowo, i fizycznie, łamie. Oto jest względność wszystkiego — to wpływ tego Einsteina — ja dawno już...

I Czeladnik. A dyć to je wstyd, psiokrew zapowietrzona! To je inteligencka trajdocha! Taż ja to wiem już, że teoria względności w fizyce nic nie ma do czynienia ze względnością etyki i estetyki, i dialektyki, i tak dalej! — tamda-lamda, tramda-lambda! Nie bedem gadał — rzygać się od tej gadaniny ino chce. Hej, hej! — Sajetanie — nie będziemy gadać niepotrzebnych rzeczy — takośmy ta se wtedy gadali — a tera co? Ileśmy tych niepotrzebności nagadali, a pracę nam dali obejrzeć z takiej strony, że nikiej landryga podmiejska w niedzielę ponętną nam się stała. Takie dałem porównanie, bo na te prawdziwie ładne panny ze świata to ja nawet nie reaguję, wicie, płciowo zupełnie — za ładne są, suka ich rwań zachlebiona — za ładne i za nie-dostępne! (powtarza z rozpaczą) I na równi mi się chce buty szyć, jak dziwek prostych, ordynarnych! (obłędnie spokojnie) Dajcie pracy, bo będzie źle! (z okropną rezygnacją) Ale co to kogo obchodzi? To mówię z okropną wprost rezygnacją, dla nikogo dziś niepojętą.

Scurvy (śpiewa za sceną).

Znudziły mi się wszystkie famdiumondy[65]

I zwykłych dziwek mi się wprost potwornie chce.

Chciałbym mieć nowe całkiem dziś oglądy.

A potem zrobić coś takiego bardzo „fe”!

Księżna nasłuchuje bardzo uważnie.

II Czeladnik (do I Czeladnika). Nie będziesz do społeczeństwa jak do matki mówił i się do niego modlił, bo cię nie zrozumi i jeszcze ci w pyzdry kopniaka za te umizgi dziecięce da — hej!

Sajetan. O, nie mówcie tego „hej” — nie używajcie go, na Boga! Nie przypominajcie mi tych czasów na zawsze minionych! — „o, ma mignonne[66] — bo mi się wątpia[67] drą z żałości tak plugawej i nijak nieestetycznej, że wstyd mi okropnie i wstręt taki do siebie mam, jakbym był żywym karaluchem we własnej gębie. Hej, hej!

Na katedrę wbiega Scurvy i dziwnie się zapina jakoś (marynarkę i tego) i zaciera ręce. Księżna obserwuje go bardzo badawczo — ostentacyjnie nieomal.

Scurvy. Zimno, psiakrew, siarczyste we wszystkich ubikacjach tutejszych — mrozik bierze. Będą mi dziś smakować po tym wszystkim smażone meksykańskie mątewki. Tango z oddali. A przedtem pójdę na ślizgawkę przy muzyczce. (wącha w przestrzeń) Potworny smród — to dusze ich gniją w bezczynności ohydnej, rozkładającej ich w zdechłą marmoladę.

Księżna. (zabierając się do pracy). To jest sadyzm — to moja sfera i tereny.

Scurvy (histerycznie). A, już nudzi mnie to, do wszystkich diabłów! Jak będziecie tacy, każę was wszystkich powywieszać bez sądu! Od czego mam władzę? A? To by był wyczyn sportowy pierwszej klasy. O władzo — jakżeż otchłanne — tak, otchłanne i wonne są twoje pokusy.

Księżna (przestaje szyć buty). Wiesz, Scurvy, Scurviatko biedne i niedojdowate: zaczynasz mi się teraz dopiero podobać. Ja muszę przejść przez wszystko w życiu, poznać najgorsze, zapluskwione nory duszy i krystaliczne szczyty niedosiężne w księżycowe noce bez dna...

Scurvy. Co za styl sobaczy — taż to skandal...

Księżna (nie pesząc się bynajmniej). Jako prawdziwej arystokratki niczym mnie speszyć nie można — to nasza wspaniała właściwość. Otóż, muszę przez ciebie przejść, bo życie moje inaczej będzie niezupełne. A potem, gdy ty, wsadzony przez nich, (wskazuje na szewców butem, który trzyma w lewej ręce) będziesz w loszku gnić konając z żądzy za mną — tak, za mną: żądza za kimś, właśnie o to chodzi — za dużym piwem i tartinkami[68] u Langrodiego, ja oddam się Sajetanowi na szczytach jego władzy, a potem tym cudnym chłopakom śmierdzącym — tym, tym szewskim zagwazdrańcom nie z tego świata — hej, o hej! I wtedy będę wreszcie, ach, szczęśliwa, gdy ty byś oddał życie za rąbek sukni mej i za pół litra żywieckiego piwa.

Scurvy (zmartwiały z żądzy). Zmartwiałem wprost z piekielnej żądzy połączonej z ohydnym niesmakiem. Jestem faktycznie jak pełna szklanka: boję się ruszyć, aby się nie wylała. Oczy mi na łeb wyłażą. Wszystko mi puchnie jak sałata, a mózg mój jest jak wata umoczona w ropie zaświatowych ran. O, pokuso niedosiężna w swej dzikości bez dna! Pierwsze bezprawie w imię prawomocnej władzy. (nagle ryczy) Wychodź z więzienia, małpo metafizyczna! Co będzie, to będzie: użyję raz, choćbym z żalu potem skonać miał jak zbrodniarze hodowani przez księcia des Esseintes u Huysmansa[69]!

Księżna. My mówimy jak zwykli ludzie, nie oślepieni ideami ideowcy. Zwykły człowiek nie zniży dobrowolnie standardu życia, chyba że mu się da porządnie w pysk. I ty też, Scurviątko moje biedne. Ja nie mówię nawet o ideowej stronie rzeczy, tylko o tym mięsnym, bebechowym, rozbestwionym, rozłaskotanym podłożu, na którym wasza osobowość pnie się jak jadowita kobra w dżungli.

Scurvy. U was, kobiet, to jest inaczej...

Księżna. Istnienie jest potworne, zrozum to. Tylko fikcje małego wycinka społecznego bytu naszego gatunku stworzyły fikcję sensu całości bytu. Wszystko polega na wyżeraniu się gatunków. Równowaga walczących mikrobów umożliwia nam istnienie — gdyby nie ta walka, jeden gatunek pokryłby w kilka dni sobą — o ile miałby co żreć — skorupę ziemską warstwą na sześćdziesiąt kilometrów grubą.

Scurvy. Ach, jaka ona mądra jednak jest! To podnieca mnie do szału. Chodź do mnie taka, jak jesteś: nie umyta, przepojona więziennym nastrojem i zapachem.

Księżna wstaje, rzuca but z hałasem i stoi dziwnie jakoś zamyślona.

Księżna. Tak jakoś się dziwnie zamyśliłam — po kobiecemu — ja nie myślę mózgiem — o nie, bynajmniej. To myśli we mnie mój potwór. Może jednak nie oddam ci się wcale. Robercie — tak będzie lepiej: potworniej, a dla mnie przyjemniej nawet.

Scurvy. O, nie! — Teraz nie możesz już! (zrzuca purpurową togę) Teraz wściekłbym się.

Biegnie do kraty i gorączkowo otwiera drzwi z klucza.

Sajetan. I to takimi rzeczami, i takimi problemami zajmuje się ta banda — eine ganz konzeptionslose Bande[70] — gdy bez pracy my konamy jak ścierwa. Techniczni wykonawcy nieistniejących myślątek — ot co! Nawet kobiet mi się nie chce z tej czystej żądzy sfabrykowania czegokolwiek bądź.

Czeladnicy (chórem). I nam też! I nam!

I Czeladnik. Problem maszyny zostawiliśmy chwilowo na boku: maszyna jest zbyt zbanalizowana — wiadomo wszystko — dorżnęli ją zaś futuryści — brrrrr... zimno się robi na sam dźwięk słowa „obrabiarka”!

II Czeladnik. Maszyna to tylko przedłużenie rąk — zrobiła się, wicie, taka akromegalia[71] — trzeba ciąć. Część maszyn będzie zresztą zniszczona w naszej koncepcji cofnięcia kultury. Wynalazcy będą karani śmiercią w torturach.

 

Sajetan (olśniony nagle nową ideą). Jestem wprost olśniony nową ideą od środka! Hej, chłopcy: rozwalmy te nędzne, dziecinne balaski i pracujmy wraz natychmiast jak diabły. Bierwa się! Dumping[72] ręczno-butowy! Tera jabo nigdy! Hej! Hej!

I Czeladnik. Ale co będzie dalej?

Sajetan. Choćby na pięć minut użyjemy za dziesięciu, nim nas skują i zmasakrują. Życie jest jedno — nie myśleć nic. Gwałt pracowników nad pracą — o, hej!!

Czeladnicy. A walmy! Abo — abo! Sturba wasza suka! Niech ta! Co nam tam! He, he!

I tym podobne wykrzykniki. Rzucają się wszyscy trzej, „w mig” rozwalają balaski i ciskają się jak głodne bestie na zydle, narządka szewskie, zwoje skór i buty. Zaczynają gorączkowo, zaciekle pracować. Tymczasem Scurvy narzuca swą czerwoną togę na więzienny strój Księżnej — w którym ona wyjątkowo ponętnie wygląda — stoją zgrupowani na katedrze. On trzyma ją w objęciach. Mizdrzą się.

Scurvy (z czułością). Ty mój mały prokuratorze: zacałuję cię dziś na śmierć.

Księżna (na tle sapania szewców). Ohydny musisz być w erotyzmie, sądząc po tym dowcipku. Przynajmniej milcz — lubię, gdy to się odbywa jako milcząca, ponura ceremonia upodlenia samca w absolutnej ciszy — wtedy wsłuchuję się w wieczność.

Sajetan (sapiąc). Tu — dawaj dratwę — bij — tu ją tak...

I Czeladnik (sapiąc). Macie — tu prędzej — hej, kołek — daj skórkę...

II Czeladnik (sapiąc). Przyklapnąć toto — o tak — zaklep — szyj — prać — gwazdrać — gwajdlić...

Coś zaczyna być wariackiego w ich pracy.

Scurvy (z naciskiem). Patrz, kochanie, za gorączkowo pracują. W tym jest coś strasznego. Mówię to z prawdziwym naciskiem, po prostu podkreślam to. To nowa epoka jakaś się zaczyna czy co, u diabła starego?!

Księżna. Cicho — patrzmy — to straszne! Ja tylko co byłam w tym świecie. Tyś mnie uwolnił, kochany!

Sajetan (odwracając ku nim głowę, z ironią). Za gorączkowo pracują! Abezjańska róża! Tyś nigdy tego nie rozumiał. Praca! (w natchnieniu dzikim wali młotem; tamci wyrywają sobie wszystko; leci im to z rąk; jęczą głucho w zapale) O, praco, praco! — Za ciebie, ale tobie nie zapłacą! Precz z tym! To te głupie prorocze wierszydła! Ja jestem realista. Dawaj — masz go — gwóźdź. O, gwoździu, dziwny gościu podbutowy — któż twoją dziwność oceni? Dziwność pracy! Czyż jest wyższa marka dziwności? — Wziąwszy pod uwagę ohydną pospolitość tej ostatniej — to jest pracy. Kuj! Wal! Ręce się palą — flaków nie starczy — rżnij, smaruj i pal — potem się chwal, póki nie wbiją na pal. Ciągle te sobacze wieszcze rymy — psiakrew!

II Czeladnik. Tu — podbijaj — pier go — wal — zakrzyw. Tu but ! O, buty, buty — jakieście pikne! Zabucione światy! Cały świat zabucim — zapracujem, zagwazdrzem — wszystko jedno. Więzienie, nie więzienie — pracy nikt się nie oprze. Praca to cud najwyższy, to metafizyczna jedność wielości światów — to absolut! Zapracujem się na śmierć, aż do żywota wiecznego — może! Kto to wie, co w takiej pracy, jak nasza, na dnie jest!

I Czeladnik. Wszystko we mnie dygoce, jak w jakiej turbinie na milion koni i klaczy parowych. Dziwek nie trza, piwa nie trza — nie trza radia, kina i pajęczarzy umysłu wszelakich! Praca sama w sobie — oto jest cel najwyższy — Arbeit an und für sich![73] Bierz, wal, dratwę wlecz — kłuj! Buty, buty — powstają, wyłaniają się z nicości butowego prabytu, z wiecznej czystej idei buta, tkwiącej w otchłani idealnej, pustej jak sto milionów stodół. Kuj, kuj — okute buty nie drą się — to jest prawda, i to absolutna. Tyle jest prawd, ile butów i tyle pojęć buta, ile wynosi liczność alef jeden! Boże — daj tylko tak do końca. Dziwek nie trza — Arbeit an sich — to w serce jakby sztych. Piwa nie trza — niech nikt mi mózgu już nie przewietrza. Szczęścia idzie z flaków własnych tajny nurt — idzie furt[74]. Ręczna buciornia wali jak piekło, co wszystko już z nas wywlekło — a nie nastarczy butów dla całego świata na hurt — nędzny wiersz — ale nie o to chodzi: but się rodzi, but się rodzi!!

Scurvy. Wisz go! — stworzyli nową metafizykę. Irenko, to niebezpieczna bomba — to pocisk nowej marki z nieistniejących zaświatów. Ja, Irenko, ja się pierwszy raz w życiu boję. Może to naprawdę „święci się” — mówię to w cudzysłowie — nowa epoka — tak: święci się — „święć się, święć się, wieku młody” — tak pisano dawniej. (Ogłupiały zupełnie.)

Księżna. Ja się nasycam cudownie ich złudną radością w męce najwyższej — w ich męce, nie mojej — tym ich bezprzykładnym dureństwem — sycę się jak niedźwiedź leśny miodem. My, dwa mózgi w istocie zbrodnicze, złączone płciowym uściskiem, bez pośrednictwa innych przyrządów...

Scurvy. Ale tak nie będzie, tylko tak nie będzie? Co — nie będzie? Będzie wszystko? Powiedz, że tak, powiedz, że tak, bo umrę.

Księżna. Może dziś poznasz całą moją nicość — może...

Tamci ciągle mruczą i sapią, pracując bez wytchnienia.

Scurvy. Patrz — coraz dziczej pracują. Tu spełnia się nareszcie coś naprawdę strasznego, czego nie przewidzieli żadni ekonomiści świata. Patrz, kochanie moje: ja umrę, dziś już nie chcę nic poza tobą.

Księżna. To tak się mówi — dopiero dziś zaczniesz żyć naprawdę. Ale co kogo to obchodzi? Czuję małość wszystkiego. Ach — gdyby tak wypełnić sobą świat i zdechnąć choćby pod płotem zaraz potem.

Scurvy. Artystyczne problemy — precz z tym parszywym nienasyceniem formą i treścią. Patrz: dzika, a raczej udziczona praca wydzielona jako czysty instynkt pierwotny, jak instynkt żarcia i płodzenia. Uciekajmy stąd, bo ja oszaleję po prostu.

Księżna. Patrz w moje oczy.

Scurvy (jak do dziecka). Ależ kochanie, trzeba wstrzymać tę nawałę pracy za jaką bądź cenę, bo to jest naprawdę niesamowite i oni naprawdę — jeśli ta psychoza się rozprzestrzeni — rozwalą świat i zniszczą wszelkie sztuczne zastawki i spod zgniłego ścierwa idei-nowotworów wyciągną biedną, skarlałą ludzkość, na pośmiewisko małp, świń, lemurów i gadów — niezdegenerowanych gatunków naszych przodków.

Księżna. Po co gadasz, do cholery ciężkiej?

Scurvy. Biedaczką, biedaczką straszną jest ludzkość! Myśmy się ponad nią wyeliminowali na tę jedną sekundę wyższej świadomości naszej osobowej nędzy i bezcenności naszych uczuć i w tej jednej niepowrotnej chwili musisz jedność stanowić ze mną, kanalio!! (Całuje Księżnę i gwiżdże na palcach; wpadają te same Pachołki Gnębona Puczymordy, co w akcie I; syn Sajetana na czele.) Brać ich! Rozdzielić po leniwniach! Nie dać im robić nic! Ani mru-mru — bo to najgorsze, nieznane niebezpieczeństwo ludzkości. Arbeit an sich — to kołek pośród szprych. Żadnych narzędzi! — rozumiecie — choćby zawyli się na śmierć.

Pachołki rzucają się na szewców. Straszliwa walka, w której Pachołcy, zarażeni, zaczynają też pracować: po prostu uszewczają się. Sajetan pada w objęcia syna i pracują razem.

Scurvy. Patrz, pieszczotko — to okropne. Uszewczyli się. Moja gwardia nie istnieje. To się wyleje na miasto i wtedy caput[75].

Księżna. Zupełnie zapomniałeś o mnie...

Scurvy. Sam Gnębon Puczymorda nie pomoże — jego pachołki wciągnięte w to jak w tryby jakiejś piekielnej maszyny... On sam zapracuje się na śmierć, podpisując bumag[76] nieskończone zwoje...

Księżna. Ale to wspaniałe tło dla tej naszej pierwszej i ostatniej nocy — naszej — moje biedne Scurviątko! Di doman non c’e certezza[77]! Jutro już może będę już „ichnia” — mówię to w cudzysłowie, a ty w loszku będziesz gnił — taki biedny, zgnojony zgniłek. Ale z tą właśnie myślą w środku, z tym poczuciem ostatniościo-razowości, będziesz dziś dość szalony, aby mnie rozpalić jako gwiazdę najpierwszej wielkości na całym samiczym firmamencie podziemnych światów wielkiego Cielska Bytu.

Scurvy. Potwornie wpadłem.

Tamci bełkocą, oczywiście w pauzach, gdy nikt nie mówi.

Szewcy i pachołki. Wal, szyj, kłuj, sturba jego suka; but sam w sobie!

Sajetan. But jako abso-lut! (z nieprawidłowym akcentem na ostatnią zgłoskę) Czy rozumiecie tej chwili cud? To wielki symbol jest but — przekory wszelkich złud!

Scurvy (do Księżnej). To bycze — to nie jest wcale tak głupie, ten cały symbolizm, wiesz? I wiem, że ginę, ale się przed tobą nie cofnę. Chyba że mógłbym cię zaraz — o tu, w tej chwili — zabić. A taka szkoda by była, taka szkoda — tego ciałka, tych oczu, tych nóżek — i tych chwil nieprawdopodobnych.

Księżna. Chodź więc — sturba twoja suka. Takim chciałam cię mieć, na tle tego piekła pracy samej w sobie. Skąd, u cholery, czerwony blask?

Czerwony blask rzeczywiście zalewa scenę. Scurvy i Księżna wybiegają na prawo. Praca wre jak szalona.

6161 żuiser (z fr. jouisseur) — lubieżnik.
6262 Breiter, Emil (1886–1943) — krytyk literacki i teatralny, prawnik; publikował felietony i recenzje w rozmaitych czasopismach, od „Robotnika” po „Skamandra” i „Wiadomości Literackie”. Zajmował się historią i teorią dramatu (a także aktami prawnymi związanymi z twórczością sceniczną i dotyczącymi np. koncesji, umów, ale też cenzury i konfiskaty utworów); był tłumaczem i komentatorem pism Georgesa Sorela. Uważał, że krytyka, podobnie jak twórczość literacka i sceniczna, powinna realizować zadania edukacyjno-etyczne.
6363 potlacz — ceremonia znana plemionom Indian zamieszkującym płn-zach. wybrzeża Ameryki Północnej, podczas której uroczystej uczcie (w jęz. plemienia Chinook potlacz znaczy: karmić, spożywać) towarzyszyło składanie przez gospodarza darów lub niszczenie należących do niego dóbr materialnych w celu zamanifestowania lub podniesienia swojego statusu społecznego; obdarowanych obowiązywało zrewanżowanie się tym samym lub uznanie swojej niższości. Spiralę wymiany ograniczała zasada zachowania dobrobytu wioski; pot. marnotrawstwo, uprawianie rozrzutności.
6464 karbunkuł (z łac. carbunculus) — wrzód, czyrak.
6565 famdiumondy — zapis spolszczonej wymowy wyrażenia fr.: femmes du monde: kobiety światowe, kobiety z towarzystwa.
6666 o, ma mignonne (fr.) — o, moja ślicznotko.
6767 wątpia (starop.) — trzewia, wnętrzności.
6868 tartinki (z ros.) — kanapki.
6969 Huysmans, Joris-Karl (1848–1907) — właśc. Charles-Marie-Georges Huysmans, fr. pisarz i krytyk sztuki, skandalista. W swej najsłynniejszej powieści À rebours (Na wspak, 1884) sportretował „dekadenta doskonałego”, diuka des Esseintes. Powieść zyskała specyficzny rozgłos, ponieważ w 1895 r. podczas procesu przeciwko Oscarowi Wilde’owi, oskarżyciel odwołał się do niej jako przykładu literatury „sodomicznej”.
7070 eine ganz konzeptionslose Bande (niem.) — zupełnie pozbawiona koncepcji zgraja.
7171 akromegalia (med.) (łac. acromegalia) — choroba spowodowana nadmiernym wydzielaniem hormonu wzrostu (somatotropiny) i przejawiająca się przerostem tkanek miękkich i kości różnych części ciała (dłoni, stóp, nosa, uszu, żuchwy, zewnętrznych narządów płciowych itp.).
7272 dumping — termin z dziedziny ekonomii; taktyka polegająca na sprzedaży swoich produktów po cenach niższych niż obowiązujące na rynku (w skrajnym przypadku niższych od kosztów produkcji); celem może być wyeliminowanie konkurencji, podbicie nowego rynku itp.
7373 Arbeit an und für sich (niem.) — praca sama w sobie i dla siebie; żart. aluzja do terminu z filozofii Immanuela Kanta (1724–1804): byt sam w sobie (Sein an sich).
7474 furt (gw.) — znowu, jeszcze raz, ponownie.
7575 caput (łac.) — głowa; w tekście chodzi raczej nie o samą głowę, ale jej pozbawienie w sposób gwałtowny (tj. dekapitację: ścięcie); por. też niem. kaputt: zepsuty, zniszczony, stracony oraz kaputt gehen zniszczyć się, zatracić się.
7676 bumaga (z ros.) — papier.
7777 Di doman non c’e certezza (wł.) — jutro nie jest pewne.
Купите 3 книги одновременно и выберите четвёртую в подарок!

Чтобы воспользоваться акцией, добавьте нужные книги в корзину. Сделать это можно на странице каждой книги, либо в общем списке:

  1. Нажмите на многоточие
    рядом с книгой
  2. Выберите пункт
    «Добавить в корзину»