Бесплатно

Szewcy

Текст
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена

По требованию правообладателя эта книга недоступна для скачивания в виде файла.

Однако вы можете читать её в наших мобильных приложениях (даже без подключения к сети интернет) и онлайн на сайте ЛитРес.

Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

Sajetan (programowo, nieszczerze). Hej! Hej! Ino tym chrząkaniem długim a znaczącym nie nadrabiajcie, pani, bo to nic nie pomoże! Hej!

Czeladnicy. Cha, cha! Hm, hm. Ino tak dalej! Dobrze będzie! Hu, hu!

Księżna (dalej tonem wykładu). Te kwiaty, które tu dziś wam przyniosłam, to są żonkile. Widzicie — o! — mają słupki i pręciki i w ten sposób się zapładniają, że owad, gdy wchodzi...

I Czeladnik. Taż ja się tego, Panie Święty, jeszcze w normalnej szkółce uczył! Ale takie mnie ciągotki biorą, gdy Księżna pani...

Sajetan. Hej! Hej! Hej!

II Czeladnik. Oderwać się od tego nie mogę. Taka płciowa ponura nuda i płciowa beznadziejność wprost straszna, jak w dożywotnim więzieniu. Gdybym teraz czego, uchowaj Boże, doznał, to byłoby chyba tak dobrze, żebym do końca życia z żalu za tym skowytał.

I Czeladnik. Jak to Księżna pani umie te najokropniejsze fibry wyrafinowanej płciowości nawet w prostym człowieku poruszyć i rozbabrać... A! Mnie to aż mgli do takiej przyjemnej ohydnej męki... Okrucieństwo jest istotą...

Sajetan. Hej! Cichajcie! Niech idzie dziwna chwila zaśmierdziałego żywota, niech się święci i mija, niech morderczą, tragiczną chucią nas, wszarzy biednych, zabija. Chciałbym żyć krótko jak efemeryda, ale tęgo, a tu wlecze się ta gówniarska kiełbasa bez końca, aż za szary, nudny, jałowcowo-nieśmiertelnikowy horyzont beznadziejnego jałowego dnia, gdzie czeka wszawa zatęchła śmierć. Wciórności do mogilnego kubła — czy jak tam — wszystko jedno.

Księżna (zakrywa oczy w zachwycie). Spełnia się sen! Znalazłam media dla mego drugiego wcielenia na tej ziemi, (do szewców) Chciałabym uwznioślić waszą nienawiść, zamienić zawiść, zazdrość, wściekłość i nienasycenie życiem na dziką twórczą energię dla hiperkonstrukcji — tak się to nazywa — nowego życia społecznego, którego zarodki tkwią na pewno w waszych duszach, nie mających na pewno również nic wspólnego z waszymi spoconymi, zaśmierdziałymi, spracowanymi ciałami. Chciałabym mękę waszej pracy pić przez rurkę, jak komar krew hipopotama — o ile to możliwe w ogóle — i przemieniać na moje idejki, takie piękne, takie motylki, które kiedyś wołami się staną. Nie instytucje tworzą człowieka, ale człowiek instytucje.

I Czeladnik. Tylko bez blagi, jasna pani. Instytucje som wyrazem najwyższych dążeń, z nich się wykonstruowujom — a jak tej funkcji nie spełniajom, to wont z nimi — rozumiesz, jasna landrygo?

II Czeladnik. Cichoj — niech się całkiem wygada.

Księżna. Tak — pozwólcie mi raz otworzyć na oścież czy na ścieżaj nawet moją zatęchłą, umęczoną duszę! Więc na czym to stanęliśmy? Aha — żeby waszą nienawiść i złość zamienić na twórczy wybuch. Hm, jak to robić, sama nie wiem, ale to podyktuje mi moja intuicja — ta kobieca, która płynie z wnętrzności...

Sajetan (z męką). Ooooch!... I nawet z pewnych zewnętrzności... ooch!

Księżna. Ale jak ułagodzić waszą złość? Przecież wiadomo, że ludzie czasem gładzą jeden drugiego, aby doprowadzić go — tego drugiego — do jeszcze większej pasji. Jesteście teraz wściekli na mnie, Sajetanie, a jednocześnie musicie mnie podziwiać jako coś bezwzględnie wyższego od was, ja wiem: to męka! Gdybym was teraz pogładziła po ręku — o tak — (gładzi go) tobyście się jeszcze bardziej wściekli — wyleźlibyście wprost ze skóry...

Sajetan (usuwa, wyrywa raczej, rękę jak oparzony). O, ścierwa!! (do Czeladników) Widzieliście ta? To ci klasa świadomej perwersji! Chciałbym klasowo być tak uświadomionym, jak ta cholera, perwersyjnie, po kobiecemu, sakra jej suka, jest!

Księżna (śmiejąc się). Lubię w was tę wyższą świadomość waszej nędzy i tego łaskotliwego bólu, który was rozlizuje na wszawą miazgę. Pomyślcie: gdybym tak Scurvy’ego, który mnie pożąda do szaleństwa i już jest jak przepełniona szklanka, którą lada potrącenie rozbić może, pomyślcie, Sajetanie, jak by on się wściekł i oszalał, gdybym go tak pieszczotliwie, z litością pogładziła i gdyby on mógł być jednocześnie wami trzema.

Groźny ruch trzech szewców ku niej.

Sajetan (groźnie). Wara od niej, chłopcy!!

I Czeladnik. Sam se, majster, waruj!

II Czeladnik. Raz, a dobrze!

Księżna. A potem piętnaście latek więzieńka! Scurvy by was nie oszczędził. Nie — a kysz! Teruś, fuj!!! Niech Fierdusieńko da mi sole angielskie natychmiast. (Fierdusieńko podaje sole w zielonym flakoniku. Ona wącha i daje do wąchania szewcom, którzy uspokajają się, niestety na krótko). Otóż widzicie: agitacja wasza wykorzystuje tylko to, że tamci pogodzić się nie mogą. Jeśli Scurvy, najwyższy dostojnik sprawiedliwości, która ma niezdrową manię niezależności, zdoła się dostatecznie podlizać organizacji „Dziarskich Chłopców”...

Sajetan (z niedoścignionym wprost dla nikogo bólem). I to mój syn tam je — za tę parszywą flotę — mój, mój własny u tych „Dziarskich Chłopców”, których dziarskość oby skisła w zawadiackim junactwie choćby! O — żebym raz już pękł z tego bólu — już mi bebechów wprost nie starczy. Chądrołaje przepuklinowe — już nie wiem nawet, jako kląć — nawet to mi dziś nie idzie dobrze.

I Czeladnik. Cichojcie — niech ta ścierwa, guano jej ciotka, wypowie się raz do końca.

II Czeladnik. Do końca, do końca!

Szarpie się dziko.

Księżna (jakby nigdy nic). Otóż chodzi tylko o to, że wy się nie umiecie zorganizować przez obawę wytworzenia organizacyjnej arystokracji i hierarchii, choć jesteście jedyni dziś w tym smrodowisku życia — cha, cha!

I Czeladnik. To ci sturba, psia ją cholera w suczą by ją wlań!

Sajetan. Już ci się też język w tych wyklinaniach skiełbasił — daj lepiej pokój. Ja chcę, żeby kto ten proceder raz detalicznie wyświetlił, a ten klnie już bez żadnego dowcipu i bez żadnej francuskiej lekkości. Poczytałbyś lepiej Słówka Boya, aby choć trochę kultury narodowej nabrać, ty wandrygo, ty chałapudro, ty skierdaszony wądrołaju, ty chliporzygu odwantroniony, ty wszawy bum...

Księżna (zimno; urażona). Słuchacie czy nie? Jeśli będziecie się wyklinać między sobą, to idę w tej chwili na five o’clock, starodawnym obyczajem arystokracji. Tylko wasze przekleństwa skierowane do mnie bawią mnie, wy chlipacy, wy purwykołcie, wy kurdypiełki zafądziane...

Sajetan (ponuro). Słuchamy! Ni pary z pyska.

Księżna. Otóż oni „naprzeciw” wam — tak to popularnie mówię, abyście pojęli nareszcie, „w czym dzieło”[36] — oni są różnorodni — to jest najistotniejsze. My, to jest arystokracja, to motyle różnobarwne nad ekskrementaliami[37] świata tego — widzieliście, jak czasem motyl na gówienku se siada? Dawniej to byliśmy jak robaki żelazne w trzewiach samej nieskończoności bytu, w transcendentnych prawach czy jak tam: ja tam nieuczona prosta hrabianka i tyla, i tyle tylko co — ale mniejsza z tym; otóż różnorodność ta nas gubi, bo dla nas, (pour les aristos)[38], „Dziarscy Chłopcy” zanadto demokratycznie dziarscy właśnie i nigdy nie wiadomo, w co się przetworzyć mogą, a Scurvy już się z państwowym socjalizmem dawnej daty wącha, a dla Jego Dziarskości Naczelnej, Gnębona Puczymordy, sam jest zbyt do was zbliżony — ach, ta względność społecznych perspektyw! Widzicie, jak ta drabina względności się przeplata i co jednemu śmierdzi, to drugiemu pachnie i na odwrót. Ja dramatu takiego ideowego nie cierpię, co to, wicie: burmistrz, kowal, dwunastu radnych, kobieta przez wielkie K, jako symbol prachuci, On — niby ten najważniejszy — nikt imienia nie zna, robotnicy, robotnice i ktoś nieznany, a w obłokach Chrystus z Karolem Marxem — nie Szymanowskim — pod rękę; nie mnie na takie bzdury brać; mnie trzeba wbić na pal, a potem w gębę prać. Ja lubię rzeczywistość, a nie zagwazdrane symbolizmy w częstochowskich wierszydłach epigonów Wyspiańskiego, oparte o gazetkową ekonomię polityczną bez żadnych studiów.

I Czeladnik. Roztrajkotała się, psia ją jucha mierzi, jak ostatnia bamflondryga. W mordę ją, w tę anielską kufę raz by zajechać, a potem niech się dzieje to, co chce.

II Czeladnik. Ja się boję, że jak raz dam, to będzie potem lustmord[39] — nie wytrzymam. O — majstrowi też niedobrze z oczu patrzy, bo ją już raz zeprał. Rozerwiemy ją, chłopcy, w kawały, tę duchową, kaczanowatą dragę...

 

Smakuje w powietrzu rękami i wargami mlaska.

Sajetan, przysuwając się groźnie chrząka; foksterier rzuca się ku nim: Hmr, hmr, hmr...

Księżna. Teruś! Fuj!

Zawala się ściana z okienkiem; wywala się zgniły pień; nagłe ociemnienie widoku w głębi, tylko dalekie błyskają światełka i słabo rozbłyska lampa u sufitu. Spod zasłony wychodzi Scurvy w czerwonym huzarskim uniformie á la Lassalle[40]. Za nim wpadają w czerwonych trykotach, złoto szamerowanych, „Dziarscy Chłopcy” z synem Sajetana, Józiem, na czele.

Scurvy. Oto „Dziarscy Chłopcy” — oto Józek Tempe, syn obecnego tu Sajetana. Teraz nastąpi tak zwana „skrócona scenka reprezentacyjna” — my nie mamy czasu na długie procesy, że tak powiem, naturalne. Brać ich wszystkich, co do jednego! Tu jest gniazdo najohydniejszej, przeciwelitycznej rewolucji świata, chcącej sparaliżować wszelkie poczynania od góry — tu rodzi się ona z pomocą perwersji nienasyconej samicy, renegatki jej własnej klasy, a ostatecznym celem jej — babomatriarchat ku pohańbieniu męskiej, jędrnej siły — społeczeństwo jest kobietą — musi mieć samca, który je gwałci — otchłanne myśli — nieprawda?

Sajetan. Wstydź się pan — to potworna bzdura.

Scurvy. Milczeć, Sajetanie, milczeć, na Boga! Jesteście prezesem tajnego związku cofaczy kultury; my to zrobimy nie tracąc wysokości; tu twój syn ma głos, stary głupcze po prostu — nie będę klął. Zostałem przez telefon ministrem sprawiedliwości i wielości rzeczywistości[41], tej Chwistkowej. Wszystkich do więzienia za zgodą moją, w imię obrony elity umysłów najtęższych!

Sajetan (z rozpaczą). Raczej kilku brzuchów co rozroślejszych i maniaków — niewolników władzy pieniądza jako takiego — als solches[42] — psiamać.

Scurvy. Milcz, na rany Chrystusa...

Księżna. Pan nie ma prawa...

Zatłamszają ją, ale potem puszczają.

Scurvy (kończy). ...stary idioto, i nie mów banałów, bo nie ręczę dziś za siebie, a nie chcę rozpoczynać nowego życia jako pierwszy prokurator państwa od mordu w afekcie, jakkolwiek ostatecznie mógłbym sobie na to pozwolić. Jutro podpiszę wszystko w gabinecie — nie mam jeszcze pieczątki.

Sajetan. Co za głupio-drobno-małostkowość w takiej chwili!!

Scurvy (do Księżnej, która spokojnie wącha kwiat). Widzi pani: oto jest opanowanie bestialskich wprost pożądań: nic dla siebie; wszystko oddaję społeczeństwu.

Księżna. Czy i to?

Zamierza się szpicrutą, którą podał jej usłużny Fierdusieńko, w niższą część brzucha Scurvy’ego.

Scurvy (odtrącając szpicrutę, krzyczy w dzikim szale). Brać, brać ich wszystkich czworo! Może się to wydać nad wyraz śmiesznym, ale nikt nie wie, że tu tkwił perwersyjny węzeł sił mogących rozsadzić całą naszą przyszłość i pogrążyć świat w anarchii. Rachunek z panią odkładam na później — teraz nareszcie mamy czasu do syta.

Sajetan (daje ręce pod kajdanki). No — Józiek, prędzej! Nie wiedziałem, kogo moje łono...

Józek Tempe (bardzo po aktorsku). No, no ociec — bez frazesów. Tu żadnych nie ma łon, tylko są fakta, i to społeczne, a nie nasze osobiste parszywostki: ostatni raz pręży się indywiduum przeciw wszawości przyszłych dni.

Sajetan. Niestety nie będziemy mówić niepotrzebnych rzeczy — hej!!!

”Dziarscy Chłopcy” zabierają się powoli do obecnych. Milczenie. Nuda. Powoli zapada kurtyna, podnosi się i znowu spada. Nuda coraz gorsza.

AKT DRUGI

Więzienie. Sala przymusowej bezrobotności, przedzielona tzw. „balaskami” na dwie części: na lewo nie ma nic, na prawo — wspaniale urządzony warsztat szewski. W środku na podwyższeniu, odgrodzona ozdobnymi kratami od reszty sali, katedra dla prokuratora, za nią drzwi, a nad nią witraż, przedstawiający „błogosławieństwo pracy zarobkowej” — może być zupełnie niezrozumiała kubistyczna bzdura — wyjaśnia ją widzom powyższa nazwa, wypisana ogromnymi literami. W lewej części sali błądzą szewcy z I aktu jak głodne hieny. Czasem kładą się lub siadają na ziemi — w ruchach ich widać pierwotne umęczenie nudą i brakiem pracy. Często drapią się i drapią jedni drugich w plecy. Na lewo stoi u drzwi Strażnik, zupełnie normalny, młody, byczy chłop w zielonym mundurze. Co chwila rzuca się na któregoś z szewców i mimo oporu wywleka go przeze drzwi, po czym zaraz prawie władowuje go na powrót.

Strażnik (wskazując w głąb sceny ręką). Jest to sala programowego bezrobocia w celu udręczenia osobników żądnych pracy. Witraż ten (wskazuje w głąb) przedstawia właśnie na złość błogosławieństwo pracy zarobkowej. Więcej nic do powiedzenia nie mam i do mówienia nikt mnie zmusić nie zdoła. Prostytutki miłosierdzia zostały u nas surowo zakazane. Ludzkość się rozwydrzyła — jeśli tak nie damy rady, wrócimy oficjalnie do tortur.

Sajetan (łapie się za głowę). Praca, praca, praca! — Byle jaka niech se będzie, ale niech będzie. O Boże! To jest — ach, już nic nie wiem. Boli mnie tak na wątpiach od tego przymusowego lenistwa, jakbym ogniem żądzy pracy cały był wypełniony. Może ja źle to powiedziałem? Ale co robić? Co robić?

I Czeladnik. Najpiękniejszej dziwki mi się tak nie chciało jako teraz tych zydlów i narzędzi. Ja się chyba wścieknę! To jest banalne, psiajucha. Co to więzieniem można z człeka zrobić. Nikiej Wajld[43] albo Werlen[44] się przemieniłem i to bez nijakiego nawrócenia — och, och!

II Czeladnik. Teraz ja: pracy dajcie, bo zwariuję i co będzie wtedy? Co bądź: pantofle dla lalek, kopyta dla sztucznych zwierząt, urojone sandałki dla nigdy niebyłych Kopciuszków! Och — robić — co to było za szczęście! A nie docenialiśmy go, gdy było go po pas i w bród. O — na ten tryjont Boży — za wiele męki na nas, którzyśmy i przedtem niewiele mieli. Kaśka, gdzieżeś ty? I nigdy już!

Sajetan. Cichojcie, chłopcy. Mówi mi sama największa intuicja, że może być niedługie ichnie panowanie: coś stać się musi, a kiedy... (Na Czeladnika I rzuca się Strażnik i wywleka go na lewo mimo krzyków i protestów; Sajetan kończy jak gdyby nigdy nic) Nie mogę uwierzyć, żeby tak straszna siła, jak nasza, zgniła bezwładnie.

II Czeladnik. A iluż tak wierzyło i zgniło. Życie jest straszne.

Sajetan. Mówisz banały, kochanie.

II Czeladnik. Banały i banały. Prawdy największe są też banalne. Już nic na pokaz dla samych siebie z wątpiów naszych nie wydostaniemy. Zanudzić się w nieróbstwie programowym na śmierć, będąc odżywianym na siłę czterdziestu byków. To ohydne! Wyście starzy, ale mnie się wyć chce i przyjdzie czas, że się na śmierć zawyję. A życie mogłoby być takie pikne, takie straśnie fajne: z Kaśką po całym dniu nieludzkiej pracy wyrżnęlibyśmy sobie po dużym piwie!

Wchodzi na katedrę Scurvy — drzwiami górnymi na lewo.

Scurvy (ubrany w czerwoną togę i takiż biret, śpiewa).

Mahatma[45] wyrżnął małe piwko

I dobrze się zrobiło mu.

I będzie odtąd mu już dobrze.

Jeśli nie „tam”, to może „tu”!

Wskazuje palcem na ziemię. Strażnik wrzuca I Czeladnika. Scurvy’emu przynosi śniadanie na katedrę bardzo młoda, ładna Strażniczka w fartuszku na mundurku. Scurvy pije piwo z dużego kufla.

II Czeladnik. Już jest nasza jedyna pociecha, nasz dręczyciel, nasz dobrozłoczyńca. Żeby nie to, to naprawdę wściec by się można. Czy rozumiesz, ludzkości, ten niesamowity upadek najlepszych synów twych, że patrzenie na kata staje się jedyną kulturalną rozrywką, i to z tych szlachetnych, bo prócz tego to chyba my dwaj — bo majster nie — hi, hi — jak się brzydzę śmiechem moim, co brzmi jak płacz bezsilnego ciamkacza nad śmietnikiem pełnym ogryzków, niedopałków, wyczesków, skórek i blaszanych puszek — ładny komplet.

 

Sajetan. Cichoj — nie obnażaj twych wstrętnych ran przed naszym torturmistrzem — on tym puchnie i tyje duchowo w sobie.

Strażnik patrzy na zegarek — rzuca się na II Czeladnika i wywleka go za drzwi mimo jęków i oporu.

II Czeladnik (w chwili małej pauzy w wywlekaniu) O męko, męko! — nie móc nawet chwilki jednej robić, czego się chce! Czymże wobec tego jest przymus pracy...

Exit[46].

Scurvy (do rymu, do „chce”). He, he. Ja więcej cierpię, bo nie wiem zupełnie, kim jestem, od czasu jak mam władzę polityczną. Sprawiedliwość tylko w najbardziej mdłych, demokratycznych, drobnomieszczańskich republikach była naprawdę niezależna, kiedy się nic społecznie ważnego nie działo, kiedy nie było żadnych aktualnych przemian, kiedy (z rozpaczą w głosie) po prostu było stojące, cuchnące bagno! O — gdyby można urządzić otwartą polityczną czerezwyczajkę[47] niemającą nic wspólnego z sądami!

Sajetan. Tylko wielkie społeczne idee usprawiedliwiają takie instytucje i dualizm sprawiedliwości. W imię spasionych czy zepsutych żołądków paru maniaków koncentracji kapitału będzie to wprost świństwem.

Scurvy (zamyślony). Nie wiem, czy jestem typem tchórza wytworzonym przez dyktaturę, czy prawdziwym wyznawcą faszyzmu w wydaniu „Dziarskich Chłopców”? Tężyzna sama w sobie! Kim jestem? Boże! Com ja z siebie uczynił! Liberalizm to guano — to najgorsze z kłamstw. Boże, Boże! — jestem cały z gumy, którą na coś niewiadomego naciągają. Kiedyż pęknę wreszcie? Tak żyć nie można, nie wolno, a żyje się jednak — to straszne.

Sajetan. On nam tu umyślnie demonstruje swoją mękę, aby pokazać nam, jak to się można ładnie męczyć istotnymi tak zwanymi problemami tam, na wolności, gdzie pracy w bród, gdzie dziwki są i słońce. Hej, hej! prokuratorze, zdaje mi się, że twą głową niedługo ktoś poorze. Może to będę ja — cha, cha!

Scurvy. Dość mi z tymi — czy tych po prostu wierszydeł z powyspiańskich gmachów nędznych jego epigonów. Rasa wieszczów wymarła i wy jej nie wskrzesicie i nie spłodzicie jej na nowo, choćbyście się z tą słynną „dziwką bosą” Wyspiańskiego — mówię to w cudzysłowie — ożenili...

I Czeladnik (przerywa mu). Nie mów o bosych dziwkach, na litosierdzie Boże, bo na samą myśl o tym zatyka mnie w tym więzieniu!

Scurvy (kończąc dobrotliwie i spokojnie). ...i na dożywocie sobie tu osiedli, co wcale przy dzisiejszej procedurze niemożliwe nie jest. A wasza rewolucja może nadejść akurat tak na dobę, dajmy na to, po waszvm sowicie zasłużonym zgonie od zgnicia na wilgotnej słomie: „sur la paille humide”, jak mówią Francuzi — nuci o Francuzi, czyż bez ceny słów francuskich naszych blask?... (tamci bledną najwyraźniej i rozdziawiają gęby, i padają na kolana) Ha — bledniecie wyraźnie, kotki me, i gęby się wam tak śmiesznie jakoś rozdziawiają, i czuję ból i rozkosz — ten dla pewnych typów najwspanialszy koktejl uczuć, w którym beznadziejność istnienia, razem z jego najgłębszą niepowrotną cudownością, najgłębiej się przeżywa. (Wpada wepchnięty przez StrażnikaII Czeladnik i też pada na kolana). Rewolucje się nie spieszą — one mają czas, te bezosobowe bestie.

Sajetan (na kolanach). Ee — takie gadania półgłębokie: sam nie wie, co plecie, a inni myślą, że to właśnie najmędrsze.

I Czeladnik (zbielałymi wargami). Mnie wargi bieleją ze strachu podłego. Do-ży-wo-cie!

Pierwsze sylaby wymawia oddzielnie — na ostatniej pieje dziko.

Sajetan (opanowując się nadludzkim wysiłkiem i wstając z kolan). A ja się nadludzkim zaiste wysiłkiem opanowuję. A ja wiem, że dożyję. A ja mam w sobie intuicję i tempo: tempo di pempo, jak ktoś mówił, dziamdzia jego zafatrany glamzdoń. Ja wiem, jako czas idzie, i wiem to, że o ile dawniej nacjonalizm był czymś faktycznie świętym, i to specjalnie u narodów uciśnionych i tych, co przegrywali, to dziś jest klęską i będę to gadał, choćbyście mi tu dożywocie w dwójnasób przedłużyli i ozdobili codziennym mordobiciem w godzinę wypowiedzenia tych słów.

Scurvy. Jak to?

Sajetan. On się pyta jeszcze, chudopępek nieszczęsny: to jest już pseudoidejka, jako środek dla koncentracji międzynarodowego świństwa kapitału zużyta.

Scurvy. Dość tych przekleństw nudnych, a nade wszystko tej banalnej ideologii, bo każę prać.

II Czeladnik (do Sajetana). Cichajcie — wyście starzy: wy sobie możecie na wszystko pozwolić, nawet na odwagę bez granic. Ale jam — tak, jam — młodyć — tak, tak: dyć jezdem i kwita. Mnie się dziwek chce, wciornaści, jak diasi! (Wyje głucho.)

Scurvy (oficjalnie). Jeszcze raz kto dziwkę wspomni, a do ciemnicy pójdzie, jak mi Bóg miły. Więzienie święte jest, jako miejsce kary prawomocnej, i kalać go brzydkim słowem nie lza, panowie skazańcy!

Sajetan. Otóż wracam do poprzedniego: nacjonalizm nie wyda już nowej kultury, bo się wyprztykał. I zdradą stanu mimo to jest w każdym kraju antynacjonalizm specyficzny produkować — właśnie mimo że on to jest przyczyną wojen, międzynarodowych koncernów zbrojeniowych, barier celnych, nędzy, bezrobocia i kryzysu. I trwa ta mara na hańbę ludzkości i tę nędzną, niegodną siebie, na głupio samobójczą ludzkość, powiadam: pokryje!

Scurvy. Ja, wicie, kiedyś sam...

Sajetan (z ironią). Kiedyś! Wyście wszyscy kiedyś — chodzi o to, co teraz: żeby się zebrała nie liga dla załatwiania formalnych spraw onych nacjonalistycznych państw, co z samego założenia przy kapitalistycznym, za przeproszeniem, przepytujem, ustroju niemożliwym jest, tylko liga walki z nacjonalistycznym egoizmem, i to walki od góry, właśnie od tych elitycznych światłych łbów zaczynając. Ale jedno prawda jest: że kto co ma, to się tego nie wyrzeknie — trzeba mu to z mięsem razem, z flakami wyrwać. Jednostki dobrowolne rzadkie są jak rad, a cóż mówić o grupie — a jeszcze by ta — o klasie. Klasa klasą jest i do zniszczenia jej ostatniej pluskwy będzie — ha!

Scurvy (z bólem okropnym wprost). Sajetanie, Sajetanie!

Sajetan. Przecież języka nikt nikomu z gęby wyrwać nie chce — rozregionalizowane w naturalny sposób narody sztuczne może wyduszą jeszcze co ta ze siebie, czego jako takie nie wydadzą, bo zgniją, hej! Od góry! — Rozumi pan, panie Scurvy: to nie byłaby żadna zdrada stanu wtedy — to byłaby pikna, humanitarna ideja jak się patrzy — komu, gdzie i co, pytam — czy nie?

Scurvy. Wy, Sajetanie, głowę na karku macie — tego wam nie neguję. Jedna by była wtedy pod jedną władzą organizacja świata i dobrobyt by się ogólny sam przez się przez opanowaną sztukę rozdziału dóbr ustanowił i o wojnach mowy by nawet być nie mogło...

Sajetan (wyciągając do niego ręce — pierwszy raz się do niego zwraca — dotąd mówił twarzą ku publiczce onej sobaczej.) Więc czemu pan tego sam nie zacznie? Czy wy myślicie, że my musimy robić rewolucję od dołu, nawet wtedy, gdy ona od góry bez kompromisów zrobiona być mogła? Każdy zostaje na swoim miejscu. Kto nie chce pracować w nowym ustroju — kula w łeb, a opornym wytrąca się od razu broń z ręki, pozbawiając ich podwładnych im ludzi. Czymże jest dowódca batalionu bez batalionu — kukłą w mundurze.

Scurvy (zakłopotany). Hm, hm..

Sajetan. Jeden dekret, drugi, trzeci i szlus. Więc czemu, powtarzam, pan tego sam nie zacznie, mając władzę, która ci na gówno w rękach gnije, skurwysynie, a mogłaby kupą piorunów twórczych być. Czemu, rozumiejąc to, nie masz Pan odwagi? Żal ci tego głupiego, spokojnego żyćka twego, które dowolnie niski stwór gdzieś głęboko ma? Czy to ze względu na publiczkę oną sobaczą, dla popularności — czy co? O — gdyby były wyższe potęgi, to modliłbym się do nich o oświecenie tej hoch-explosiv[48] bomby władzy, aby świadomie pękła z własnej woli. Czemu, jeśli jest towarzystwo świadomego macierzyństwa[49], nie ma instytutu oświecającego mężów stanu co do istotnego znaczenia słowa „ludzkość” i charakteru chwil dziejowych! Czemu są oni zawsze ciasnymi pionkami jakiejś zaściankowej idejki czy intrygi, u źródeł czy raczej na dnie której siedzi ohydny, bezpłodny, bezpłciowy już polip międzynarodowej finansjery, koncernu czystej formy chamstwa albo draństwa i tak dalej, i dalej. Czemu pan tego nie zrobi, mając władzę? Czemu?

Scurvy. To nie jest takie proste, mon cher[50] Sayetang[51]!

Sajetan. Bo pan tę władzę od nich otrzymał i boi się pan jej zużyć przeciw nim samym ze zbytku uczciwości. Taż to, panie, byłby makiawelizm[52] wyższej sorty[53], i to w imię najwyższego ideału: całej ludzkości. Czemu czeka pan jako ten głupi Alfons XIII[54] drugi czy Ludwik ów pradawny[55], aż pana wykurzą gwałtem z tego pałacu i tej katedry?

Scurvy (smutnie, z ironią). Aby wam, Sajetanie, zostawić coś do zrobienia. Gdybym ustąpił dobrowolnie, stracilibyście wasze bohaterskie miejsce w historii świata: bylibyście tak bezrobotni, jak wieszczowie i mesjaniści po tak zwanym oficjalnie nieomal prawie „wybuchnięciu Polski”. Ludzkości nie ma — są tylko robaki w serze, który jest też kupą robaków.

Sajetan. Głupie żarty: niegodne lewego półpaznokcia palca prawej nogi Gnębona Puczymordy.

Scurvy (spokojnie). Jako więźnia nieomal dożywotniego nie mogę już was, Sajetanie, ukarać dodatkowo. Przysługuje wam prawo bezkarnego obrażania mnie, ale chamstwem istotnym, nie w znaczeniu arystokratycznym, jest korzystanie z tego prawa. Bić nie każę — ja tylko tak gadam dla postrachu — jestem humanitarny.

Sajetan (zawstydzony). Dopraszam się łaski, panie Scurvy! Już nie będę nigdy.

Scurvy. Niech ta, niech ta — mówcie se dalej. Mówię tak, abyście nie czuli dystansu.

Sajetan. Do dzieci i ludzi prostych nigdy nie należy się, jak to mówią, zniżać. Oni się na tym od razu poznają i to ich obraża tylko.

Scurvy (z pewnym zniecierpliwieniem; patrzy przy tym na zegarek). Dobrze, dobrze — mówcie no.

Sajetan. Otóż, panie Scurvy, ta chwila jest jedyna, jak to mówią sobie kochankowie w erotycznych powieściach — na szczęście wymarło już to plemię. Nigdy jeszcze twarzą w twarz nie mówili do siebie przedstawiciele dwóch zasadniczych potęg, reprezentujących dwa nurtujące w każdym gatunku prądy: indywiduum i gatunku. To jest rzecz piekielnie zawikłana: bo indywiduum musi wystąpić za gatunek, a czasem za jego kawałek, kiedy czasy przyjdą, że ten kawałek ma właśnie misję reprezentowania całego gatunku, w imię którego musi być zrobiony umszturc[56] — zrozumiano?

Scurvy. Co za metafizyka historyczna! Ależ, Sajetanie; tę misję — jak powiadacie — będzie miał ten „kawałek gatunku”, jak się wyrażacie — któremu materialnie jest źle. A władza pochodzi od totemu — pamiętajcie, że bez władzy nie byłoby ludzkości w dzisiejszym znaczeniu, w której wy byście wasze wolnościowe szpryngle[57] wyprawiać (z szalonym naciskiem) i siebie najistotniej jako indywiduum — to mówię z największym naciskiem — w nich przeżywać mogli. Tu jest punkt istotny, tu hrabiowie mają trochę racji, psia ich mać. Aby zaś działać, trzeba być trochę głupim, takim ciasnym, wicie. Prawdziwie mądry facet działać nie będzie: zapatrzy się we własny pępek i tyla. I tego wama, tych waszych dóbr duchowych, odbierać nie chcę. Ja widzę najtajniejsze podszewki życia i ludzkich dusz.

Sajetan. Parszywe, prokuratorskie, w ujemnym znaczeniu mówię — nie ciskaj się pan tak zaraz jak ryba — (znawstwo) w którym znawca wszystkich, a pokąd i siebie, za różnorodne tylko świnie uważa, nie jest znawstwem życia istotnym. A zresztą może jest w tym i racja, ale to jest (jak) z tą płytką zasadą, że nawet altruizm jest egoizmem — tu dotykamy rzeczy zasadniczych, że istnienie bez istnienia indywidualnego i wielości ich jest nie-do-pomyślenia. Ale wróćmy do poprzedniego, mimo że dzisiejsza zidiociała publika rzyga od trochę przydługich i co mądrzejszych rozmówek. Otóż niech pan naprawdę dobrze pomyśli: niech pan wyjdzie pierwszy przed front i zniesie wszelkie bariery narodów, a zapanuje złoty wiek ludzkości: to jest banał; co miała dać kultura narodowa, to dała — po co mamy żyć przywaleni jej gnijącym ścierwem? Po co, pytam się? Przecie pan w przyszłość ludzkości, w tej formie właśnie, nie wierzy?

Scurvy. Sajetanie, Sajetanie! Czyż na to trzeba było kory mózgowej u pewnych jaszczurów w jurze i triasie, aby stworzyć coś tak promiennego i ohydnego zarazem jak rodzaj ludzki?

Sajetan. Nie wymiguj się od odpowiedzi ! Co cię wstrzymuje? Przecież jawnie kłamiesz. Widzę to czysto, powiadam, intuicyjnie: nie jesteś ciasnym fanatykiem nacjonalizmu zaborczego, że tak powiem już ultradelikatnie.

Scurvy (wymijająco, ale wsiotaki[58] z rozpaczą, cholera). Nie macie pojęcia, co za tragedia...

Sajetan. On mi tu będzie swymi tragediataliami głowę zawracać! Moja — to jest tragedia prawdziwa! Ja widzę prawdę ostateczną całej ludzkości i przez to, że jom widzem właśnie, moje osobiste życie upływa jak najczarniejszy, kloaczny nieomal koszmarek, gdy wy pławicie się w dziwkach i majonezach.

Obaj Czeladnicy (ryczą). Haaaa! Haaaaaa!!

Scurvy. Dziwka w majonezie! Czego też taki biedak nie wymyśli! Muszę spróbować!

Sajetan. Odpowiadaj, sturba twoja suka, bo ci ośrodek sumienia sparaliżuję fluidem skupionej we mnie woli milionów.

Scurvy. Natchniony starzec — rzecz dziś niezmiernie rzadka.

Sajetan. Hej, hej, prokuratorze; coś mi się widzi, że niezadługo pożałujecie tych tanich słówek!

Scurvy (poważnieje i miesza się). Sajetanie, czyż nie widzicie, że maskuję przed wami potworną tragedię mego położenia realnego i straszliwą wprost pustkę wewnętrzną? Poza tak zwanym problemem Iriny Wsiewołodowny nie ma we mnie dosłownie nic — wyjedzona skorupka od nigdy niebyłego raka. Witkacy, ten zakopiański zagwazdraniec, chciał mnie namówić na zajmowanie się filozofią — i tego nie mogłem nawet zrobić. Jak ona przestanie się nade mną znęcać, po prostu przestanę istnieć, a żyć będę musiał z przyzwyczajenia.

Sajetan. I żreć te wąparsje w sosach nieomal astralnych, gdy my tu łapiemy sześć wszy na minutę, nie śpimy wcale od ciągłego swędzenia, w zimie marzniemy, a w lecie dusimy się od upału w smrodzie nieomal transcendentalnym i stałym wszechstronnym rozdrażnieniu wszystkich zmysłów, dochodzącym do szału, w nienawiści, zawiści i zazdrości w potęgach wprost niewyrażalnych słowami, a tylko pchnięciem... (Robi gest.)

Scurvy. Dosyć o tym, bo ja się uduszę w sobie jak młoda kaczka — bo ja wiem, co mówię — jestem à bout de mes forces vitales[59]. Chcesz wiedzieć, wole jeden, czemu nie mogę ustąpić? — Właśnie dlatego, że muszę jeść to, co muszę i co mnie nauczono; że muszę się porządnie umyć, zmanikiurować, spać miękko i nie śmierdzieć jak wy; pójść do teatru i mieć dobrą dziwkę jako antydot[60] przeciw tej perle wszystkich piekieł świata, tej... (wygraża obiema pięściami na prawo, a potem na lewo) Nawet moja władza i tortury zgnieść jej nie mogą, bo ona to lubi, to właśnie lubi, ścierwa jej sturbiasta wlań, i ja, nie doznając niczego sam — bo gwałtem się brzydzę jak kapral karaluchem — wszystkim, co zrobić mogę, tylko jej jeszcze większą rozkosz dam... (Prawie barytonem śpiewa od „tylko” począwszy.)

3636 w czym dzieło — rusycyzm: o co chodzi.
3737 ekskrementalia (z łac.) — wydaliny.
3838 pour les aristos (fr.) — dla arystokratów; skrócona forma aristos ma zapewne pochodzić od: aristocrates.
3939 lustmord (z niem) — morderstwo popełnione z nadmiaru pożądania.
4040 á la Lassalle — w stylu Lassalle’a. Antoine Charles Louis de Lassalle (1775–1809) był generałem wojsk napoleońskich, kawalerzystą; jego strój składał się z ciemnej, bogato szamerowanej złotem kurtki, której kołnierz (wysoka stójka w stylu epoki) była wykończona futrem, następnie z czerwonych szarawarów u dołu wpuszczonych w wysokie do kolan, czarne buty, zaś u góry przepasanych szeroką szarfą.
4141 wielość rzeczywistości — koncepcja Leona Chwistka (1884–1944), matematyka, malarza, teoretyka sztuki i filozofa. Chwistek wyszczególniał rzeczywistość rzeczy (czyli rzeczywistość popularną, zgodną z potocznym odbiorem), fizykalną (zgodną z opisem naukowym), rzeczywistość wrażeń (psychologiczną) i wyobrażeń (rzeczywistość wizjonerów); porządkował według tego podziału typy malarstwa (prymitywizm, realizm, impresjonizm, futuryzm czyli tzw. nowa sztuka), a także typy ludzi w związku z ich rozmaitymi zawodami.
4242 als solches (niem.) — jako takiego.
4343 Wajld — właśc. Wilde, Oscar (1854–1900) ang. pisarz i dramaturg, przedstawiciel estetyzmu i propagator hasła „sztuka dla sztuki”; był biseksualistą i z powodu romansu z lordem Alfredem Douglasem w 1895 r. został oskarżony o sodomię, aresztowany i skazany przez sąd na 2 lata ciężkich robót. Po wyjściu z więzienia w Reading wyemigrował do Francji, gdzie zmarł na zapalenie opon mózgowych. Na łożu śmierci przeszedł na katolicyzm.
4444 Werlen — właśc. Verlaine, Paul (1844–1896) poeta fr., impresjonista, zaliczany do grona poetów wyklętych; w 1872 r. w napadzie zazdrości postrzelił swego kochanka, Arthura Rimbauda, za co został aresztowany. W więzieniu w Mons nawrócił się na katolicyzm, co zmieniło charakter jego twórczości.
4545 Mahatma (sanskryt; maha: wielki, atma: dusza; Wielki Duch) — zwyczajowy tytuł wybitnych indyjskich przywódców duchowych; w kulturze Zachodu przyjęło się utożsamiać go z jedną postacią historyczną, mianowicie Mohandasem Karamchandem Gandhim (1869–1948), działaczem społeczno-politycznym i religijnym, który występując przeciw dyskryminacji ludności „kolorowej” w Imperium Brytyjskim, organizując akcje na rzecz praw biedoty, czy walcząc o niepodległość Indii, głosił jednocześnie zasadę niestosowania przemocy; propagowane przez niego metody biernego oporu i formy nieposłuszeństwa obywatelskiego pozwoliły uczynić z pacyfizmu narzędzie polityczne. Mahatma Gandhi sprzeciwiał się także niesprawiedliwości wynikającej z kastowego podziału społeczeństwa i działał na rzecz praw kobiet.
4646 exit (łac.) — wychodzi.
4747 czerezwyczajka — rozwinięcie ros. akronimu CzeKa: Czriezwyczajnaja Komisja, tzn. komisja nadzwyczajna (pełna nazwa: Wsierossijskaja czriezwyczajnaja komissija po bor’bie s kontrriewolucyjej i sabotażom, czyli: Wszechrosyjska Komisja Nadzwyczajna do Walki z Kontrrewolucją i Sabotażem); był to organ władzy w Związku Radzieckim powołany, by chronić bezpieczeństwo państwa, w istocie odpowiedzialny za represje polityczne i zbrodnie rządu bolszewickiego. Czerezwyczajka brutalnie zwalczała przeciwników politycznych określanych mianem „wrogów ludu”, przedstawicieli ziemiaństwa i przemysłowców (osoby „obce klasowo”) oraz duchowieństwo. W latach 1917–1926 na czele CzeKa stał Feliks Dzierżyński (1877–1926), odpowiedzialny za szczególnie krwawy terror.
4949 towarzystwo świadomego macierzyństwa — pierwszą w Polsce, bezpłatną poradnię świadomego macierzyństwa założyli w Warszawie Irena Krzywicka i Tadeusz Boy-Żeleński; prowadzili oni również propagujący edukację seksualną dodatek do „Wiadomości Literackich” pt. „Życie Świadome”, w którym publikowały m.in. Zofia Nałkowska, Maria Pawlikowska-Jasnorzewska i Wanda Melcer. W nawiązaniu do idei Krzywickiej i Boy’a po wojnie, w 1957 r. powstało Towarzystwo Świadomego Macierzyństwa (potem przekstałcone w Towarzystwo Rozwoju Rodziny) przy współudziale Michaliny Wisłockiej, Mikołaja Kozakiewicza, Zbigniewa Lwa Starowicza i Kazimierza Imielińskiego.
4848 hoch-explosiv (niem.) — silnie wybuchowy.
5050 mon cher (fr.) — mój drogi.
5151 Sayetang — zapisane „z francuska” imię Sajetana; końcową zbitkę spółgłosek -ng należałoby czytać jak polską głoskę ń.
5252 makiawelizm — postawa, którą cechuje przewrotność, cynizm, wyrachowanie i amoralizm; termin utworzono od nazwiska florenckiego dyplomaty, historyka, prawnika i pisarza okresu renesansu, Niccolo Machiavelli’ego (1469–1527), autora traktatu o sprawowaniu władzy i cechach skutecznego politycznie władcy (Książę, 1513) oraz maksymy „cel uświęca środki”.
5353 sorta (z ang.) — rodzaj, sort.
5454 Alfons XIII (1886–1941) — król Hiszpanii; zwalczany zarówno przez tradycjonalistyczną prawicę, jak przez lewicę, w 1931 r., po przegranych przez monarchistów wyborach samorządowych, został zmuszony do opuszczenia kraju; resztę życia spędził na emigracji najpierw w Paryżu, a następnie we Włoszech.
5555 Ludwik ów pradawny — może chodzić o Ludwika XVI (1754–1793), króla Francji od 1774 r., który został „zawieszony” w pełnieniu swej funkcji przez Zgromadzenie Narodowe, uwięziony, oskarżony o zdradę stanu, a następnie skazany na śmierć i zgilotynowany podczas Rewolucji Francuskiej, w 1793 r. Może również być to wzmianka o ostatnim królu Francji, Ludwiku Filipie I (1773–1850), który panował w okresie restauracji (od 1814 r.), a rządy swe zakończył podczas Wiosny Ludów w 1848 r., kiedy to zagrożony w swym pałacu przez wzburzony lud Paryża abdykował i salwował się ucieczką do Anglii.
5656 umszturc (niem. Umsturz) — przewrót.
5757 szpryngel (z niem. springen: skakać) — skok, podskok.
5858 wsiotaki — rusycyzm: mimo wszystko.
5959 à bout de mes forces vitales (fr.) — u kresu moich sił życiowych; por. też: être à bout: być wykończonym.
6060 antydot (z gr. antídoton: dany przeciw) — a. antidotum; odtrutka, lek na coś.
Купите 3 книги одновременно и выберите четвёртую в подарок!

Чтобы воспользоваться акцией, добавьте нужные книги в корзину. Сделать это можно на странице каждой книги, либо в общем списке:

  1. Нажмите на многоточие
    рядом с книгой
  2. Выберите пункт
    «Добавить в корзину»