Читать книгу: «Serce», страница 20
Dziękuję!
28. środa
Chciała koniecznie dokończyć roku szkolnego moja biedna nauczycielka, tylko trzy dni brakowało do ostatniej lekcji, kiedy odeszła od nas.
Pojutrze pójdziemy jeszcze raz do klasy, bo nauczyciel ma przeczytać opowiadanie miesięczne „Rozbicie okrętu”, a potem – basta!
W sobotę, pierwszego lipca, egzaminy. A więc znowu rok, czwarty już – przeszedł. I gdyby nie śmierć mójej nauczycielki, mógłbym powiedzieć, że przeszedł dobrze.
Tak sobie myślę o tym, com umiał w październiku zeszłego roku, i zdaje mi się, że dziś umiem znacznie więcej. Tyle nowych rzeczy mam w głowie! I potrafię daleko lepiej teraz napisać, co myślę, co czuję. Mógłbym także robić rachunki i za dużych, którzy nie potrafią, i pomóc im w interesach, i rozumiem daleko lepiej, rozumiem prawie wszystko, co czytam.
Kontent209 jestem!
Ale ileż to rzeczy i ludzi składało się na moją naukę i pobudzało mnie do niej, i pomagało mi się uczyć, ten w domu, ten w szkole, ten na ulicy, wszędzie, gdziem tylko był i widział cokolwiek. Więc teraz wszystkim dziękuję!
Najpierw dziękuję tobie, mój drogi nauczycielu, który byłeś tak pobłażliwy i życzliwy dla mnie i dla którego każda umiejętność, z jakiej się dziś cieszę, była nowym trudem.
I tobie dziękuję, Derossi, mój ukochany kolego, któryś tyle trudnych dla mnie rzeczy wytłumaczył mi tak jasno, tak chętnie, i tyle przeszkód pomogłeś mi przezwyciężyć przy egzaminach! I tobie dziękuję, poczciwy i mocny Stardi, któryś mi pokazał, jak wszystko można żelazną wolą przełamać. I tobie, szlachetny, dobry Garrone, któryś uszlachetniał i dobrymi czynił tych, co przestawali210 z tobą. I wam, Precossi i Coretti, którzyście mi zawsze dawali przykład odwagi w cierpieniu i wesela przy pracy. Dziękuję wam! Dziękuję wszystkim innym!
Ale nad wszystkich tobie dziękuję, ojcze mój kochany, ty pierwszy mój nauczycielu, któryś mi tyle rad dobrych udzielił i tylu rzeczy nauczył pracując dla mnie, ukrywając przede mną smutki swoje i starając się wszelkim sposobem uczynić naukę łatwą, a życie pięknym.
I tobie, najmilsza matko moja, aniele stróżu mój ukochany i uwielbiony, któraś cieszyła się każdą moją radością, a smuciła każdym smutkiem moim, któraś się uczyła ze mną, pracowała ze mną, płakała ze mną gładząc jedną ręką moje czoło, a drugą ukazując mi niebo!
Klękam przed wami, jak kiedym był małym dzieckiem, i dziękuję wam, dziękuję z całą tkliwością, jakąście zbudzili w mej duszy przez dwanaście lat poświęcenia swego i miłości swojej.
Rozbicie okrętu
Ostatnie opowiadanie miesięczne
Przed kilku laty, pewnego grudniowego ranka, wypłynął z Liverpoolu wielki okręt parowy, na którego pokładzie znajdowało się więcej niźli dwieście osób, między którymi było siedemdziesięciu ludzi załogi. Tak kapitan, jak i wszyscy prawie marynarze byli Anglikami. Wśród pasażerów zaś było nieco Włochów: trzy panie, ksiądz i kilku muzykantów. Okręt udawał się do wyspy Malty. Czas211 był pochmurny.
Wśród podróżnych trzeciej klasy, zebranych na przodzie pokładu, znajdował się dwunastoletni chłopiec, Włoch rodem, mały na swój wiek, ale silny, piękny typ sycyliański, z surową i odważną twarzą.
Chłopiec siedział sam, nie opodal przedniego masztu, na kupie lin okrętowych, obok małej wyszarzałej walizki, w której miał swoje rzeczy i na której trzymał rękę. Był śniady212, włosy miał czarne, wijące się i tak długie, że mu prawie na ramiona spadały. Odziany był ubogo, w jakąś obdartą kurtkę, a na szyi miał starą torbę skórzaną. Siedząc tak, patrzył zamyślony na pasażerów, na okręt, na marynarzy przebiegających obok niego z pośpiechem i na morze, które coraz niespokojniejszym się stawało. A wyglądał ów chłopiec tak, jakby świeżo przebył jakieś wielkie nieszczęście rodzinne; twarz dziecka miała wyraz dojrzałego człowieka.
Wkrótce po wypłynięciu z portu jeden z majtków okrętowych, Włoch z siwą już głową, ukazał się na przodzie okrętu, prowadząc małą dziewczynkę za rękę i zatrzymawszy się przed Sycylijczykiem rzekł:
– Masz tutaj towarzyszkę podróży, Manio! – Po czym odszedł.
Dziewczynka siadła na kupie lin, obok chłopca, i oboje na siebie patrzyli. Mały Sycylijczyk zapytał:
– Gdzie ty jedziesz?
A dziewczynka:
– Do Malty, a stamtąd do Neapolu. – I dodała: – Do ojca jadę i do matki, bo oni tam są i czekają na mnie. A ja jestem Julieta Faggiani.
Chłopiec nic nie odpowiedział. Po jakimś czasie wydobył z torby chleb i suszone owoce, dziewczynka miała biszkopty, więc jedli.
– Baczność – krzyknął włoski marynarz przechodząc z pośpiechem. – Zaraz się tu taniec zacznie!
Jakoż istotnie wiatr się wzmógł, a okręt kołysał się gwałtownie. Ale siedzące na linach dzieci nie bardzo na to zważały. Dziewczynka uśmiechała się. Była ona prawie w tym samym wieku, co jej towarzysz, ale znacznie od niego wyższa. Była smagła213, brunetka, szczupła, wątła i mniej niż skromnie ubrana. Włosy miała kędzierzawe, krótko obcięte, czerwoną chusteczką związane dokoła głowy, i srebrne, duże koła w uszach.
Jedząc opowiadali sobie swoje losy.
Chłopiec nie miał już ani ojca, ani matki! Ojciec, robotnik, umarł niedawno w Liverpoolu, zostawiając go samego na świecie, a konsul włoski odsyłał go właśnie do Palermo, gdzie mały sierota miał dalekich krewnych.
Dziewczynkę zabrała z sobą do Londynu przed rokiem ciotka, wdowa, która ją bardzo kochała i której rodzice oddali ją na jakiś czas, licząc na obiecaną sukcesję214, ale w kilka miesięcy potem przejechał ciotkę omnibus i umarła nie pozostawiwszy po sobie ani szeląga. Dziewczynce poradzono także udać się do konsula. Konsul się nią zaopiekował i oto ją do rodziców odsyła.
Oboje poleceni zostali owemu Włochowi, który do załogi okrętu należał.
– Więc tam ojciec i matka – kończyła dziewczynka – myślą, że ja z majątkiem wrócę, a ja nie mam nic. Ale i tak będą mnie kochali. A moi bracia! Czterech braci mam, takich małych, malutkich… Ja najstarsza w domu. Ubieram ich, myję. Okropnie się ucieszą! A ja po cichutku na palcach wejdę… Jakie morze brzydkie!… – Potem nagle do chłopca: – A ty będziesz tam u tych krewnych?
– Będę… Jeśli mnie zechcą trzymać – odrzekł.
– A oni cię nie kochają?
– Czy ja wiem?
– Ja na Boże Narodzenie zacznę trzynasty rok – przemówiła dziewczynka.
I zaraz zaczęli mówić o morzu, o podróżnych, którzy ich otaczali. Tak przesiedzieli przy sobie dzień cały, gawędząc od czasu do czasu. Pasażerowie myśleli, że to brat i siostra. Dziewczynka robiła pończochę, chłopiec rozmyślał, morze stawało się burzliwszym coraz. Kiedy się rozchodzili wieczorem, dziewczynka rzekła:
– Śpij spokojnie!
– Nikt tu, moje dzieci, nie będzie spokojnie spał! – Rzekł przebiegając ów włoski marynarz, którego wzywał kapitan.
Chciał właśnie chłopiec odpowiedzieć małej towarzyszce: „Dobranoc!” – kiedy gwałtowny strumień wody chlusnął na niego znienacka i powalił go na ławkę.
– Jezus Maria! Krew leci! – krzyknęła dziewczynka rzucając się do malca.
Pasażerowie schodzący śpiesznie pod pokład nie zauważyli tego.
Dziewczynka uklękła przy chłopcu, który był ogłuszony tym nagłym upadkiem, obtarła mu zakrwawione czoło i zdjąwszy prędko swoją czerwoną chusteczkę, usiłowała jak najmocniej obwiązać mu głowę. Gdy ją wszakże przycisnęła do piersi, aby ścisnąć lepiej oba końce chustki, na żółtej jej sukienczynie, nad paskiem, została krwawa plama. Manio ocknął się i podniósł się po chwili.
– Czy cię boli? – zapytała Julieta.
– Nic mnie nie boli!
– Dobranoc ci!
– Dobranoc! – odpowiedział Manio.
I zeszli po dwojgu obocznych schodkach, do swoich sypialni.
Stary marynarz dobrze przepowiedział. Jeszcze dzieci nie posnęły, kiedy się rozpętała straszliwa burza. Ogromne bałwany tak gwałtownie natarły na okręt, że w parę minut jeden z wielkich masztów powalony został, trzy łodzie ratunkowe, z tych, które były uczepione w tyle okrętu, fale uniosły jak liście, a szturmujące okręt morze zmiotło cztery woły z przedniego pokładu.
Pomiędzy pasażerami zrobił się okrutny zamęt. Krzyki przerażenia, rozpacz, płacz, modlitwy buchnęły jak druga burza. Włosy stawały na głowie słuchając ich. Morze wrzało. Nawałnica noc całą szalała wzmagając się ciągle na sile. Dniało już, a ona jeszcze rosła. Olbrzymie fale bijące w statek z ukosa zalewały pokład tłukąc, łamiąc i zmiatając w otchłań, co tylko na nim było.
Platforma pokrywająca maszynę była zgnieciona, a woda nalewała się do wnętrza ze straszliwym hukiem; ognie pogasły, maszyniści uciekli pod pokład przed niechybną śmiercią; szerokie strugi wdzierały się zewsząd.
Wtem grzmiący głos krzyknął:
– Do pomp!
Był to głos kapitana, marynarze rzucili się do pomp. Ale w tejże chwili nagłe uderzenie fal przechyliwszy okręt w tył zgruchotało poręcze i drzwiczki kajut, a woda strumieniem wlewać się do nich poczęła. Pasażerowie w śmiertelnym przestrachu zebrali się w wielkiej sali. Wtem kapitan ukazał się w progu.
– Kapitanie! Panie kapitanie! – krzyknęli wszyscy razem.
– Co się dzieje?… Co się z nami stanie?… Czy jest nadzieja? Czy jest ratunek?…
Kapitan przeczekał, aż się krzyk uciszył, a potem zimnym głosem rzekł:
– Trzeba się poddać losowi.
Jakaś kobieta krzyknęła: – Litości! – Był to jedyny okrzyk.
Nikt inny głosu dobyć nie mógł. Zgroza ścisnęła wszystkie gardła. Minuty przechodziły, w wielkiej sali śmiertelna panowała cisza.
Ludzie patrzyli na siebie zbolałą z przerażenia twarzą. A morze tymczasem szalało. Okręt pogrążać się zaczął.
W jakiejś chwili kapitan próbował spuścić łódź ratunkową. Pięciu marynarzy wstąpiło w nią, barka została odcięta. Natychmiast jednak przechyliła ją gwałtowna fala i dwóch marynarzy poszło na dno. Jednym z nich był stary Włoch, opiekun dzieci. Pozostałym udało się z wielkim trudem zarzucić sznury na okręt i dostać na niego z powrotem. Po tej śmiertelnej próbie załoga straciła nadzieję.
W dwie godziny potem okręt był zalany wodą aż do wysokości osady głównego masztu. Pod pokładem tymczasem rozgrywały się rozdzierające sceny.
Matki rozpaczliwie tuliły dzieci swe do łona, przyjaciele padali sobie w objęcia i żegnali się, niektórzy schodzili do kajut, by tam umierać, nie patrząc na rozpętane i huczące morze. Jeden z podróżnych roztrzaskał sobie czaszkę z pistoletu i skonał na schodach sypialni. Ludzie czepiali się konwulsyjnie jedni drugich, kobiety mdlały i wpadały w szał nieopisany.
Wielu klęczało dokoła księdza wznosząc ku niemu złożone do modlitwy ręce. Krzyk, jęki, płacz dzieci, łkania, głosy dzikie, ostre tworzyły jakiś chór piekielny, jakąś symfonię rozpaczy, a tu, to tam stali ludzie nieruchomi jak posągi, z rozszerzonymi źrenicami, które nie widziały nic, z twarzami szaleńców i trupów.
Ale dwoje dzieci, Manio i Julieta, trzymając się co siły jednego z okrętowych masztów, patrzyło w morze osłupiałym wzrokiem jakby nieprzytomne.
Morze zaczęło się uspokajać wreszcie, ale okręt zanurzał się z wolna coraz głębiej. Kilka minut zaledwie i musiał zniknąć pod wodą.
– Spuszczaj szalupę! – krzyknął kapitan.
Spuszczono ostatnią szalupę, jaka pozostała. Czternastu marynarzy i trzech podróżnych w nią zeszło.
Kapitan patrzył z pokładu.
– Kapitanie! Schodź z nami! – krzyczano na niego z szalupy – Zginę na stanowisku!… To powinność moja! – odkrzyknął kapitan.
– Spotkamy jakiś statek! Ocalimy cię! Schodź! Ratuj się! – wołali marynarze.
– Zostaję tutaj!
– Jest jeszcze miejsce! – krzyknęli wtedy marynarze zwracając się do pasażerów. – Niech zejdzie kobieta.
Zbliżyła się kobieta, podtrzymywana przez kapitana, ale zobaczywszy odległość, w jakiej się znajdowała szalupa, nie mogła odważyć się na skok i padła na pokład zemdlona.
Inne kobiety były bezprzytomne i na wpół nieżywe.
– Dawać dziecko! – krzyczeli teraz marynarze.
Na ten krzyk mały Sycylijczyk i towarzyszka jego, jakby skamieniali dotąd od nadludzkiej zgrozy, wstrząśnięci gwałtownym instynktem życia, puścili drzewo masztu w tym samym momencie i rzuciwszy się na brzeg pokładu wrzasnęli jednym głosem: – Ja!… Ja!… – odtrącając się wzajem od zejścia jak dzikie zwierzęta.
Mniejsze! – krzyczano z szalupy. – Łódź jest przeładowana! Mniejsze!
A na ten krzyk dziewczynka opuściła ręce jak trafiona gromem i stanęła nieruchoma patrząc na Mania martwymi oczyma.
Manio spojrzał na nią i zobaczył krwawą plamę na żółtej sukience. Przypomniał sobie i jakiś błysk niebiański przeleciał mu po twarzy.
– Mniejsze! Prędzej! – wołali marynarze z najwyższą niecierpliwością. – Odbijamy!
A wtedy Manio krzyknął jakimś dziwnym głosem:
– Ona lżejsza! Schodź, Julieto! Masz ojca i matkę. Ja sam. Oddaję ci miejsce. Schodź!
– Rzucić ją w wodę!… Złapiemy!
Manio chwycił ja wpół i rzucił w morze. Wrzasnęła dziewczynka i zanurzyła się z głową. Ale w tejże chwili jeden z marynarzy chwycił ją i wciągnął na łódź.
Chłopiec stał wyprostowany na brzegu pokładu, z czołem podniesionym, z włosami rozwianymi przez wiatr, stał nieruchomy, spokojny, wzniosły.
Plusnęły wiosła. Szalupa miała zaledwie czas oddalić się od niebezpiecznego leja, jaki tworzył okręt idący pod wodę, a który łatwo mógł ją wciągnąć w przepaść.
Wtedy dziewczynka, dotąd bezprzytomna jakby, podniosła oczy ku chłopcu i wybuchła płaczem.
– Żegnaj, Manio! – krzyknęła wyciągając ręce ze łkaniem.– Żegnaj! Żegnaj!
– Bądź zdrowa! – odkrzyknął chłopiec podnosząc rękę. Barka zaczęła się oddalać z pośpiechem, skroś wzburzonego morza215, pod zamroczonym niebem.
Na okręcie ucichło wszystko.
Woda zatapiała ostatni skrawek pokładu.
Nagle chłopczyna upadł na kolana ze złożonymi rękami i oczy wzniósł w niebo.
Ocalona dziewczynka ukryła twarz w dłoniach. Kiedy ją podniosła i powiodła wzrokiem po morzu dokoła, okrętu nie było już na nim.
Lipiec
Ostatnia kartka mojej matki
11. sobota
A więc skończył się, Henryku, rok szkolny i pięknie to jest, że ci jako wspomnienie ostatniego dnia w tym roku zostaje obraz wzniosłego chłopczyny, który ustąpił życia małej przyjaciółce.
Więc masz się rozłączyć z nauczycielami, z kolegami twymi, a ja ci muszę powiedzieć rzecz smutną, że nie na trzy miesiące rozłączasz się z nimi, ale już na zawsze. To bowiem wypadło ze spraw związanych z zawodem ojca twojego, że opuszcza Turyn, a z nim i my wszyscy.
Jesienią wyprowadzimy się stąd, a ty wstąpisz do jakiejś innej szkoły. Przykro ci to, prawda? Bo jestem pewna, że kochasz twoją starą szkołę, gdzie przez lat cztery, dwa razy dziennie, doświadczałeś radości pożytecznej pracy. Gdzie przez czas tak długi widywałeś tych samych chłopców, tych samych nauczycieli, tych samych rodziców i twego ojca, i twoją matkę, którzy na ciebie z uśmiechem czekali. Tę dobrą, starą szkołę, gdzie umysł twój otwarł się do światła, gdzieś znalazł dobrych kolegów, gdzie każde słowo, któreś słyszał, miało za cel dobro twoje i gdzieś nie doznał żadnej przykrości prócz takiej, która ci pożyteczną była. Zachowajże więc w sercu to przywiązanie, Henryku, a pożegnaj serdecznie towarzyszy twoich!
Niektórzy z nich doznają może nieszczęścia, może stracą wcześnie ojca, matkę, inni sami może młodo zejdą ze świata. Będą i tacy, którzy w obronie ojczyzny krew mężnie przeleją, a wielu zostanie dzielnymi, uczciwymi robotnikami, ojcami rodzin pracowitych i zacnych, jak sami, a kto wie, znajdzie się pomiędzy nimi i taki może, który odda wielkie usługi swemu krajowi i wsławi jego imię!
Pożegnaj więc ich z miłością! Zostaw nieco duszy swojej w tej wielkiej rodzinie, do której wszedłeś dzieckiem, a z której wychodzisz młodzieńczykiem, a którą twój ojciec i twoja matka tak kochali, boś ty był w niej kochany.
Szkoła to też matka, Henryku! Zabrała mi cię z objęcia, kiedyś był mały i mówił zaledwie, a teraz oto oddaje mi cię dużym, silnym, dobrym i chętnym do nauk. Niechże więc będzie błogosławiona, a ty, mój synu, nigdy nie zapomnisz o niej. Nie, to niepodobna216, żebyś ją zapomniał! Dorośniesz, pójdziesz w świat, zobaczysz wielkie miasta, zadziwiające pomniki i gmachy i wiele rzeczy tymczasem wyjdzie z twej pamięci, ale ten skromny, biały budynek z tymi zapuszczonymi firankami, ten mały ogród, w którym zerwałeś pierwszy kwiat wiedzy twojej, ten ci zostanie w oczach do ostatniego tchu życia i tak go widzieć będziesz, gdziekolwiek cię los poniesie, jak ja widzę ten dom, w którym usłyszałam głos twój po raz pierwszy.
Egzaminy
4, wtorek
Otóż i egzaminy nareszcie!
Na wszystkich ulicach dookoła szkoły nikt o niczym innym nie mówi: rodzice, dzieci – aż do kucharek.
„Egzaminy, stopnie, tematy, przeciętne, obcięty, promowany” – wszyscy to na ustach mają.
Wczoraj rano były wypracowania piśmienne217, dziś rano arytmetyka. Wzruszające było patrzeć na wszystkich tych rodziców, którzy prowadząc dzieci do szkoły, dawali im ostatnie rady przez drogę. Matki to aż do ławek towarzyszyły synom, żeby zobaczyć, czy atrament jest w kałamarzu, czy pióro dobre, a jeszcze z progu odwracały się mówiąc:
– A uważaj! Bój się Boga, uważaj! A nie bój się nic! Pamiętaj!
W naszej klasie nauczycielem-asystentem był Coatti, ten z czarnym brodziskiem, co to jak lew ryczy, a dobry jak baranek.
Niektórzy chłopcy wyglądali tak biało na twarzy, jak kreda, ze strachu. Kiedy nauczyciel rozpieczętował przyniesioną z Ratusza kopertę i wyjął z niej zadanie, tchu nie było słychać w całej klasie.
Więc podyktował zadanie owo grubym głosem, patrząc to na tego, to na owego srogimi oczyma, ale widać było, że gdyby mógł nam podyktować i rozwiązanie także, żeby wszyscy promocje dostać mogli, sprawiłoby mu to najwyższą przyjemność.
Po godzinie pracy wielu już bardzo się pomęczyło, bo zadanie było istotnie trudne. Jeden płakał. Crossi walił się pięścią w głowę. A przecież nie było to winą tych biednych chłopców, że niewiele wiedzieli, bo mało czasu mieli do nauki i rodzice odrywali ich od niej.
Ale Opatrzność czuwała!
Trzeba wiedzieć, co wyprawiał Derossi, żeby im tylko pomóc. Jakie pomysły miał, żeby puścić między ławki cyfrę lub podpowiedzieć, jakiego użyć działania, a nie być odkrytym, tak troskliwy o wszystkich, jakby to on był nauczycielem naszym.
No i Garrone, który jest w arytmetyce mocny, pomagał, komu się dało, aż do Nobisa, który zaplątawszy się w rachunkach zupełnie zmiękł i bardzo był uprzejmy.
Stardi więcej niż przez godzinę siedział nieruchomy z wzrokiem wlepionym w zadanie, z głową pięściami podpartą, po czym wziął pióro i w pięć minut skończył.
Nauczyciel chodził między ławkami i powtarzał:
– Spokojnie! Spokojnie myśleć, chłopcy! Zalecam wam spokój myśli!
A kiedy spostrzegł, że który sam nie wie, co robi ze strachu, otwierał szeroko usta, żeby go rozśmieszyć, i udawał lwa, że chce go połknąć.
Około jedenastej patrząc przez zapuszczone firanki widziałem, jak niektórzy rodzice niecierpliwie chodzili tam i na powrót w ulicy. Był tam ojciec Precossiego w swojej kamizelce niebieskiej, który dopiero co wybiegł widać z kuźni i twarz miał zupełnie czarną. Była matka Crossiego, zieleniarka, matka Nelliego, czarno ubrana, która ani chwili spocząć nie mogła. Przed samym południem przyszedł mój ojciec i podniósł oczy ku oknu mojemu: drogi, kochany mój ojciec! O dwunastej wszyscy robotę skończyli.
A co się to działo przy wyjściu! Ledwo który przez próg, zaraz do niego! A to pytać, w kajety zaglądać, a to porównywać z kajetami kolegów!
Ile działań? Jaka suma? A odejmowanie? A odpowiedź? A gdzie przecinek ułamka dziesiętnego?
Nauczyciele nie wiedzieli, gdzie mają iść, tak ich wołano ze wszystkich stron. Mój ojciec wziął ode mnie brulion, spojrzał i rzekł:
– Dobrze.
Obok nas stał kowal Precossi, który także oglądał robotę syna, trochę niespokojny, bo nie mógł się jakoś połapać. Więc zwrócił się do mego ojca.
– Czy nie byłby pan łaskaw powiedzieć mi sumy?
Ojciec przeczytał cyfry. Spojrzał kowal w kajet i porównał.
– Brawo! Ależ brawo, malcze! – zawołał uszczęśliwiony.
I patrzyli na siebie przez chwilę z uśmiechem, on i mój ojciec, jak dwaj przyjaciele. Ojciec podał mu rękę, kowal ją uścisnął. Rozstali się mówiąc:
– Do zobaczenia na „ustnym”!
– Na „ustnym”!
Uszedłszy kilka kroków posłyszeliśmy jakiś nadzwyczajny falset218, tak że się głowa sama odwracała. Spojrzałem: to kowal śpiewał, wyciągając głos w nieprawdopodobne trele!
Ostatni egzamin
7. piątek
Dziś rano odbyły się egzaminy ustne.
O ósmej byliśmy już wszyscy w klasie, a o kwadrans na dziewiątą219 zaczęli nas wywoływać po czterech do sali, gdzie stał duży stół, nakryty zielonym suknem, a przy stole siedział dyrektor i czterech nauczycieli, pomiędzy którymi był i nasz także.
Mnie wywołali prawie na samym początku.
Biedny nauczyciel. Dopiero dziś z rana przekonałem się, jak ja go kocham. Kiedy tamci pytali, patrzył w nas, jakby nam duszę własną chciał oddać. Zachmurzał się, kiedy który palnął bąka220, rozjaśniał, kiedy dobrze szło. Słuchał każdego słówka, a głową i rękami dawał nam znaki, jakby mówił:
– Dobrze… Źle! Uważaj… Wolniej. Nie bój się!
Pewno by i podpowiadał, żeby mu tylko wolno było mówić. Gdyby na jego miejscu znajdowali się, jeden po drugim, ojcowie wszystkich uczniów, nie mogliby zrobić nic więcej. I jeszcze by dziesięć razy głośno krzyczeli: „dziękuję!”, nawet przy dyrektorze. Więc kiedy mi tam u tego zielonego stołu powiedzieli:
– Dobrze. Możesz odejść – to jemu aż oczy zaświeciły z radości.
Wróciłem zaraz do klasy i czekałem na ojca. Wszyscy jeszcze prawie byli w ławkach. Siadłem przy Garronem, ale mi wcale nie było wesoło, bynajmniej, bo mi zaraz na myśl przyszło, że już ostatni raz siedzimy tak obok siebie. Garrone nie wie jeszcze o niczym. Jeszcze mu nie mówiłem, że czwartej klasy nie będziemy przechodzili razem i że opuszczamy Turyn razem z ojcem.
Siedział zgarbiony, prawie złożony we dwoje i pochyliwszy dużą swoją głowę nad ławką rysował jakieś ornamenty dokoła fotografii swojego ojca w mundurze maszynisty! Tęgi mężczyzna z tego ojca! Wysoki, barczysty, szyja jak u wołu, a twarz poważna i uczciwa. Zupełnie jak u syna. Więc kiedy tak siedział schylony, z rozwartą trochę koszulą, zobaczyłem na gołych jego piersiach ów złoty krzyżyk, który mu matka Nelliego podarowała dowiedziawszy się, że taki dobry dla jej syna. Zdecydowałem się powiedzieć mu wszystko.
– Garrone – rzekłem – mój ojciec wyjeżdża z Turynu tej jesieni już na dobre.
– No, a ty?
– Ja też.
– To nie będziesz z nami razem w czwartej?
– Nie.
Rysował przez chwilę w milczeniu. Po czym nie podnosząc głowy zapytał:
– A będziesz pamiętał o kolegach z trzeciej?
– Będę. O wszystkich. Ale o tobie… więcej niż o wszystkich. Kto by cię mógł zapomnieć?
A on głowę podniósł i utkwił we mnie spojrzenie, które mówiło różne, różne rzeczy, sam jednak nie rzekł nic, tylko mi podał lewą rękę udając, że prawą rysuje dalej, a ja uścisnąłem serdecznie w obu dłoniach tę rękę silną i zacną.
W tejże jednak chwili wszedł pośpiesznie nauczyciel z twarzą zaczerwienioną i cichym, wesołym głosem rzekł prędko:
– Dobrze idzie! Aż dotąd wszystko dobrze! Niech tylko ci, co zostali, równie dobrze się sprawią! Dzielne chłopaki! Nic się nie bójcie, nic! Bardzom z was kontent221!
I żeby nas rozweselić i sam swoją wesołość nam pokazać, udał wychodząc, że się potknął i oparł się o mur, żeby się nie przewrócić niby. On, cośmy nigdy nie widzieli, żeby się roześmiał kiedy. Więc nam się to tak osobliwym zdało, że wszyscy zrazu osłupieli, potem uśmiechnęli się, ale śmiechu szczerego nie było. Nawet powiem, że sam nie wiem czemu, ale mnie zasmucił i rozrzewnił razem222 ten dziecinny figiel. Więc ta chwila wesołego żartu była całą nagrodą za dziewięć miesięcy cierpliwości, dobroci i różnych kłopotów z nami? Więc dla takiej chwili pracował tyle czasu, przychodził do klasy i odbywał lekcje niezdrów… Biedny nauczyciel! Więc tylko tego, tego śmiechu wesołego chciał od nas, za tyle przywiązania, za tyle starań!
I zdawało mi się, że go tak już na zawsze w tym ruchu zachowam w pamięci, że go tak widzieć będę zawsze, gdy pomyślę o nim. A jak już będę mężczyzną, a on będzie żył jeszcze i spotkamy się, przypomnę mu ten żarcik, który mi wzruszył serce, i ucałuję głowę jego siwą.
Покупайте книги и получайте бонусы в Литрес, Читай-городе и Буквоеде.
Участвовать в бонусной программе