Бесплатно

Złote sidła

Текст
0
Отзывы
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

Rozdział XII. Groźna niespodzianka

Noc minęła spokojnie, bez najmniejszego wypadku. Była to pierwsza noc, spędzona przez Filipa w chacie Brama, w towarzystwie Celii. Pierwsza i ostatnia.

Nazajutrz rano, zanim jeszcze Celia wyszła ze swego pokoiku, Filip studiował kolejno w pamięci wszystkie wypadki ostatnich dni. Przede wszystkim, zastanawiał się, czy Bram naprawdę był wariatem? Czy też tylko udawał wariata? Jeśli Bram rzeczywiście go nienawidził, może przez długi czas taić się ze swym uczuciem, aż nagle, przy lada sposobności wybuchnie. Filip pamiętał, co kiedyś powiedział mu jeden z jego znajomych: „Wariat ma znakomitą pamięć. Skoro raz uczepi się jakiejś myśli, nie zapomni o tym nigdy; zżyje się z nią do tego stopnia, że stanowić ona będzie po prostu cząstkę jego duszy. Nienawiść do urojonego wroga kiełkuje w jego zamroczonym umyśle, by prędzej czy później wybuchnąć z jeszcze większą mocą”.

Raz już omal Bram nie zabił go. Był to, gdy odebrał mu wszystkie zapasy żywności, aż do ostatniej okruszyny. Obecnie wybrał się na polowanie, pozostawiając swym więźniom żywność. W każdym razie jedno wydawało się Filipowi pewne, Bram na pewno nie kochał Celii. Gdyby bowiem ją kochał, na pewno nie pozostawiłby jej samej w towarzystwie Filipa, ewentualnego przecież rywala. Bram traktował Celię z całym szacunkiem; a we wzroku jego malowała się jakaś pokorna, bezgraniczna adoracja tej młodej dziewczyny.

Mimo wszystko jednak Filip ostatecznie doszedł do wniosku, że należy przy najbliższej sposobności zabić po prostu Brama, tak jak zabija się dzikie zwierzę, choćby się to Celii nawet nie podobało. Już i tak stracił kilka dogodnych okazji.

Kiedy Celia weszła do izby, zdawało mu się, że zgaduje jego myśli. Nie zdradzając się jednak z niczym, zabrał się w jej obecności do dokładnego, systematycznego zrewidowania całej izby, służącej Bramowi za mieszkanie.

Jestem pewny – monologował głośno – żeś ty to już zrobiła dawno przede mną. Ale taka rewizja jest moim obowiązkiem. Kto wie, może uda mi się odkryć coś, czego ty nie zauważyłaś, a co nam się może bardzo przydać.

W towarzystwie Celii zabrał się więc do skrupulatnej rewizji całej izby. Zaglądał nawet pod podłogę, uchylając niezbyt szczelnie przylegające deski. Poszukiwania te trwały już pół godziny, ale bez widocznego rezultatu. Nagle wydał okrzyk radości. Oto pod jakimś brudnym, zatłuszczonym kocem odkrył schowany rewolwer służbowy. Niestety, rewolwer nie był nabity, a naboi nigdzie nie było.

Należało jeszcze przeszukać małą przylegającą komórkę, w której Bram zwykle spał. Nie znalazł i w niej nic więcej, prócz trzech sideł, splecionych z włosów Celii.

Spoglądał na nie przez chwilę ze wzruszeniem, a potem przykrył je z powrotem skórami niedźwiedzi, mówiąc:

– Nie trzeba ich ruszać… Byłoby niedelikatnością gospodarować w łóżku obcego człowieka…

Po chwili mówił dalej:

– Nie znajduję nawet owego noża, którym Bram zwykle kroi mięso. Ciekawe, czy był tak samo ostrożny i przewidujący, kiedy byłaś tu jeszcze sama jedna. W każdym razie nie znajduję nigdzie żadnej broni ani nic podobnego.

Zza ścian chatki doleciało uszu Filipa głośne ujadanie wilków. Podszedł do okna. Dwa wilki gryzły się ze sobą. Nie ma co mówić, Bram zostawił ich oboje pod doskonałą strażą tych bestii. Gdyby mu się nawet udało zabić Brama, lub unieszkodliwić go, jakim sposobem da sobie z nimi radę? Jeżeli Bram wejdzie do izby ze swą strzelbą, wszystko dałoby się zrobić. Wystrzela je kolejno co do nogi. Tylko pytanie, czy Bram w ogóle przyniesie tu kiedykolwiek strzelbę?

Oba wilki gryzły się dalej. Reszta otoczyła je półkolem. Jeden tylko, olbrzymi, nie zwracając uwagi na nic, legł w kącie, obgryzając dużą kość, z której odrywał ostatnie strzępy mięsa. Słychać było groźne kłapanie jego potężnych szczęk.

– Wiem już! – zawołał Filip. – Wilki przecież, tak samo jak ludzie, muszą dostawać jedzenie, konieczne do życia. Skoro już załatwię się z Bramem, pozostawię je w tej zagrodzie tak długo, aż pozdychają z głodu. Wymagać to będzie tygodnia, może i więcej. Kwestia cierpliwości tylko. Ale my będziemy mieć ostatnie słowo! Trzeba, aby Celia to nareszcie zrozumiała: przede wszystkim musimy pozbyć się Brama.

Celia właśnie go zawołała. Odszedł od okna i wrócił do niej. Celia wydawała się mocno wzruszona. Na stole rozłożyła kilka kartek papieru, które wyniosła ze swej izdebki. Na każdej kartce widniał jakiś nieudolny rysunek, nakreślony jej ręką. Nietrudno było domyślić się Filipowi, że Celia za pomocą tych rysunków chce mu objaśnić to wszystko, czego sobie wzajemnie słowami wypowiedzieć nie mogli.

Kołysząc lekko swym smukłym dałem, szepnęła cicho: „Filip”. A jemu zrobiło się dziwnie miło, słysząc, że woła go po imieniu, tak jakby to było rzeczą naturalną.

Nachylił się nad leżącymi papierami. Pobrudzone i zniszczone, widocznie nieraz już były w użyciu. Rysunki te przedstawiały całą historię młodej dziewczyny.

– Domyślam się – mówił Filip – że sama to wszystko rysowałaś, by pokazać Bramowi. I on niewiele więcej wie o tobie, aniżeli ja. Tak, tak… rozumiem już wszystko… Jakiś okręt, psy, ludzie… jakieś walki… Przyjrzyjmy się bliżej…

Celia spoglądała na niego z wytężoną uwagą. Pragnęła, aby jak najprędzej ją zrozumiał.

Filip pochylony nad rysunkami dągnął dalej:

– Tu, na tym rysunku, w samym środku, jesteś ty, „pani”. Ty, z rozwichrzonymi włosami, bronisz się przed jakimiś ludźmi, którzy tak jakby chcieli cię zabić pałkami Co to ma znaczyć, mocny Boże? A tu wysoko, w górze, jakiś statek. Od niego powinniśmy zacząć. Zapewne wysiadłaś z tego statku, prawda..? Statek, statek, statek…

– Skunnert – zakrzyknęła łagodnie, pokazując palcem na ów wyrysowany statek. – SkunnertSiberien

– Szkuner… Syberia! – powtórzył Filip. – Tak się właściwie powinno wymawiać, moja Celio! Zajrzyjmy znów tutaj!

Wydobył z kieszeni ową małą mapkę kuli ziemskiej i rozłożył ją na stole.

– Weźmy się na nowo do roboty i to możliwie dokładnie.

Pochylili się oboje nad mapą. I znowu, jak wczoraj, zetknęły się ich ciała. Filip niemal dotykał ustami jej złocistych włosów. Zadrżeli oboje. Ale Celia opanowała się szybko. Odsuwając się nieco, zaczęła wodzić palcem po mapie.

Statek wypłynął z ujścia rzeki Leny na Syberii. Płynął następnie wzdłuż wybrzeży aż gdzieś w okolice Alaski. W tym miejscu paluszek zatrzymał się bezradnie. Wymownym gestem dała mu do zrozumienia, że nie potrafi określić, w którym miejscu statek dobił do wybrzeży Ameryki Północnej.

Zaczęła pokazywać mu kolejno następne kartki, na których przedstawione były jakieś walki i utarczki, których właściwego znaczenia jednak Filip nie mógł zrozumieć. Wreszcie na zakończenie skreśliła jeszcze jeden rysunek, przedstawiający olbrzymiego człowieka, otoczonego bestiami. Miał to być Bram ze swymi wilkami. I teraz dopiero zrozumiał Filip, dlaczego tak broniła Brama, dlaczego nie pozwalała, by choć jeden włos spadł mu z głowy. Bram był jej wybawcą, on ją wyratował z tych wszystkich strasznych przejść, o których po części mówiły rysunki. On ją wtedy wyratował i zabrał ze sobą do swej kryjówki. Dlaczego ją tutaj trzymał w zamknięciu, tego z rysunków domyśleć się było niepodobieństwem.

Niejedno jeszcze wymagało wyjaśnienia. Po co i w jakim celu jechała Celia na Syberię? Kto skierował okręt ku niegościnnym wybrzeżom Alaski? Co to za jedni ci nieznani jej wrogowie, z rąk których Bram ją wyratował?

Filip wziął do ręki jeden z rysunków, który Celia przyniosła i odłożyła na bok. Na rysunku tym były dwie osoby: mężczyzna i ona. Mężczyzna ów trzymał ją w swoich ramionach. Filip podniósł wolno głowę i spojrzał na Celię. W oczach jej lśniły łzy.

Nagle poczuł zimny ciężar na sercu. Od owej chwili, gdy oboje zetknęli się w tej samotnej chacie, gdy losy ich niezwykłym trafem splotły się razem, w sercu Filipa nastały dziwne zmiany. Ogień miłości zapłonął mu w piersi. Upajał się słodką, rozkoszną nadzieją. I oto nagle nadzieja zgasła! Celia na pewno kocha innego!

Wstał i wolnym krokiem podszedł do okna, chcąc ukryć zmieszanie. Spojrzał przez okno i w tej samej niemal chwili zakrzyknął głośno. Wypuścił z rąk ów rysunek, który zabrał ze sobą. Chwycił się kurczowo ramy okna.

– Patrz! – wołał jak nieprzytomny. – Patrzaj, na Boga!

Przez cały czas, kiedy siedzieli oboje przy stole, panowała niezmącona cisza. Nie słyszeli najlżejszego szmeru, ani hałasu. A oto co ujrzeli: ów ogromny wilk, co jeszcze niedawno obgryzał kości, leżał teraz na śniegu, wyciągnięty jak długi, był martwy. Zesztywniał już zupełnie. Z rozchylonego pyska błyskały białe, potężne kły, a poniżej łba widniała kałuża krwi.

Filip nie tyle przeraził się tą nagłą śmiercią wilka, ile widokiem broni, od której zwierzę zginęło. Wilk przeszyty był na wylot czymś w rodzaju lancy.

Poznał od razu ów harpun cienki i długi, ów straszliwy dziryt, jakim posługuje się tylko jeden jedyny szczep w całym Northlandzie: szczep Kogmolloków, zbójców o czarniawych twarzach, żyjących nad brzegami Zatoki Koronacyjnej i Ziemi Wollastona.

– Odsuń się od okna, Celio! – zakrzyknął z trwogą. I czym prędzej odprowadził ją w głąb izby.

Rozdział XIII. Kogmolloki

Kogmolloki! Te straszne, okrutne diabły, o sercu zimniejszym od tych lodów, wśród których żyją! Okrutne, nieubłagane!

– Daruj mi, Celio – mówił Filip – że krzyknąłem tak na ciebie i tak gwałtownie odciągnąłem od okna. Ale nawet na drugim końcu świata poznałbym tę straszną, śmiercionośną broń. Widziałem już nieraz, z jaką łatwością i pewnością rzucają dzirytem na odległość stu jardów. Potrafią walczyć jak prawdziwe diabły. Specjalnością ich jest polowanie na białe kobiety. A coś mi mówi, że oni przyczaili się gdzieś w pobliżu i obserwują nasze okno.

Celia nie rozumiała wprawdzie tego, co do niej mówił, ale wydawała się nie mniej przerażona od Filipa widokiem owego zabitego wilka, przeszytego dzirytem. Podeszła szybko do stołu, pochwyciła jedną z kartek i podała ją Filipowi. Na kartce narysowana była scena jakiejś walki.

 

– W takim razie – mówił drżącym głosem – oni właśnie ciebie poszukują. Musieli się specjalnie uwziąć na ciebie, skoro aż tutaj się zjawili. Nie słyszałem nigdy, aby ośmielili się zapuszczać tak daleko na południe.

Celia odzyskała już panowanie nad sobą, w jej wzroku malowało się zdecydowanie i odwaga oraz zupełna ufność, że Filip stanie również odważnie w jej obronie. Spodobało się to Filipowi. I on nabrał od razu otuchy.

Nie odwracając się od okna, zaczął mówić przygotowany na to, że lada chwila wpadnie przez nie z brzękiem tłuczonych szyb dziryt.

– Nie ma co, wpadliśmy w ładne tarapaty! Mogę to głośno powiedzieć, nie przerażę cię, bo i tak mnie nie rozumiesz. Uważasz, Celio, są rozmaici Eskimosi. Są między nimi ludzie poczciwi i porządni. Ale plemię Kogmolloków to skończone łotry i bandyci. Gorsi nawet od dzikich czerwonoskórych z wysp Filipińskich; nikt im nie dorówna w nastawianiu pułapek i zasadzek. Założyłbym się też, że Bram nie wróci już żywy z owego polowania, na które się wybrał. Może już w tej chwili leży gdzieś przeszyty ich dzirytem.

Celia uśmiechała się, słuchając tej przemowy. Zrobiła ruch, jakby chciała podejść do okna. Zatrzymał ją, i niemal w tej samej chwili od strony zagrody rozległo się przeraźliwe wycie wilków. Wymownym gestem poprosił ją, by usiadła przy stole, a sam podszedł do okna.

Wilki zbiły się w jedną kupę koło furtki. Co chwila któryś z nich z wściekłym wyciem podskakiwał w górę, rzucając się na grube pale świerkowe, z których zrobione było całe ogrodzenie. W połowie drogi do chaty leżał na śniegu drugi wilk, też martwy. Niewątpliwie Eskimosi schwytali gdzieś Brama w zasadzkę, i byli pewni, że młode dziewczę jest samo w chacie. Ponieważ czuli lęk przed wilkami, postanowili przede wszystkim powybijać je po kolei za pomocą dzirytów.

W pewnej chwili Filip spostrzegł wychylającą się znad ogrodzenia głowę i ramiona. Równocześnie, niby błyskawica, błysnął dziryt, rzucony w grupę wilków. Głowa zniknęła równie błyskawicznie, jak się ukazała.

Filip odwrócił głowę. Celia stała tuż przy nim, i była świadkiem całej sceny. Ujęła go mocno za ramię, tłumiąc krzyk przerażenia, jaki wyrwał się jej z piersi. Pobiegła do swego pokoiku i po chwili wróciła stamtąd, niosąc w ręku jakiś przedmiot, który podała Filipowi.

Był to miniaturowy rewolwer, prawdziwa zabaweczka, z której tylko śmiałby się w innych okolicznościach. Rewolwer ten, kaliber 22, nabity był kulami tak maleńkimi, że ledwie można by z nich zabić wróbla na odległość piętnastu do dwudziestu kroków, o ile naturalnie wróbel prędzej nie uciekłby. Jednak mimo wszystko i taką bronią nie należało pogardzać. Narobi przynajmniej huku, a jeżeli kula nawet nie dosięgnie Eskimosa, on, słysząc wystrzał, przewróci się choćby ze strachu. Wystarczy strzelić parę razy i pokazać się Eskimosom, aby widzieli, że Celia nie jest sama w chacie, że ma obrońcę i to nawet uzbrojonego w broń palną.

Dlatego też Filip podziękował w głębi duszy Bogu za tę pomoc, zesłaną mu niespodziewanie. Trzeci dziryt przeszył na wylot trzeciego wilka. Zwierzę, śmiertelnie ranne, wlokło się z wysiłkiem po śniegu. Pozostałe siedem wilków w szalonych susach rzucało się z furią na pale ogrodzenia.

Filip podszedł po cichu do drzwi, uchylił je nieznacznie i stanął na czatach. Celia przystanęła obok niego, jakby domyślając się, o co mu chodzi. W pewnej chwili trąciła go lekko w ramię. Oto ponad palisadą, ostrożnie, pomału, wychylała się jakaś czarniawa twarz.

Szybki jak piorun Filip wypadł zza drzwi, wydając przeraźliwy i donośny okrzyk wojenny. W chwili, gdy zabłysnął dziryt, Filip wypalił z rewolweru. Głowa i ramię zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Ale równocześnie też i wściekłe wilki rzuciły się w stronę Filipa. Jednym susem dopadł drzwi i zamknął je za sobą.

– Nie ma co mówić, dostaliśmy się w ładną kabałę – mówił ze śmiechem do Celii, podczas gdy wilki dobijały się do zamkniętych drzwi.

Objął ją wpół ramieniem i ciągnął dalej:

– Jaka szkoda, że ci drunie nie wiedzą o tym, iż nam zależy tak samo, jak im, na unieszkodliwieniu Brama! Gdyby tak oni chcieli nam dopomóc w walce z tym naszym wspólnym wrogiem – to dopiero by było przedstawienie! Widziałaś, jak ów czarny jegomość zmykał z palisady? Jestem pewny, że go nie trafiłem. I daj Boże, aby tak było rzeczywiście! Bo gdyby te łapserdaki przekonały się, że moje kulki są zaledwie wielkości ziarnka grochu, a rany od nich nie bardziej bolesne niż ukąszenia owada, obsiedliby wszyscy palisadę, niby stado wron i kpiliby sobie z nas w żywe oczy. Słyszałaś, jakiego huku narobiłem, prawda?

Pod wpływem zagrażającego im obojgu niebezpieczeństwa, Celia nie zwracała uwagi na to, że Filip obejmował jej kibić coraz silniejszym i gorętszym uściskiem, podniecony zarówno czekającą go walką, jak i wzbierającą w sercu miłością.

– Chwila jest poważna – zaczął mówić głosem tak zmienionym, że Celia na pewno przestraszyłaby się, gdyby rozumiała, co on mówi. – Co się z nami stanie? Jeżeli Bram już nie żyje, te czarne diabły z małpią gębą wystrzelają wszystkie wilki, a potem wyłamią furtkę i przypuszczą szturm na chatę. Czuję się na siłach, by stoczyć z nimi walkę, choćby było ich nawet dwudziestu. Miłość, jaką czuję do ciebie, podawaja me siły. Ale zanim do tego dojdzie, chciałbym jedno wiedzieć: kim jest ów mężczyzna, tu, na tym rysunku? W tych ostatnich minutach, jakie dzielą nas od walnej rozprawy z tymi diabłami, mam szaloną ochotę przycisnąć cię do mego serca, obsypać pocałunkami, abyś jeszcze wiedziała, jakie uczucia żywię do ciebie. Kocham cię całą, od stóp do głowy. Tylko lękam się, czy nie zanadto wcześnie się z tym wybrałem… czy nie będziesz mną pogardzać…?

Otrząsnął się, odsunął się od Celii i ujął w ręce ów rysunek, który niedawno wziął ze złością i rzucił na stół. Rozwinął go i wygładził starannie.

– Co to może być za człowiek? Jeżeli go nie kochasz, czemuż obejmujesz go tak czule i serdecznie?

Celia z tonu głosu i ze wzroku Filipa domyśliła się, że chce ją o coś pytać. Z ogromnym wysiłkiem starała się odgadnąć, o co mu chodzi. W zachowaniu Filipa przebijało się jakieś zażenowanie, którego dotąd nigdy nie zauważyła. Podał jej ów rysunek. Może, myślał sobie, Celia wrodzoną intuicją odgadnie, co go dręczy. Wpatrywał się w nią uważnie. Celia patrzyła długą chwilę na ów rysunek: wreszcie podniosła ku niemu oczy, rozjaśnione jakimś dziwnie czystym i pogodnym blaskiem. Odgadła.

– Min fader – rzekła spokojnym głosem, wskazując paluszkiem na rysunek owego mężczyzny. – Min fader.

Zdawało mu się, że mówi po angielsku.

– Your father12? – krzyknął niemal.

Skinęła potakująco głową:

– O o-ee min fader… – powtórzyła.

Odetchnął z ulgą:

– Chwała Panu Bogu! – zawołał.

I natychmiast dodał wesoło:

– Dużo tam mamy jeszcze naboi? Paf! paf! paf! Mam taki humor, że tym małym rewolwerkiem gotów jestem wystrzelać cały świat!

Rozdział XIV. Zawieja śnieżna

Filip nie posiadał się z radości. Zapomniał od razu o Bramie, o wilkach, o Eskimosach. Zapomniał, w jak rozpaczliwej sytuacji znajdują się oboje. „Jej ojciec”! Chciałby krzyczeć z radości, skakać i tańczyć dookoła izby, unosząc Celię w ramionach.

Ale należało się pohamować. Lękał się, by w tych fiołkowych oczach nie dostrzec niemego wyrzutu, by jej nie urazić zbyt obcesowym zachowaniem się. I tak już omal nie zdradził się, kiedy mu oświadczyła, że ów mężczyzna na rysunku to jej ojciec. W spojrzeniu jej odmalowało się zdziwienie. Niewątpliwie odgadła właściwy powód wzruszenia i tej nagłej radości Filipa. Prawdziwą, a niewymowną rozkosz sprawiała mu myśl, że mężczyzna i kobieta, choćby każde z nich pochodziło z przeciwnego końca świata, choćby nie potrafili porozumieć się ze sobą w żadnym języku, mimo wszystko mogą się pokochać, a serca ich bić będą w zgodnym rytmie.

I wówczas, nie wiedząc, co mówi, skierował od razu rozmowę na rewolwer i naboje.

Celia objaśniała mu na migi, że nie ma zapasowych naboi. Całym ich skarbem były tylko te cztery kulki, tkwiące jeszcze w rewolwerze, choć w razie napadu Eskimosów porządny kij bardziej mu się przyda, niż to małe cacko. Postanowił wyszukać od razu jakąś tęgą pałkę, lepszą i poręczniejszą od owych polan leżących pod piecem. Wreszcie zdecydował się oderwać ze ściany cienki pień świerkowy, przybity tam w celu wzmocnienia wiązania. Pień okrągły i gładko ciosany mierzył około czterech stóp długości. Gruby u nasady, zwężał się stopniowo ku końcowi.

Filip uchwycił ową zaimprowizowaną pałkę za cieńszy koniec i zrobił nią kilka młynków w powietrzu.

– No, teraz mamy broń i możemy ich godnie przyjąć. Nie uda im się wypędzić nas z chaty, chyba że podłożą ogień. A co się tyczy tych drzwi, oto zapewniam cię, Celio, że żaden z nich nie przejdzie przez nie żywy!

Wyglądał tak wojowniczo, z takim zapałem wymachiwał swą pałką, że Celia widząc to, nie mogła się powstrzymać od łagodnego uśmiechu. FiHp zaprzestał wówczas wywijania młynków i rzucając pałkę, podszedł do niej:

– No, Celio – mówił – uściśnijmy sobie ręce. Jesteśmy przecież dobrymi przyjaciółmi, nieprawdaż?

Bez najmniejszego wahania wyciągnęła rękę ku podanej jej dłoni. I chociaż śmierć czaiła się ku nim z ukrycia, uśmiechnęli się do siebie. Potem Celia przeszła do swego pokoiku i przez pół godziny nie pokazywała się.

Rzucił okiem na zagrodę i wilki. Wilki wydawały się jakieś spokojniejsze, rozproszyły się po całym podwórzu. Wywnioskował z tego, że Eskimosi widocznie musieli się oddalić. Dopiero teraz uświadomił sobie, że owe bestie, których chciał się koniecznie pozbyć, były dla nich najpewniejszą obroną. Zostało ich jeszcze siedem i na pewno dadzą mu znać o zbliżaniu się Eskimosów.

Nieprzyjaciel na początek zjawił się z pewnością w małej liczbie. Może trzech lub czterech ludzi, którzy przybyli tu raczej na zwiady.

Jeżeli rzeczywiście Bram wpadł w zasadzkę i leży obecnie martwy, przeszyty dzirytem, Kogmolloki pewni byli, że wystarczy paru ludzi, by napaść na Celię, pozbawioną wszelkiej opieki i obrony, i uprowadzić ją w triumfie. Tymczasem przekonali się, że mają do czynienia nie tylko z wilkami, ale i z jakimś obcym mężczyzną, i to w dodatku uzbrojonym. Wrócili zapewne po posiłki. W tym stanie rzeczy najrozsądniej byłoby uciekać natychmiast. Tak, ale na drodze do wolności stało siedem dzikich bestii.

Ściemniło się zupełnie; niebo zakryły ciężkie, czarne chmury nisko nad ziemią. Nadciągała śnieżyca. Eskimosi przewidywali ją wcześniej i z tym zapewne liczyli się. Nie lękali się ewentualnej pogoni, bo wicher i śnieg zatrze szybko ślady po nich.

Nie była to pierwsza zbrodnia, jaką ci barbarzyńcy Północy mieli na sumieniu. Oto w zeszłym roku na wybrzeżach Oceanu Lodowatego zamordowali oni kilkunastu białych, między nimi jednego misjonarza i dwóch amerykańskich podróżników. Trzy patrole policyjne wyruszyły w sierpniu w pogoń za zbrodniarzami, kierując się w stronę Zatoki Koronacyjnej i Kanału Bathursta.

Jeden z tych patroli, prowadzony przez Olafa Andersona, Szweda z pochodzenia, dotychczas jeszcze nie wrócił. Kiedy Filip wyruszał z fortu Churchilla w pustkowia Barrenu, rozeszły się pogłoski, że Olaf zginął razem ze swymi pięcioma ludźmi. Nic dziwnego zatem, że te straszne dzikusy ośmieliły się napaść również na ojca Celii Armin i ludzi, którzy z nim razem wylądowali. Mord i rabunek był ich żywiołem, a rozlewanie krwi białych ludzi sprawiało im rozkosz. Ale że odważyli się zapuścić tak głęboko na południe w zupełnie obce im strony, dotąd przez nich omijane, wydawało się to Filipowi bardzo dziwne i coraz mniej zrozumiałe.

Rozmyślania te przerwała mu nadciągająca zawieja śnieżna. Burza szła od północnego wschodu. Niebo zasnuło się niby czarną, żałobną płachtą, która całkowicie stłumiła światło dzienne. Cisza była przygniatająca; nie drgnęła ani jedna gałązka świerków, rosnących wokoło zagrody. Filip postanowił przywołać Celię, by razem z nim obserwowała to potężne zjawisko przyrody. W półmroku można było zaledwie dostrzec szare sylwetki przemykających wilków.

Pogrążony w myślach nie słyszał, jak Celia wyszła ze swego pokoiku i zbliżyła się do niego. Zauważył ją dopiero wówczas, gdy stanęła tuż przy nim.

 

Ten straszny potop ciemności, zalewający cały widnokrąg, zbliżał ich oboje do siebie. Nic nie mówiąc, Filip ujął Celię za rękę i zatrzymał tę jej drobną ciepłą dłoń w swojej dłoni.

Wśród ogromnej ciszy usłyszeli najpierw jakieś głuche szmery, przytłumione, dalekie. Szmery te jakby skradały się, podchodziły coraz bliżej, gdzieś z krańców świata poczęte, aż napełniły całą ziemię i niebiosa. Była to niby jakaś żałosna, przeciągła, rozpaczliwa skarga. Jeszcze nie ucichła, kiedy pierwszy powiew wiatru przeleciał ponad chatką.

Ach, te zawieje śnieżne Barrenu! Nigdzie, na całym świecie nie spotkasz czegoś podobnego. Nigdzie burze nie wyją podobnymi głosami, przypominającymi do złudzenia głosy ludzkie.

Filip nasłuchał się ich już nieraz. Słyszał już te przenikliwe jęki i kwilenia podobne do płaczu tysięcy małych dzieci. Słyszał w ciemnościach burzy opętańcze chichoty i ryki szaleńców, krzyki niewidzialnych ludzi, rozpaczliwe szlochanie kobiet. Niejeden człowiek oszalał od tego. Podczas długiej nocy zimowej, kiedy słońce znika na przeciąg pięciu miesięcy, nawet Eskimosi tracą rozum i pod wpływem takich burz śnieżnych mordują się wzajemnie.

Burza z wichrem szalała pod samotną chatką. Zrobiło się tak ciemno, że Filip nie widział nic więcej, prócz bladej twarzy młodego dziewczęcia. Ale czuł dobrze drżenie jej ciała, gdy tuliła się do niego. I zdawało mu się, że znają się oboje nie od dzisiaj, lecz już od dawna, od bardzo dawna, że należą do siebie ciałem i duszą już od wielu, wielu miesięcy.

Rozchylił ramiona. Celia rzuciła się w nie, wyczerpana i załamana zupełnie. Przytulił ją do siebie… mocno… jeszcze mocniej, szepcząc:

– Niczego się nie lękam… Nic nas nie zmoże… nic… nic… nic…

Wszystko mieściło się w tych kilku prostych słowach. Powtórzył je kilkakrotnie, przyciskając Celię do piersi, aż uczuł na swym sercu bicie jej serca.

Obróciła ku niemu głowę i nagle Filip poczuł na swych ustach dotknięcie jej gorących warg. Zamarli oboje w długim, mocnym pocałunku; Celia nie broniła się, nie próbowała nawet odsunąć się od niego.

– Nic nas nie zmoże, ukochana… nic… nic… – powtarzał Filip, szlochając niemal z radości.

A kiedy to mówił, cała chatka zatrzęsła się w posadach od gwałtownego wichru, który niby taranem uderzał o drzwi. Prawie natychmiast rozległ się jakiś ryk straszny, nieludzki, któremu zawtórowało przeciągle wycie wilków Brama Johnsona.

12your father (ang.) – twój ojciec. [przypis edytorski]
Купите 3 книги одновременно и выберите четвёртую в подарок!

Чтобы воспользоваться акцией, добавьте нужные книги в корзину. Сделать это можно на странице каждой книги, либо в общем списке:

  1. Нажмите на многоточие
    рядом с книгой
  2. Выберите пункт
    «Добавить в корзину»