Бесплатно

Złote sidła

Текст
0
Отзывы
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

Rozdział XXV. Oblężenie chatki

Olbrzymi Szwed niemniej wydawał się zdumiony od Filipa. Ale wkrótce oczy rozjaśniły mu się radością. Uchwycił Filipa kurczowo za rękę, obmacywał go całego, jakby się chciał upewnić, że go oczy nie mylą, aż w końcu zaśmiał się, wykrzywiając twarz w komicznym grymasie.

Ten śmiech i ten grymas były specjalnością Olafa Andersona. Krew mu wówczas napływała do twarzy, skutkiem czego cała nabrzmiewała dziwacznie. Znali go z tego doskonale jego koledzy z policji i nieraz też się naśmiewali. A im bardziej sytuacja przedstawiała się tragicznie, tym silniejszym śmiechem wykrzywiała się czerwona twarz Andersona. Mówiono o nim, że nawet w godzinie śmierci nie zapomni o owym śmiesznym grymasie.

– Nie ma co mówić, przybywacie w samą porę – oświadczył na powitanie, ściskając z całej siły rękę Filipa, wykrzywiając twarz w uśmiechu.

– Wszyscy zginęli, prócz mnie jednego… I Calkins, i Harris, i ten mały Holender, O'Flynn to już dawno zimne, skostniałe trupy, mój Filipie! Spodziewałem się, że prędzej czy później wyślą jakiś patrol w poszukiwaniu mnie. I czekałem na was niecierpliwie. Ilu was jest?

Rzucił okiem poza chatkę i sanie, w stronę śnieżnej płaszczyzny. I wówczas zniknął mu z twarzy radosny uśmiech, ustępując miejsca nieukrywanemu rozczarowaniu.

– Sam? – spytał krótko.

– Tak jest, sam – przytaknął Filip. – Jest ze mną tylko Celia Armin, którą przyprowadziłem tu do jej ojca. W tych stronach kręci się też niejaki Blake, skończony łajdak, z bandą Eskimosów. Dałem już im porządną nauczkę i chwilowo udało mi się zmylić ślady. Ale coś mi się zdaje, że niezadługo znów ich zobaczymy.

Olaf zaczął się znów śmiać:

– To naprawdę zabawne – oświadczył. – Niech nas Bóg ma w swojej opiece. Przyjadą tu oni pierwszym pociągiem, że się tak wyrażę. Podczas gdy jedna połowa szczepu goniła za wami, druga połowa zawzięła się na mnie. Ale co w tym wszystkim najzabawniejsze, to to, że jesteś tylko sam jeden…

Spojrzenie Olafa padło na strzelbę i rewolwer.

– Masz amunicję? – zagadnął żywo. – A może i zapasy żywności?

– Mam jakieś czterdzieści naboi – w tym jedna trzecia do rewolweru. I duże zapasy mięsa.

– W takim razie wszystko już dobrze! – zaryczał Szwed radośnie. – Zamknijmy się w chacie razem z psami. Tylko trzeba się spieszyć.

Jakby na potwierdzenie ostatnich słów Olafa Andersona, od strony lasu huknął strzał i kulka przeleciała nad ich głowami.

Czym prędzej więc zagnali do chatki psy; również i sanie schowali do środka, co nie przyszło im tak łatwo, gdyż drzwi do izby były bardzo wąskie. W tym czasie jeszcze kilkanaście razy rozległ się huk strzałów, a jedna z kul poprzez szparę między belkami wpadła nawet do wnętrza chaty.

Podczas gdy Olaf Anderson zapierał drzwi ciężką drewnianą zasuwą, Filip podszedł do Celii. Podbiegła ku niemu z oczyma jasno błyszczącymi w półmroku izby i zarzuciła mu ramiona na szyję. Anderson odwrócił się na ten widok, z miną niewymownie zdziwioną, a i ów starzec z siwą brodą wydawał się niemniej zdziwiony.

Celia uściskała Filipa, po czym zwracając się do swego ojca, przemówiła kilka słów. I zostawiwszy Filipa samego, wróciła do ojca. Olaf widocznie zrozumiał, co mówiła, gdyż westchnął głęboko:

– Co ona powiedziała? – spytał go Filip błagalnym tonem.

Olaf, który tymczasem już wyszukał sobie jakąś szparę w drzwiach i przytknął do niej oko, odpowiedział:

– Powiedziała, że poślubi ciebie, o ile uda nam się wydostać z tego piekła. W czepku się urodziłeś, nie ma co mówić! Celia Armin żoną takiego dzielnego i eleganckiego rycerza!… To byłoby naprawdę wspaniałe, o ile w ogóle do tego kiedyś dojdzie… Wątpię w to, prawdę powiedziawszy. A jeżeli mi nie wierzysz, chodź sam, przypatrz się, co się tam dzieje!

Filip przyłożył oko do szpary. Na śnieżnej polance pod lasem aż roiło się od Eskimosów. Było ich tam pięćdziesięciu i nie mieli zamiaru ukrywać się.

– To już tak od czterdziestu dni oblegają nas obu w tej chatce – objaśniał Olaf głosem tak spokojnym i zimnym, jak gdyby składał swój zwyczajny raport przed przełożonym. – Odparliśmy kilkanaście razy ich atak. Zużyliśmy osiemdziesiąt naboi, rozdzieliliśmy po połowie moją miesięczną rację żywności. Przedwczoraj wystrzelaliśmy wszystkie prawie naboje, zostało nam już tylko trzy. Wczoraj był spokój. A ponieważ nie mieliśmy już zupełnie nic do jedzenia i groziła nam śmierć głodowa, zatem dziś rano wybrałem się na zwiady, by upolować jakąś zwierzynę. Natknąłem się na paru Eskimosów, wiozących mięso karibu. Wdałem się z nimi w walkę. Przyszły inne posiłki, musiałem wystrzelić jeszcze dwa naboje. Został mi już tylko jeden jedyny, ostatni. Domyślają się tego widocznie i dlatego tak śmiało pokazują się nam na oczy. Moja strzelba jest kalibru 35. A twoja?

– Ten sam kaliber – odparł Filip, ogarnięty już gorączką walki. – Podzielimy równo moje naboje. Jeszcze im możemy zalać sadła za skórę. Ale, nawiasem mówiąc, należę do patrolu z Fortu Churchill. Objaśnię ci pokrótce, jakim sposobem, z własnej inicjatywy, zapędziłem się aż tutaj.

I nie przestając obserwować, co się dzieje w polu, opowiedział Olafowi w krótkich słowach o swym spotkaniu z Bramem Johnsonem i o wszystkim tym, co potem nastąpiło. Na usta cisnęło mu się tysiące pytań odnośnie Celii i jej ojca. Zapewne Olaf znał dobrze całą ich historię.

Ale Olaf, obserwujący przez inną szparę równinę leżącą po drugiej stronie chatki, gdzie rozciągała się lodowata tafla Miedzianej Rzeki, pociągnął go za ramię, dając mu znak, by i on tam spojrzał.

Na drodze, którą przybył Filip, ukazały się sanie, jedne, drugie, trzecie i czwarte. Poza saniami biegło trzydziestu ludzi otulonych w filtra.

– To Blake ze swymi ludźmi! – wykrzyknął Filip.

Twarz Olafa Andersona skamieniała w jakimś żelaznym spokoju. Stwardniał dziwnie nawet jego zwykły uśmiech, a oczy lśniły dziwnym, zielonkawym światłem. I on gotował się do walki. Powiódł z wolna ramieniem, wskazując na cztery ściany chatki.

– O tę oto stawkę toczyć się będzie walka. W każdej z czterech ścian zrobiłem strzelnicę, aby można było strzelać we wszystkich kierunkach. Stary Armin chwilowo nic nam pomóc nie może, bo mamy wszystkiego tylko dwie strzelby. O ile dojdzie do walki wręcz, będzie bił pałką. Ściany chaty zbudowane są z młodych drzew, niezbyt grubych. Nie jest wykluczone, że kule naszych wrogów mogą je przebić. I w tym tkwi największe niebezpieczeństwo. Musimy się też liczyć ze sprytem i doświadczeniem Blake’a, który niewątpliwie obejmie komendę. Tego to właśnie łotra ścigałem, kiedy natknąłem się na Armina i jego towarzyszy.

Podczas tej rozmowy Celia stała obok swego ojca. Oboje słuchali uważnie, nie mogąc jednak nic zrozumieć.

Filip włożył połowę swych naboi do prawej kieszeni munduru Olafa, po czym podszedł do starego Armina i skłonił się nisko, wyciągając ku niemu obie ręce. Celia uśmiechnęła się życzliwie. Armin ujął wyciągnięte ku niemu ręce i uścisnął je mocno. Spojrzeli sobie obaj prosto w oczy.

Jakkolwiek broda i włosy starca były okryte szronem, jakkolwiek plecy miał przygarbione, a ręce cienkie i chude, to jednak nie postarzało się spojrzenie jego głęboko osadzonych oczu. Niby bystre oczy sokoła wwierciły się głęboko w oczy Filipa, aż do dna jego duszy – podczas gdy Filip mówił do niego głosem łagodnym. Gdy skończył, starzec odpowiedział mu w swoim języku, a nagły rumieniec, jaki oblał twarz Celii, był dla Filipa wystarczającym komentarzem do tych słów.

Tymczasem Olaf nabił swą strzelbę. Przemówił parę słów do Celii i jej ojca, po czym zwrócił się do Filipa.

– Nadchodzi chwila decydująca… Bądźmy przygotowani!

Przywiązał mocno psy do jednego z węgłów chaty, aby zwierzęta, przerażone w czasie walki, nie zawadzały im.

Filip wrócił na swoje stanowisko obserwacyjne.

Sytuacja się zmieniła. Oto Eskimosi wyszli już wszyscy z lasu i zaczęli posuwać się naprzód. A szli nie jedną bezładną kupą, lecz rozstawieni w tyralierę, jeden dość daleko od drugiego, aby w ten sposób utrudnić nieprzyjacielowi celowanie. Zmierzali w stronę wzgórza w połowie drogi między lasem a chatą.

– Ależ ich jest chmara! – wykrzyknął Filip. – Banda Blake’a połączyła się widocznie z tamtymi – To cała armia!

Olaf spojrzał przez szparę.

– Nie ma ich razem nawet stu – odparł z niezmąconym spokojem. Nie masz się czego denerwować, ale dość ich jest na to, aby każda nasza kulka trafiła, kiedy zaczną schodzić z tego wzgórza, na które właśnie się drapią. Znakomity będziemy mieli cel w porównaniu do okoliczności, w jakich padli Calkins, Harris i O'Flynn, podczas gdy ja uratowałem się ucieczką w mrokach nocy. Wówczas oni nam urządzili prawdziwą niespodziankę… Ale tym razem my ich mamy.

Rozproszona linia posuwających się czarnych sylwetek zatrzymała się niespodziewanie poza owym wzgórzem, nie posuwając się już dalej.

Olaf Anderson zamruczał z nieukontentowaniem:

– Masz tobie! Zaczynają teraz bawić się w strategów. Czekajmy więc, co dalej uradzą. Z pewnością to sprawka Blake’a.

Filip przysunął się blisko do niego.

– Słuchaj mnie, Olaf – zaczął. – Przeżywamy straszne godziny. Kto wie, czy wykręcimy się w ogóle z tej opresji? Jeżeli mam zginąć, chciałbym przedtem dowiedzieć się wielu rzeczy. Wiesz, że kocham tę tu obecną dziewczynę. Przyrzekła mi, że mnie poślubi, ale nie znam zupełnie tego języka, którym ona mówi. Nic o niej nie wiem. Kim ona jest? Skąd się tu wzięła? Co jej się właściwie przydarzyło? Czemu wówczas, gdy ją spotkałem, znajdowała się w towarzystwie Brama Johnsona? Tego wszystkiego pragnę się dowiedzieć. Musisz przecież wiedzieć wszystko, skoro umiesz się z nią porozumieć.

– Robią ostatnie przygotowania do walki – przerwał mu Olaf, nie odpowiadając od razu na postawione mu pytania. – Knują jakiś szatański plan. Patrz, formują małe grupki. Widzisz, idą nawet naprzód, niosąc duże pnie drzewa. Podczas gdy jedna połowa czekać będzie za wzgórzem, druga rzuci się do ataku na chatkę. Te pnie drzewa służyć im będą jako tarany.

 

Westchnął głęboko. Potem bez żadnego przejścia, mówił dalej:

– Calkins, Harris i O’Flynn zginęli po rozpaczliwej walce, wciągnięci w zasadzkę. Opowiem ci to innym razem. Ja się wymknąłem; przez cały tydzień uciekałem przed ścigającą mnie bandą. Natknąłem się na obóz, w którym znajdował się Armin ze swą córką i z dwoma jeszcze białymi ludźmi. Byli to Rosjanie. Szli na południe; za przewodników mieli dwóch Kogmolloków z Zatoki Koronacyjnej. Na drugi dzień dogoniły nas te czarne, straszne diabły z Blakiem na czele. Pojmali nas wszystkich do niewoli. Dziwnym przypadkiem zjawił się wówczas właśnie Bram Johnson, ów zagadkowy wędrownik, idący nie wiadomo skąd i nie wiadomo dokąd. Głupie Eskimosy uważają Brama za istotę nadnaturalną, za jakiegoś potężnego diabła, czy czarownika. A każdy z jego wilków, to w ich oczach diabeł wcielony. Postanowili już sobie, że nas, mężczyzn, wszystkich wymordują, a Blake weźmie dla siebie młodą dziewczynę. Aż tu zjawia się Bram i nic nie mówiąc, siada sobie na ziemi, na wprost nich i patrzy tylko na nich. Zgłupieli; stanęli jak zahipnotyzowani, nie mogąc się na nic odważyć. Minął cały dzień w zupełnym spokoju. Bram nie myślał jakoś wcale o odejściu. Zauważyłem, że podniósł leżący na śniegu jeden długi złoty włos Celii i przyglądał mu się z zachwytem. Kiedy postąpiłem ku niemu, zawarczał niby dziki zwierz; widocznie lękał się, że mu ten złoty włos chcę odebrać. Wówczas przyszła mi szczęśliwa myśl do głowy. Poradziłem Celii, by własnoręcznie ucięła pukiel swych włosów i wręczyła je Bramowi. Tak też zrobiła, i od tej chwili Bram czuwał nad nią z wiernością i uległością psa. Próbowałem nawiązać z nim rozmowę, ale na próżno. Ten wariat, zdaje się, nie rozumiał zupełnie, co mówiłem, mianowicie, że z chwilą gdy on odejdzie, my wszyscy i Celia zostaniemy wymordowani.

Anderson przerwał na chwilę opowiadanie i przyłożył oko do szpary między belkami.

– No, już ułożyli cały plan ataku – mówił. – Widzisz, ci, co niosą pnie drzewa, zasapali się trochę – teraz gotują się do dalszej drogi. Pilnuj dobrze strzelby, Fil! Zaczniemy strzelać, gdy będą w połowie drogi do chaty, nie wcześniej. Tak będzie lepiej i pewniej… Otóż wracam do mego opowiadania:

– Minęło kilka dni. Bram odszedł ze swymi wilkami – wybrał się na polowanie. W czasie jego nieobecności Blake z Eskimosami napadł na nas. Obaj Rosjanie zginęli. Ja i Armin broniliśmy się rozpaczliwie, zasłaniając Celię własnym ciałem. Nagle zjawia się Bram, niby piorun z jasnego nieba. Nie miesza się zupełnie do walki, tylko po prostu porywa Celię, sadza ją na swoje sanie i odjeżdża razem z nią galopem. Korzystając z chwilowego zamieszania, próbuję uciekać razem ze starym. Ale naturalnie daleko zajść nie mogliśmy. Opatrzność jednak czuwała nad nami. Natknęliśmy się na tę chatkę. Zamknęliśmy się w niej i odtąd przez czterdzieści dni, przez czterdzieści nocy…

Nie skończył zdania. Huknął strzał ze strzelby Olafa i jeden Eskimos koziołkując runął na ziemię.

Rozdział XXVI. Zakończenie

W chwilę później i Filip wystrzelił do najbliższej grupki Eskimosów. Dym zasłonił zupełnie wąski otwór strzelnicy. Gdy dym ustąpił, Filip przekonał się, że i jego strzał był celny: na śniegu czerniał już drugi zabity.

– Doskonale! – mruknął Olaf.

W stronę chatki podchodziło pięć grup Eskimosów, każda po ośmiu ludzi, niosąc grube i ciężkie pnie. Filip i Olaf strzelali w dalszym ciągu do pierwszej, najbliższej grupy. I znowu czterech napastników zwaliło się na ziemię. Dwaj pozostali uciekli, porzucając niesione drzewo.

W tej chwili Filip, który właśnie nabił świeżo strzelbę, spostrzegł, że Celia stoi obok niego. Przyłożyła oko do szpary w ścianie, chcąc naocznie przekonać się, jak sprawa stoi. Podczas ostatniego aktu rozgrywającej się obecnie tragedii, dawała wszystkim przykład nieustraszonej odwagi.

Olaf Anderson odezwał się:

– Załatwiliśmy się z sześcioma. Reszta cofnęła się, wszyscy ukryli się za tym wzgórzem. Teraz zaczną strzelać do nas salwami. Uwaga!

Filip dał Celii znak, aby przeszła na przeciwległą stronę izby, jak najdalej od Eskimosów. Cienkie ściany izby mogły być łatwo przebite kulami. Ulokował ją koło kupy drzewa przygotowanego na palenie; tam również schronił się stary Armin, stojący dotychczas na czatach przy drzwiach z pałką w ręku.

W kilka minut później posypał się na chatkę grad kul, uderzających monotonnie o drewnianą ścianę.

Jedna kula przebiła drzwi, odpryskując kawał drzewa, który upadł opodal Celii. Ugodziła jednego z psów, który zawył przeraźliwie z bólu, szarpiąc się i wyrywając jak szalony.

Olaf Anderson nie śmiał się już wcale. Wyglądał strasznie.

– Nachylcie się! – krzyknął rozkazująco. – Nachylić się nisko, do ziemi! Słyszycie?…

Sam dał pierwszy przykład, przyklękając na oba kolana. Powtórzył rozkaz po rosyjsku, by go Armin i Celia mogli zrozumieć.

– Mają tyle kul, że mogą całą chałupę podziurawić jak sito. Najgrubsze i najmocniejsze belki są u dołu. Kładźcie się wszyscy na ziemię tak jak ja, aż zaprzestaną strzelać.

Rozciągnął się jak długi na ziemi, z głową zwróconą do środka izby, nogami do ściany.

Filip nie od razu usłuchał rozkazu Olafa; podszedł najpierw do Celii. W tej chwili świsnęła znów kula, odrywając mu kawałek kołnierza.

Ułożył się tedy na ziemi, obok Celii, zasłaniając ją własnym ciałem od strzałów.

Kule przebijały cienkie ściany chatki i leciały jak grad. Jedne opadały na ziemię, nie czyniąc szkody, inne niszczyły wszystko, co tylko na drodze spotkały.

– Leżcie zupełnie płasko! – krzyczał Anderson. – Jedyną osłoną dla nas jest ten najniższy rząd belek ściennych…

Jeden z psów trafiony kulką w łeb, zawył żałośnie. Podskoczył, skręcił się i padł martwy.

Filip obejmował Celię swym ramieniem, tuląc ją do siebie mocno. Czyliż to już koniec? Oboje przywarli ustami do siebie. Takież to ma być ich ślubne łoże? Przyszło mu na myśl, że jego pierwej śmierć spotkać musi, niż Celię, którą osłania własnym ciałem. A gdyby wówczas Blake, czy to przypadkiem, czy wiedziony jakimś szatańskim instynktem, kazał zaprzestać ognie, ona dostałaby się żywa w jego ręce!… Ach, to przecież byłoby potworne!

Nagłe strzelanina ucichła.

Czyżby Kogmolloki wyczerpali już zapasy amunicji? Czy może chcieli tylko odpocząć trochę? A może przygotowują się do szturmu na chatkę, pewni, że ich nieprzyjaciele nie są już zdolni do walki?

Po paru minutach wyczekiwania Olaf odważył się dźwignąć z ziemi. Filip zamierzał właśnie zrobić to samo, aby się przekonać, co się tam dzieje, kiedy nagle rozległ się donośny, dziwny krzyk. Ten głos nie był im obcy!

– Wielki Boże – zakrzyknął Olaf. – To Bram Johnson we własnej osobie!

Bram Johnson! Na dźwięk tego imienia Celia i jej ojciec zerwali się z ziemi. Wszyscy czworo przyłożyli oczy do otworów w ścianie chatki. Rzeczywiście z lasu wychyliła się olbrzymia postać Brama. W ręku trzymał swą ogromną, ciężką pałkę, wymachując nią groźnie. Przed nim zaś pędziły straszliwe wilki, rozwijając się w półkole na śnieżnej równinie. Bram zachodził od tyłu i atakował Eskimosów!

Kogmolloki również go już dostrzegli. Żaden z nich jednak nie skierował ku niemu strzelby, żaden nie odważył się wystrzelić. Stali jak porażeni ze strachu na widok tego strasznego, krzyczącego szaleńca i jego dzikiej hordy. A kiedy ochłonęli z trwogi, zaczęli uciekać na wszystkie strony, jak gdyby sam czart ze swymi sługami deptał im po piętach.

Ale już wilki rzuciły się na nich. Gnane rozkazującym krzykiem swego pana, goniły jednego Eskimosa po drugim, zawracając uciekających w stronę Brama. A ten walił w nich swą ciężką maczugą, mordując bez litości.

Olaf Anderson odsunął zaporę u drzwi i otworzył je. Razem z Filipem wypadli z chatki i rzucili się w pościg za rozproszonymi Eskimosami. Ten, kto zdołał ujść ciosu z ręki Brama, ten padał od ich strzałów. Huk strzałów i zapach prochu podniecały jeszcze bardziej wściekłość Brama i jego wilków, spragnionych krwi. Na próżno Eskimosi błagali o litość; krzyk zamierał im w gardle. I wkrótce ostatnie niedobitki zniknęły w lesie, a za nimi puścił się w pościg Bram ze swoimi wilkami.

Filip, trzymając dymiącą jeszcze strzelbę w ręku, zwrócił się do swego towarzysza. Na twarzy poczciwego Szweda zajaśniał znów ów śmieszny grymas, choć cały trząsł się jeszcze ze wzruszenia.

– Nie będziemy ich gonić – oświadczył, siadając na porzuconym przez Eskimosów pniu drzewa i ocierając spocone czoło. – Bram ze swoją hordą wystarczy, by dać im należną nauczkę. A sądzę, że on powróci tutaj, gdy się z nimi załatwi… A obecnie byłbym zdania, że należałoby nam przygotować się do powrotnej drogi. A ty, jak sądzisz, co?… Co do mnie, mam już dosyć tej chatki! Czterdzieści dni i czterdzieści nocy siedziałem w niej zamknięty! To mi zupełnie wystarczy… Możesz mi odstąpić trochę tytoniu do fajeczki?… Zapalimy sobie i dokończę ci opowiadanie, które cię tak interesuje… Otóż mówiliśmy, że księżniczka Celia i jej ojciec…

– Co?… Kto?… Księżniczka?…

– Dawajże twój tytoń!…

Filip podał mu woreczek z tytoniem. Olaf naładował fajeczkę i zaczął mówić:

– Celia urodziła się w Danii. Matka jej, która wyszła za mąż w Rosji za prawdziwego księcia, umarła już we wczesnej młodości. Celia od dzieciństwa wychowywała się u ojca. Działo się to za panowania cara Mikołaja II. Na skutek intryg dworskich, w które, o ile mogłem zrozumieć, był wmieszany słynny mnich, Rasputin, ojciec Celii został aresztowany. Osadzono go w podziemiach więzienia fortu św. Piotra i Pawła w Petersburgu. Tam przesiedział jakiś czas, w zupełnym zaniedbaniu i poniżeniu, a tymczasem nieprzyjaciele jego podzielili między siebie miliony i dobra. Ostatecznie skazano go na wygnanie do wschodniej Syberii, na Kamczatkę. Krewni jego i serdeczni przyjaciele, którym udało się uciec do Londynu, zaopiekowali się małą Celią. Wkrótce po wybuchu rewolucji rosyjskiej i zamordowaniu Rasputina ci właśnie przyjaciele wynajęli okręt i zabrawszy ze sobą księżniczkę, wyruszyli w drogę celem oswobodzenia biednego wygnańca i przewiezienia go do Europy. Początkowo wszystko szło gładko. Okręt przepłynął Morze Śródziemne, kanał Sueski, Ocean Indyjski po czym skierował się na Morze Chińskie. Odnaleźli księcia Armina; postarzał się wprawdzie przedwcześnie, ale żył i był zdrowy. Wobec sprzyjającej pory roku postanowili wracać krótszą drogą. Pewien amerykański pilot podjął się poprowadzić okręt przez cieśninę Beringa i Ocean Północny do Ameryki. Przeprawa nie udała się: okręt ugrzązł wśród lodów w Zatoce Koronacyjnej. Trzeba było zostawić okręt i puścić się w dalszą drogę saniami pod przewodnictwem Eskimosów. Reszta jest ci już mniej więcej znana. Trzeba było staczać ustawiczne walki z wrogimi szczepami. W czasie tych walk wszyscy niemal Rosjanie stopniowo wyginęli. Księżniczka Celia opowie ci to wszystko dokładnie, mój stary, skoro nauczysz się jej języka. Jeżeli poślubi cię naprawdę, musi się jakoś przyzwyczaić do Ameryki, bo, co prawda, dzisiejsza Rosja niewiele więcej dla niej warta, niż Rosja carska.

Kiedy Olaf kończył swe opowiadanie, nadeszła Celia. Zarzuciła ramiona na szyję Filipa. Pierwszy to raz los wrogi dla nich odwrócił się – nic im już nie groziło…

Nazajutrz, późnym popołudniem, sanie sunęły w górę Miedzianej Rzeki, po jej zamarzniętym korycie. Nagle z oddali uszu podróżników doleciały przeciągłe wycia wilków Brama Johnsona. Brzmiało to niby daleki poszum fal morskich, coraz bardziej oddalający się, aż wszystko ucichło.

Z zapadnięciem nocy rozbito obóz. Wszyscy zmęczeni byli porządnie. Na straży czuwał przez całą noc Olaf Anderson, otulony w futro, ściągnięte z jednego z Eskimosów, poległych na polu walki. Dwukrotnie jeszcze w ciągu nocy dolatywał go dziwny gwar, w którym krzyk ludzki mieszał się z ujadaniem wilków.

Przez cały następny dzień jechano w kierunku południowo-zachodnim, bez żadnego wypadku. Wieczorem rozbito namiot na skraju małego lasu, gdzie pełno było zeschłych gałęzi. Rozpalono duże ognisko, którego blask płynął daleko w śnieżną biel Barrenu.

Tego to wieczoru zjawił się niespodziewanie Bram Johnson, milczący i wspaniały. Jakkolwiek wszyscy spodziewali się tej wizyty, Bram zjawił się tak nieoczekiwanie, że wszyscy drgnęli na jego widok.

Człowiek-wilk trzymał w prawej ręce jakiś dziwny przedmiot, wielkości kamienia brukowego, owinięty w futro Eskimosa.

Bram zdawał się nie widzieć nikogo prócz Celii. Stał chwilę, oświetlony blaskiem ognia, i wpatrywał się w nią. Potem podszedł do niej i mrucząc coś niezrozumiale, złożył ów pakunek u stóp Celii. W chwilę później już go nie było.

Olaf Anderson wstał, podniósł ów pakunek i odchylił okrywające go futro. Filip spostrzegł, że Olaf zmarszczył brwi. Następnie Olaf zabrał ów pakunek, poszedł z nim w głąb lasu, a po paru minutach wrócił z pustymi rękami. Śmiejąc się, przemówił kilka słów do Celii.

 

Odprowadził Filipa na bok i tak mówił:

– Powiedziałem jej, że Bram przyniósł jej w prezencie kawał nieświeżego mięsa. Lepiej jej nie mówić całej prawdy. W rzeczywistości była tam ucięta głowa Blake'a, którą Bram złożył jej w hołdzie. Wiesz zapewne, że Kogmolloki mają ten miły zwyczaj ofiarowywania osobie ukochanej w darze głowy zabitego nieprzyjaciela. Po cóż ona miałaby to oglądać.

W archiwach królewskiej policji Northlandu znaleźć można nieraz osobliwe historie. Bram Johnson ma tam również swoją rubrykę. W dużej kopercie, starannie schowanej, mieszczą się wszystkie urzędowe akta, odnoszące się do jego sprawy.

A więc najpierw krótkie zeznania zacnego i dzielnego kaprala, Olafa Andersona z fortu Churchill. Następnie szczegółowe zeznania podpisane przez pana Filipa Branta, jego żonę i ojca lady Brant. Do dokumentów tych dołączony jest jeden egzemplarz urzędowego rozporządzenia, w myśl którego Bram Johnson został ułaskawiony i z wyjętego spod prawa zbrodniarza staje się jednym z pupilów Dominium Kanady.

Odtąd nie grozi mu żadne absolutnie prześladowanie ze strony policji. Rozporządzenie brzmi jasno i wyraźnie: „Brama Johnsona należy pozostawić w spokoju”. Tak brzmi owo rozporządzenie, naprawdę mądre i ludzkie.

Niezmierzony jest ten szmat ziemi, po której Bram może swobodnie się błąkać i tam też poluje on w towarzystwie swych wilków, przy bladym świetle księżyca i mruganiu złocistych gwiazd.

Купите 3 книги одновременно и выберите четвёртую в подарок!

Чтобы воспользоваться акцией, добавьте нужные книги в корзину. Сделать это можно на странице каждой книги, либо в общем списке:

  1. Нажмите на многоточие
    рядом с книгой
  2. Выберите пункт
    «Добавить в корзину»