Бесплатно

W osiemdziesiąt dni dookoła świata

Текст
0
Отзывы
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

Rozdział XXII. Obieżyświat przekonuje się, że nawet na antypodach nieźle jest mieć pieniądze w kieszeni

„Carnatic”, opuściwszy 7 października Hongkong o wpół do siódmej wieczorem całą siłą pary podążył ku Japonii. Wiózł pełny ładunek i komplet pasażerów. Tylko dwie kajuty, zarezerwowane dla pana Fogga i pani Aoudy, pozostały niezajęte. Nazajutrz rano załoga statku zauważyła ze zdziwieniem pasażera o na wpół idiotycznym wyglądzie, niepewnym chodzie i z głową rozczochraną, wychodzącego z kajuty drugiej klasy.

Pasażerem tym był Obieżyświat we własnej osobie.

Oto, co się z nim stało.

W parę chwil po wyjściu Fixa z szynku dwóch chłopców podniosło mocno uśpionego Obieżyświata i złożyło go na łożu przeznaczonym dla palaczy opium. Lecz w trzy godziny później, dręczony nawet we śnie jakąś uporczywą myślą, obudził się i przezwyciężył narkotyczne działanie opium. Myśl o niewypełnionym obowiązku przemogła jego ociężałość.

Opuściwszy łóżko, chwiejąc się i trzymając muru, padając i na nowo się podnosząc, pchany nieprzezwyciężoną siłą instynktu, wyszedł z szynku, krzycząc jakby przeze sen: „Carnatic! Carnatic!”.

O kilka kroków od niego stał statek, mający właśnie odbić od brzegu. Obieżyświat rzucił się ku mostkowi, dopadł pokładu i upadł bez życia na podłogę w chwili, gdy „Carnatic” ruszył na otwarte morze.

Kilku majtków podniosło go i zaniosło do kajuty drugiej klasy, gdzie zbudził się nazajutrz rano, sto pięćdziesiąt mil od lądu chińskiego.

Dlatego też tego ranka Obieżyświat znajdował się na pokładzie „Carnatica” i całą piersią wchłaniał świeże morskie powietrze. To go otrzeźwiło. Zaczął zbierać myśli. Na początku szło mu z wielką trudnością, lecz stopniowo przypominał sobie wczorajsze zajście, zwierzenia Fixa, scenę w szynku i tak dalej.

„Oczywiście byłem mocno pijany” – myślał. „Co powie na to mój pan? W każdym razie nie spóźniłem się na statek, a to najważniejsze”.

Pomyślawszy o agencie, rzekł do siebie:

– Spodziewam się, że uwolniliśmy się od niego. Po tym, co mi proponował, nie ośmieliłby się wsiąść z nami na statek.Mój pan miałby być złodziejem, podejrzanym o kradzież w Banku Anglii? Nie, to za wiele. Z pana Fogga taki złodziej, jak ze mnie morderca.

Czy miał wszystko wyznać swemu panu? Nie, lepiej poczeka i dopiero w Londynie powie mu, że jakiś agent tropił go po całym świecie. Ależ wtedy będzie śmiechu!

Obieżyświat zebrał siły i niepewnym jeszcze krokiem udał się rufę statku.

Na pokładzie nie znalazł ani swego pana, ani pani.

„Pani Aouda pewnie jeszcze śpi” – pomyślał. „Co do pana Fogga, to znalazł zapewne partnera do wista i swoim zwyczajem…”

Tak rozmyślając, zszedł do salonu. Pana Fogga tam nie było. Zwrócił się więc do chłopca okrętowego z prośbą o wskazanie mu kajuty zajmowanej przez pana Fogga. Chłopiec odpowiedział, że nie ma żadnego pasażera o tym nazwisku.

– Przepraszam – rzekł, nalegając, Obieżyświat – czy nie widziałeś wysokiego, małomównego pasażera w towarzystwie młodej kobiety?

– Nie ma żadnej kobiety na statku – odrzekł chłopiec. – Proszę, oto lista pasażerów. Może pan ją przejrzeć.

Obieżyświat rzucił okiem na listę. Na próżno jednak szukał, nazwiska jego pana na niej nie było.

Przeraził się, lecz zaraz się opamiętał.

– Czy na pewno jestem na „Carnaticu”? – zapytał.

– Tak – odrzekł chłopiec.

– W drodze do Jokohamy.

– Oczywiście.

Biedny chłopiec padł na fotel jak rażony gromem. Wszystko od razu stało się jasne. Przypomniał sobie, że miał uprzedzić swego pana o przesunięciu godziny wypłynięcia statku i że tego nie zrobił. A więc z jego winy pan Fogg i pani Aouda spóźnili się na statek.

Tak, to z jego winy, a właściwie z winy tego zdrajcy, którego podstęp dopiero teraz zrozumiał.

Niegodziwiec, chcąc go oddzielić od pana, by tamtego zatrzymać w Hongkongu, spoił go w szynku. Wskutek tego pan Fogg będzie zrujnowany, zakład przegrany, on sam zaś aresztowany, może nawet uwięziony.

Na samą myśl o tym Obieżyświat z rozpaczy wyrywał sobie włosy z głowy.

Ach! Gdyby mu teraz Fix wpadł w ręce, porachowałby się z nim sumiennie!

Po chwili jednak opamiętał się i zaczął na zimno rozważać swoje położenie. Płynął do Japonii bez pensa przy duszy i nie widział sposobu powrotu stamtąd. Dobrze przynajmniej, że jego przejazd i utrzymanie na statku były wcześniej opłacone, ponadto miał przed sobą pięć czy sześć dni, a przez ten czas można coś obmyślić.

Trzynastego o świcie „Carnatic” wszedł do portu Jokohama. Był to jeden z większych przystanków na Pacyfiku, gdzie zatrzymują się statki przewożące pocztę i podróżnych między Ameryką Północną, Chinami, Japonią i wyspami Malezji. Jokohama leży w zatoce Edo60, niedaleko ogromnego miasta o tej samej nazwie, drugiej stolicy japońskiej.

Przybiwszy do portu, „Carnatic” znalazł się między mnóstwem statków z najróżniejszych krajów.

Zszedłszy na ląd w ziemi Synów Słońca61, Obieżyświat zaczął się błąkać po ulicach miasta.

Dzielnica, w której się obecnie znajdował, miała całkiem europejski wygląd: domy o niskich fasadach, okolone werandami, pod którymi wznosiły się eleganckie kolumny, piękne ulice, place i magazyny. Tak samo jak w Hongkongu i Kalkucie roiło się od różnobarwnego tłumu Amerykanów, Anglików, Chińczyków i Holendrów, kupców gotowych do kupna i sprzedaży, między którymi nasz Francuz czuł się tak obco, jakby się znalazł w kraju Hotentotów62.

Aby wydobyć się z przykrej sytuacji, powinien się zwrócić do konsula francuskiego i angielskiego, ale tak niezręcznie mu było opowiadać swą historię, ściśle związaną z historią jego pana, że postanowił uciec się do tego tylko w ostateczności.

Obszedłszy część europejską miasta, przeszedł do dzielnicy japońskiej, zdecydowany w razie potrzeby pójść aż do Edo.

Ta część miasta zwie się Benten, od imienia bogini morza, czczonej przez ludność sąsiednich wysp. Ciągnęły się tu piękne aleje jodeł i cedrów, wśród nich święte bramy dziwnej architektury; świątynie ocienione melancholijną gęstwiną cedrów stuletnich, święte schronienia kapłanów buddyjskich i wyznawców religii Konfucjusza; dalej ulice bez końca, a na nich mnóstwo dzieciaków o różowych buziach, bawiących się wśród pudli o krótkich nogach, żółtych kotów bez ogonów, bardzo leniwych, lecz przymilnych.

Na ulicy panował ogromny ruch, procesje z odgłosem bębnów, urzędnicy celni, oficerowie i żołnierze w niebieskich kretonach63, z nabitą bronią, przyboczna gwardia mikada64 w swoich jedwabnych kaftanach, w pancerzach i mnóstwo innych wojskowych różnych stopni. W Japonii wojenne rzemiosło jest poważane tak bardzo, jak w Chinach pogardzane. Następnie spotykał tłumy braci żebrzących, pielgrzymów w długich szatach, zwyczajnych śmiertelników o gładkich czarnych włosach, dużych głowach i długich tułowiach, cienkich nogach, cerze rozmaitej barwy, począwszy od ciemnego odcienia miedzi aż do matowej bieli.

Kilka godzin przechadzał się Obieżyświat w tym pstrym tłumie, przechodząc koło pięknych i bogatych sklepów i wystaw pełnych japońskich świecideł, restauracji, tak zwanych herbaciarni, gdzie po całych dniach pije się herbatę z domieszką sake, wódki z ryżu, zbytkownie urządzonych palarni, gdzie palą bardzo dobry tytoń (w Japonii prawie nie używa się opium). Idąc wciąż przed siebie, Obieżyświat znalazł się wreszcie w polu, pośród ogromnych plantacji ryżu. Rozkwitały tam także przepyszne kamelie, rosnące nie na krzakach, lecz na drzewach w otoczeniu drzew bambusowych, wiśniowych, śliwkowych i jabłkowych, które krajowcy hodują bardziej dla kwiatów niż dla owoców. Od dziobów wróbli, gołębi, wron i innego złodziejskiego ptactwa, strzegły je szkaradne straszydła i hałaśliwe kołowrotki. Na cedrach bujały orły, na wierzbach płaczących ukrywały się melancholijne czaple; wszędzie pełno było wron, kaczek, dzikich gęsi i mnóstwo żurawi, bardzo szanowanych przez Japończyków i będących dla nich symbolem szczęścia i długiego życia.

 

Tak się błąkając, Obieżyświat zauważył w trawie kilka fiołków.

„Dobrze!” – pomyślał. „Będę miał kolację”65.

Ale powąchawszy je, nie wyczuł żadnego zapachu. Przewidujący Francuz przed opuszczeniem statku zjadł obfite śniadanie, ale po kilkogodzinnej przechadzce poczuł dotkliwy głód. Zauważywszy, że w jatkach nie było mięsa ani baraniego, ani wieprzowego, a wiedząc, że świętokradztwem jest zabijanie byków przeznaczonych do uprawy roli, Obieżyświat doszedł do przekonania, że mięso w Japonii musi być bardzo drogie. Nie pomylił się co do tego, ale nie zależało mu wcale na mięsie z jatek, zadowoliłby się z chęcią zwykłym pożywieniem Japończyków: ćwiartką cielęciny, kuropatwą lub przepiórką, czymkolwiek z drobiu lub ryby, z garstką ryżu do tego. Jednak musiał się bez tego wszystkiego obejść i z rezygnacją myśl o posiłku odłożył do jutra.

Z nadejściem nocy wszedł do dzielnicy japońskiej, gdzie się błąkał przy świetle różnokolorowych latarni, przypatrując się grupom tancerzy wykonujących dziwaczne ruchy i astrologom, dookoła których zbierały się tłumy ciekawych słuchaczy.

Rozdział XXIII. Nos Obieżyświata wydłuża się

Nazajutrz głodny i wycieńczony Obieżyświat rozmyślał nad sposobami zdobycia jakiegokolwiek posiłku. Mógłby sprzedać zegarek, ale wolał umrzeć z głodu, niż zrobić coś podobnego. Nadeszła więc chwila dla poczciwca, w której mógłby spożytkować swój silny, choć niezbyt melodyjny głos.

Znał kilka piosenek francuskich i angielskich, postanowił więc spróbować. Miał Japończyków za naród muzykalny, gdyż wszystko odbywa się u nich przy dźwiękach tam-tamu, cymbałów i tamburynów; nie mogli więc nie docenić talentu europejskiego artysty.

Było może zbyt wcześnie, żeby rozpocząć koncert i zbudzeni amatorzy muzyki nie zechcą zapłacić artyście brzęczącą monetą, postanowił więc jeszcze kilka godzin zaczekać i przez ten czas się przebrać, gdyż jego ubranie wydawało mu się zbyt strojne jak na artystę. Chciał je zamienić na kapotę, a zamiana ta, mogąca mu przysporzyć trochę grosza, była bardzo pożyteczna ze względu na jego głód. Po długich poszukiwaniach Obieżyświat znalazł nareszcie handlarza, któremu zaproponował zamianę. Kupcowi podobał się strój i wkrótce nasz Francuz ukazał się w starej japońskiej szacie i wyblakłym od słońca turbanie. Kilka srebrnych monet zadźwięczało w jego ręku.

„Doskonale” – pomyślał. „Niech mi się zdaje, że jesteśmy w karnawale”.

Tak zjaponizowany wszedł do bardzo skromnie wyglądającej herbaciarni i zjadł śniadanie złożone z kurczęcia i kilku garści ryżu.

Posiliwszy się, zaczął rozmyślać nad sposobami jak najprędszego opuszczenia Kraju Słońca. Zamierzał odwiedzić statki udające się do Ameryki i zaoferować swe usługi jako kucharz lub służący, jedynie za przejazd i utrzymanie. Po przybyciu do San Francisco da sobie już tam radę. Oby tylko przebyć te cztery tysiące siedemset mil Oceanu Spokojnego, dzielące Japonię od Nowego Świata.

Obieżyświat lubił prędko wykonywać raz powzięte postanowienie, pospieszył więc do portu. Lecz w miarę jak zbliżał się do doków, projekt jego, na pozór tak prosty, wydawał się coraz trudniejszy do wykonania.

Z jakiej racji amerykański statek miałby przyjąć go na służbę, dlaczego miałby mu zaufać, skoro nie miał ani listu polecającego, ani świadectwa do pokazania?

Tak rozmyślając, spojrzał przypadkiem na ogromny afisz, dźwigany przez klowna przebiegającego ulice Jokohamy. Afisz ten oznajmiał:

 
Akrobatyczna sztuka japońska
Szanownego Williama Batulkara
Ostatnie przedstawienie
przed wyjazdem do Stanów Zjednoczonych Ameryki
słynnych Długich Nosów
pod bezpośrednią opieką boga Tingu
Wielka atrakcja!
 

Idąc w ślad za człowiekiem-afiszem, Obieżyświat doszedł do dzielnicy japońskiej. W kwadrans później zatrzymał się przed obszerną budą udekorowaną chorągiewkami. Na deskach tworzących ścianę jakiś artysta przedstawił w bardzo jaskrawych barwach całą bandę kuglarzy. Było to pomieszczenie szanownego Batulkara, dyrektora trupy kuglarzy, klownów, akrobatów, linoskoczków, gimnastyków, którzy, sądząc z afiszy, dawali ostatnie przedstawienie przed wyjazdem do Stanów Zjednoczonych. Obieżyświat wszedł pod galeryjkę przed budą i spytał o pana Batulkara. Pan Batulkar ukazał się we własnej osobie.

– Czego chcecie, człowieku? – spytał Obieżyświata, biorąc go za krajowca.

– Czy nie przyjąłby pan czasem służącego? – spytał Obieżyświat.

– Służącego! – zawołał Batulkar, głaszcząc swą gęstą, siwą brodę. – Mam dwóch posłusznych, wiernych, którzy mnie nigdy nie opuszczają, a służą mi darmo, tylko za wyżywienie. A otóż oni – dodał, pokazując swe dwa mocne ramiona, po których przechodziły żyły grube jak postronki.

– Więc nie mogę panu niczym służyć?

– Niczym!

– Tam do licha! Bardzo bym chciał jednak zabrać się z panem.

– Ach, tak – rzekł szanowny Batulcar. – Z ciebie taki Japończyk, jak ze mnie małpa. Dlaczegoś się tak ubrał?

– Ludzie ubierają się, jak mogą.

– To prawda. Jesteś Francuzem?

– Tak, czystej krwi Paryżaninem.

– W takim razie umiesz zapewne stroić miny?

– Na honor – odparł Obieżyświat trochę urażony – my Francuzi, umiemy stroić miny, jednak nie dorównujemy w tym Amerykanom.

– Ma się rozumieć. Otóż, nie przyjmę cię na służącego, ale mogę cię zatrudnić jako klowna. We Francji angażują błaznów zagranicznych, za granicą zaś błaznów francuskich.

– Panie!…

– Jesteś silny, prawda?

– Szczególnie, gdy wstaję od stołu.

– Śpiewasz?

– Tak – odparł Obieżyświat, który niegdyś zdobywał laury na ulicy.

– Ale czy umiesz śpiewać, stojąc na głowie, mając na stopie jednej wirującego bąka, a na drugiej szablę stojącą na ostrzu?

– Poradzę sobie! – wykrzyknął Obieżyświat, przypomniawszy sobie pierwsze ćwiczenia swego młodocianego wieku.

– A więc załatwione – rzekł szanowny Batulkar i Obieżyświat, dzięki swym talentom, zyskał posadę.

Nie było to stanowisko zbyt zaszczytne, miało jednak dla niego tę wartość, że za tydzień będzie w drodze do San Francisco. Przedstawienie, o którym z tak wielkim hałasem obwieszczał Batulkar, miało się rozpocząć o godzinie trzeciej. Dźwięki ogromnych instrumentów, tamburynów i tam-tamów, z których się składała orkiestra, rozlegały się już u wejścia.

Obieżyświat nie miał nawet czasu przygotować się do swej roli, gdy kazano mu wziąć udział w wielkim przedstawieniu, wykonywanym przez Długie Nosy boga Tingu. Jeszcze przed trzecią publiczność napełniła obszerne wnętrze budy. Europejczycy, krajowcy, mężczyźni, kobiety i dzieci – wszystko to spieszyło i zajmowało ławki i loże, znajdujące się naprzeciw sceny. Muzykanci weszli do środka i przy ogłuszających i przeraźliwych dźwiękach japońskiej muzyki, przedstawienie się rozpoczęło. Trzeba przyznać, że Japończycy są pierwszymi kuglarzami świata. Jeden z nich tak manewrował wachlarzami i maleńkimi kawałkami papieru, że zdawało się, iż przerzuca w ręku motyle i kwiaty. Drugi dymem z fajki nakreślał szybko w powietrzu kilka niebieskawych słów, wyrażających komplement dla zebranej publiczności. Inny znów okazywał swą zręczność za pomocą wirujących bąków. W jego rękach te ruchliwe maszynki zdawały się ożywać i trwać w nieskończonym ruchu: biegały po cybuchu fajki, po ostrzu szpady, po drucie, wreszcie przebiegały z jednego końca sceny na drugi, biegały naokoło brzegu kryształowych waz, zstępowały z bambusowych schodów, gubiąc się we wszystkich kątach i sprawiając dziwne, lecz harmonijne wrażenie.

Trudno opisać zręczność, z jaką akrobaci i kuglarze tej trupy wykonywali najrozmaitsze i najtrudniejsze ćwiczenia. Ćwiczenia na drążku, na kuli i na beczce wykonane zostały z niezwykłą dokładnością. Lecz najbardziej zajmującym numerem przedstawienia miał być występ Długich Nosów, zadziwiających akrobatów, których Europa dotąd nie znała. Długie Nosy tworzyły bractwo znajdujące się pod bezpośrednią opieką boga Tingu. Odziani w stroje średniowiecznych bohaterów, mieli przymocowane do pleców po parze dużych skrzydeł. Lecz tym, co ich szczególnie wyróżniało, były niezwykle długie nosy. Nosy te były z bambusu, długości pięciu do dziesięciu stóp. Jedne z nich były proste, drugie zgięte, inne znów gładkie lub pokryte brodawkami. Otóż na tych to silnie przymocowanych nosach wykonywali najrozmaitsze sztuki. Ze dwunastu tych sług boga Tingu kładło się na wznak, a inni ich towarzysze, skacząc i fruwając z jednego końca na drugi, wykonywali najdziwaczniejsze ruchy. Na koniec przedstawienia zapowiedziano publiczności piramidę ludzką, w której miało wziąć udział pięćdziesiąt Długich Nosów. Zamiast utworzyć tę piramidę, trzymając się za bary, artyści Batulkara spajali się nosami. Ponieważ jeden z akrobatów tworzących podstawę piramidy opuścił trupę, wybrano więc na zastępcę Obieżyświata, jako człowieka zręcznego i silnego.

Obieżyświat, włożywszy średniowieczny kostium ze różnokolorowymi skrzydłami, musiał się jeszcze zaopatrzyć w olbrzymi nos. Nie było to dla niego zbyt przyjemne, gdyż nasuwało przykre wspomnienia lat dziecięcych, ale trzeba się było poddać konieczności. Obieżyświat wszedł na scenę i wraz ze swymi kolegami, mającymi utworzyć podstawę piramidy, położył się na ziemi z nosem zwróconym ku górze, służąc tym sposobem za punkt oparcia drugiemu rzędowi akrobatów, a ten znów trzeciemu, czwartemu i tak dalej. Wkrótce na tych nosach, dotykających się czubkami, wzniosła się wysoka piramida z ciał ludzkich. Publiczność była zachwycona, a jej entuzjazm wzmógł się jeszcze, gdy jeden z Nosów się usunął, wskutek czego cała budowla, straciwszy równowagę, zadrżała i runęła jak domek z kart.

Sprawcą tego wypadku był Obieżyświat, który opuścił swój posterunek i przeskoczywszy balustradę, wdrapał się na galerię z prawej strony i upadł do nóg jednego z widzów, wołając:

– Ach! M mój panie, mój panie!

– To ty?

– To ja.

– A to dobrze, w takim razie na statek, mój chłopcze.

Pani Aouda, pan Fogg i uradowany Obieżyświat pospiesznie opuścili budę. Pod kolumnadą spotkali pana Batulkara, wściekłego z gniewu i domagającego się odszkodowania za zniszczenie piramidy. Pan Fogg uspokoił go, rzucając mu paczkę banknotów, a o wpół do dziewiątej wszyscy troje wsiedli na statek, udający się do Ameryki.

Obieżyświat nie miał nawet czasu odczepić skrzydeł i nosa.

Rozdział XXIV. Podróż przez Ocean Spokojny

Co się stało w Szanghaju, łatwo sobie wyobrazić. Sygnał z „Tankadery” usłyszano na statku z Jokohamy. Kapitan, zauważywszy opuszczoną do połowy banderę, zbliżył się do małego statku. W parę minut potem pan Fogg wręczył Johnowi Bunsby'emu pięćset pięćdziesiąt funtów wynagrodzenia, po czym wsiadł z panią Aoudą i Fixem na statek udający się do Nagasaki i Jokohamy.

Przybywszy tego ranka, czyli 14 listopada, o godzinie zgodnej z rozkładem, pan Fogg, pozostawił Fixa samemu sobie i udał się na „Carnatica”, gdzie ku wielkiej radości pani Aoudy, a może i swojej, choć nie dał po sobie tego poznać, dowiedział się, że Francuz rzeczywiście przybył poprzedniego dnia do Jokohamy. Pan Fogg natychmiast zaczął poszukiwania.

Zwrócił się do konsula francuskiego i angielskiego, ale żaden nic o Obieżyświacie nie wiedział. Przebiegał na próżno ulice Jokohamy i zaczął tracić już nadzieję znalezienia swego służącego, gdy przypadek, a raczej przeczucie sprowadziło go do budy Batulkara. Nigdy nie rozpoznałby swego służącego pod ekscentrycznym przebraniem, ale ten ze swej leżącej pozycji dostrzegł swego pana na galerii i pobiegł do niego. Pani Aouda opowiedziała mu, jak odbyli podróż na „Tankaderze” z Hongkongu do Jokohamy, i dodała, że im przez cały czas towarzyszył pan Fix. Przy nazwisku Fixa Obieżyświat nie zdradził swojej z nim znajomości. Opowiadając o swych przygodach, Obieżyświat przyznał się tylko, że upił się w szynku w Jokohamie, co było powodem wszystkich przykrości.

Pan Fogg, obojętnie wysłuchawszy opowiadania, nakazał służącemu postarać się o odpowiednie ubranie i dał mu na nie pieniądze. Po upływie godziny poczciwy chłopak, pozbywszy się skrzydeł i nosa, w niczym nie był już podobny do sługi boga Tingu. Statek, na którym nasi podróżni udawali się do San Francisco, nazywał się „Generał Grant”.

 

Był to duży trójmasztowiec, dobrze urządzony i bardzo szybki. Robiąc dwanaście mil na godzinę, statek ten mógł w dwadzieścia jeden dni przebyć Ocean Spokojny. Pan Fogg mógł więc śmiało przypuszczać, że przybywszy jedenastego do Nowego Jorku, stanie w Londynie o parę godzin przed ważną dla niego datą 21 grudnia.

Liczba pasażerów jadących wraz z nimi była dość znaczna. Byli między nimi Anglicy, wielu Amerykanów i sporo wysłużonych oficerów wojsk indyjskich.

Podczas tej podróży nie zdarzył się żaden wypadek. Statek, na swych szerokich kołach, wsparty żaglami, prawie się nie kołysał. Ocean Spokojny w zupełności odpowiadał nazwie. Pan Fogg jak zwykle był milczący. Jego młoda towarzyszka coraz bardziej przywiązywała się do tego człowieka; spokojna, a zarazem szlachetna natura pana Fogga robiła na niej wrażenie, jakiego on się nawet nie domyślał. Przy tym bardzo się interesowała planami dżentelmena. Obawiała się przeszkód zagrażających zwycięstwu pana Fogga. Często mówiła o tym z Obieżyświatem, który ją uspokajał co do wyniku podróży, przekonując, że po przebyciu Chin i Japonii trudniejszą część podróży mają już za sobą.

W samej rzeczy w dziewięć dni po opuszczeniu Jokohamy pan Fogg przebył połowę kuli ziemskiej. 23 listopada „Generał Grant” minął sto osiemdziesiąty południk. Z osiemdziesięciu dni przeznaczonych na podróż, pięćdziesiąt dwa już zużyto, więc pozostawało panu Foggowi tylko dwadzieścia osiem.

Przy tym trzeba wziąć pod uwagę że choć dżentelmen znajdował się w połowie drogi według różnicy południków, w rzeczywistości zaś odbył więcej niż dwie trzecie trasy. Jakimi jednak trudnościami była najeżona podróż z Londynu do Adenu, z Adenu do Bombaju, z Kalkuty do Singapuru, z Singapuru do Jokohamy? Gdyby mógł podróżować prosto wzdłuż pięćdziesiątego równoleżnika, na którym leży Londyn, trasa miałaby tylko dwanaście tysięcy mil, podczas gdy pan Fogg skutkiem niedoskonałości komunikacji zmuszony był przebyć dwadzieścia sześć tysięcy mil, z których, jak dotąd, do dnia 23 listopada, siedemnaście i pół tysiąca miał poza sobą. Teraz reszta trasy wiodła prosto, a nie było już Fixa, stwarzającego im przeszkody.

Dnia 23 listopada Obieżyświat doznał wielkiej radości. Uparty chłopiec w swoim czasie nie chciał przesunąć wskazówek swego rodzinnego zegarka, uważając, że wszystkie zegary mijanych krajów wskazywały fałszywy czas. Otóż tego dnia zegarek dokładnie zgadzał się z chronometrem na statku.

Jakże chętnie oznajmiłby o tym Fixowi, temu łotrowi, który opowiadał mu historyjki o południkach, słońcu i księżycu!

– Ot, ładnie by się wyglądało, gdyby się słuchało takich ludzi. Byłem przekonany, że pewnego pięknego poranka słońce zastosuje się do mojego zegarka.

Obieżyświat nie miał pojęcia, że gdyby tarcza jego zegarka była podzielona na dwadzieścia cztery godziny, jak tarcze czasomierzy włoskich, nie miałby powodu do triumfu. Wskazówki jego zegarka wskazywałyby wówczas nie dziewiątą rano, którą pokazywał teraz chronometr statku, lecz dziewiątą wieczorem, to jest dwudziestą pierwszą godzinę po północy. Dokładnie taka jest różnica czasu pomiędzy Londynem a sto osiemdziesiątym południkiem. Ale gdyby nawet Fix potrafił wyjaśnić to czysto fizyczne zjawisko, Obieżyświat nie byłby w stanie zrozumieć, a już na pewno by się nie zgodził. Zresztą gdyby agent pokazał się w tej chwili na pokładzie, Obieżyświat nie dyskutowałby z nim tej sprawy, ale zupełnie co innego i w całkiem inny sposób.

A gdzie był w tej chwili Fix? Naturalnie na „Generale Grandzie”.

Przybywszy do Jokohamy, agent opuścił pana Fogga i udał się natychmiast do konsula angielskiego. Tam nareszcie znalazł rozkaz aresztowania, który czterdzieści dni wcześniej wysłano do Bombaju, następnie do Hongkongu statkiem „Carnatic”, tym samym, którym miał płynąć. Wyobraźmy sobie rozpacz agenta! Rozkaz aresztowania był bezużyteczny, gdyż pan Fogg opuścił posiadłości angielskie.

– Jeszcze nie wszystko stracone – pocieszał się, ochłonąwszy z pierwszego gniewu. – W Anglii rozkaz zrobi swoje. Łotr ma zamiar wrócić do ojczyzny, sądząc, że wymknął się z rąk policji. Ja będę mu wszędzie towarzyszył! Ale co do pieniędzy, to oby ich Bóg strzegł! Koszta podróży, nagrody, jałmużny, słoń i inne wydatki pochłonęły ponad pięć tysięcy funtów.

Tak postanowiwszy, wsiadł na „Generała Granta”.

Znajdował się na pokładzie, gdy nadeszli pan Fogg i pani Aouda. Ku swemu najwyższemu zdziwieniu rozpoznał Obieżyświata, mimo jego stroju bohatera. Skrył się natychmiast do kajuty, by uniknąć nieprzyjemnych wyjaśnień. Sądził, że w dużej liczbie podróżnych nie zostanie zauważony przez swego wroga. Jednak opisywanego dnia dwaj nieprzyjaciele spotkali się niespodzianie na pokładzie statku.

Bez żadnych wyjaśnień Obieżyświat skoczył do Fixa i ku wielkiemu zadowoleniu kilku Amerykanów, którzy natychmiast zakłożyli się, stawiając na niego, pokazał nieszczęśliwemu agentowi, o ile pięść francuska stoi wyżej od angielskiej.

Skończywszy go okładać, Obieżyświat odetchnął swobodniej, Fix zaś podniósł się w opłakanym stanie i spojrzawszy na swego przeciwnika, zapytał chłodno:

– Już pan skończył?

– Tak, na razie.

– Chcę z panem pomówić.

– Jeszcze…

– W interesie pańskiego chlebodawcy.

Obieżyświat po chwilowym wahaniu poszedł za inspektorem policji i obydwaj usiedli na dziobie statku.

– Pobił mnie pan – rzekł Fix – ale teraz niech pan mnie posłucha. Dotychczas byłem nieprzyjacielem pana Fogga, teraz chcę działać z nim wspólnie.

– Nareszcie! – zawołał Obieżyświat. – Uwierzył pan w jego uczciwość?

– Nie – odparł chłodno Fix. – Mam go za nicponia. Pst… proszę nic nie mówić i dać mi skończyć. Dopóki pan Fogg znajdował się w posiadłościach angielskich, było w moim interesie zatrzymać go; robiłem w tym celu wszystko, co było można. To ja zbuntowałem kapłanów w Bombaju, to ja spoiłem pana w Hongkongu, by odłączyć od pana Fogga, który przez to spóźnił się na statek do Jokohamy.

Obieżyświat słuchał, zaciskając pięści.

– Teraz – ciągnął dalej Fix – o ile mi się zdaje, wraca do Anglii. Dobrze, ja mu będę towarzyszył i o ile wtedy gromadziłem przeszkody, teraz dołożę wszelkich starań, aby je usunąć. Otóż widzi pan, że zmieniłem grę, a zmieniłem ją dlatego, że leży to w moim interesie. Dodam tylko, że powinno być i w pańskim, bo dopiero w Anglii się pan dowie, czy służy pan u przestępcy, czy u porządnego człowieka.

Obieżyświat słuchał uważnie, w końcu uwierzył w prawdziwość słów Fixa.

– Jesteśmy więc przyjaciółmi? – spytał Fix.

– Przyjaciółmi?… Nie! Wspólnikami – tak, ale przy najmniejszej oznace zdrady kark panu skręcę.

– Zgoda – rzekł spokojnie inspektor policji.

W jedenaście dni później, 3 grudnia, „Generał Grant” przybył do San Francisco.

Pan Fogg ani jednego dnia nie zyskał, ani też nie stracił.

60Edo – dawna nazwa faktycznej stolicy Japonii w okresie władzy szogunów, zanim w roku 1868 rezydujący w Kioto cesarz przeniósł do niej swoją siedzibę i zmienił nazwę Edo na Tokio. [przypis edytorski]
61ziemia Synów Słońca – mitycznym przodkiem japońskiego rodu cesarskiego był Ninigi, wnuk bogini słońca Amaterasu. [przypis edytorski]
62Hotentoci – lud zamieszkujący płd.-zach. Afrykę, spokrewniony z Buszmenami. [przypis edytorski]
63kreton – cienka tkanina bawełniana; tu: uniform z takiej tkaniny. [przypis edytorski]
64mikado – tytuł cesarza Japonii. [przypis edytorski]
65zauważył w trawie kilka fiołków (…) „Będę miał kolację” – liście fiołka pachnącego (Viola odorata) są jadalne, nadają się do sałatek i zup wiosennych. [przypis edytorski]
Купите 3 книги одновременно и выберите четвёртую в подарок!

Чтобы воспользоваться акцией, добавьте нужные книги в корзину. Сделать это можно на странице каждой книги, либо в общем списке:

  1. Нажмите на многоточие
    рядом с книгой
  2. Выберите пункт
    «Добавить в корзину»