Читать книгу: «Czerwone i czarne», страница 35

Шрифт:

LXXIII

W godzinę później, gdy spał głęboko, obudziły go łzy spływające mu po ręce. „Ach, znowu Matylda – pomyślał na wpół przebudzony. – Przychodzi, wierna swym poglądom, zwalczać tkliwością moje postanowienie”. Znudzony perspektywą patetycznej sceny, nie odwrócił oczu.

Usłyszał niezwykłe westchnienia, otworzył oczy: była to pani de Rênal.

– Ach, widzę cię jeszcze przed śmiercią, czy to złuda? – wykrzyknął, rzucając się jej do nóg. – Ale daruj mi pani, w twoich oczach jestem tylko mordercą – rzekł natychmiast, opamiętując się.

– Panie Julianie, przychodzę błagać, byś apelował; wiem, że pan nie chce… – Szlochania zdławiły ją; nie mogła mówić.

– Racz mi pani przebaczyć.

– Jeśli chcesz, abym ci przebaczyła – rzekła wstając i rzucając mu się w objęcia – wnieś odwołanie od wyroku.

Julian okrywał ją pocałunkami.

– Będziesz mnie odwiedzała co dzień przez te dwa miesiące?

– Przysięgam ci! Co dzień, chyba, że mąż mi zabroni.

– Podpisuję! – wykrzyknął Julian. – Jak to! przebaczasz mi! czy podobna!

Tulił ją w ramionach, szalał. Wydała cichy okrzyk.

– To nic – rzekła – uraziłeś mnie.

– W ramię – wykrzyknął Julian, zalewając się łzami. Odsunął się nieco i okrywał jej ręce palącymi całunkami. – Kto by mi to powiedział, ostatni raz, kiedy cię widziałem w twojej sypialni W Verrières?

– Kto by mi był powiedział wówczas, że napiszę do pana de la Mole ten bezecny list?

– Wiesz, żem cię kochał zawsze, kochałem tylko ciebie.

– Czy podobna! – krzyknęła pani de Rênal w upojeniu. Wsparła się na Julianie, który klęczał u jej kolan; długo płakali w milczeniu.

W żadnej epoce życia Julian nie zaznał podobnej chwili.

Po długiej pauzie, kiedy mogli mówić, pani de Rênal rzekła:

– A ta młoda pani Michelet lub raczej panna de la Mole?… bo zaczynam wierzyć w tę dziwną powieść!

– Jest to prawda jedynie z pozoru – odparł Julian. – To moja żona, ale nie kochanka.

Przerywając sobie po sto razy wzajem zdołali sobie wreszcie opowiedzieć z trudem to, czego nie wiedzieli. List do pana de la Mole napisał młody przewodnik duchowny pani de Rênal, po czym ona przepisała.

– Do jakiejż ohydy popchnęła mnie religia! – mówiła. – A i tak załagodziłam najokropniejsze ustępy.

Szczęście Juliana dowodziło pani de Rênal, jak zupełnie jej przebaczył. Nigdy nie był tak oszalały miłością.

– Uważam się wszelako za pobożną – mówiła dalej pani de Rênal. – Wierzę szczerze w Boga; wierzę także, a nawet mam najgłębsze przekonanie, że zbrodnia, którą popełniam, jest okropna, a z chwilą kiedy cię widzę, nawet po tych dwóch strzałach…

Tutaj, mimo jej wzdragań, Julian okrył ją pocałunkami.

– Zostaw mnie – ciągnęła – chcę ci wszystko powiedzieć, inaczej boję się, że zapomnę…

– Z chwilą gdy cię widzę, wszystkie obowiązki znikają, jestem już tylko miłością dla ciebie lub raczej słowo miłość jest za słabe. Czuję dla ciebie to, co powinna bym czuć jedynie dla Boga: połączenie czci, miłości, posłuszeństwa… W istocie, ja nie wiem, co ty budzisz we mnie… Gdybyś mi kazał pchnąć dozorcę nożem, spełniłabym tę zbrodnię, nim bym się zdołała zastanowić. Wytłumacz mi to dokładnie, nim się z tobą rozstanę, chcę czytać jasno w swoim sercu, bo za dwa miesiące, rozstaniemy się… Słuchaj, czy się rozstaniemy? – rzekła z uśmiechem.

– Cofam słowo – rzekł Julian, wstając – nie będę apelował od wyroku, jeśli trucizną, nożem, pistoletem, węglami lub jakim bądź sposobem będziesz się starała położyć koniec swemu życiu.

Fizjonomia pani de Rênal zmieniła się nagle; tkliwość ustąpiła miejsca głębokiej zadumie.

– A gdybyśmy umarli natychmiast? – rzekła wreszcie.

– Kto wie, co nas czeka w drugim życiu? – odparł Julian – może męki, może nic. Czyż nie możemy spędzić razem rozkosznych dwóch miesięcy? Dwa miesiące to dużo dni. Nigdy nie zaznałem takiego szczęścia.

– Nigdy nie zaznałeś takiego szczęścia!

– Nigdy – powtórzył Julian w upojeniu – mówię do ciebie tak, jakbym mówił do samego siebie. Niech mnie Bóg strzeże od przesady.

– Takie słowa to dla mnie rozkaz – rzekła nieśmiało z melancholijnym uśmiechem.

– A zatem przysięgasz na swą miłość dla mnie nie targnąć się na swoje życie bezpośrednio ani pośrednio… Pomyśl – dodał – trzeba byś żyła dla mego syna, którego Matylda porzuci na łaskę lokajów z chwilą, gdy zostanie margrabiną de Croisenois.

– Przysięgam – rzekła chłodno – ale chcę mieć twoją apelację napisaną i podpisaną własną ręką. Pójdę sama do prezydenta sądu.

– Uważaj, narażasz się.

– Po mej bytności u ciebie w więzieniu jestem na zawsze dla całego Besançon i okolicy pastwą języków – rzekła z głębokim smutkiem. – Przekroczyłam granice, honor mój stracony; prawda, że to dla ciebie.

W głosie jej było tyle smutku, że Julian uścisnął ją z nieznanym dotąd wzruszeniem. Nie było to już pijaństwo miłości; była to bezmierna wdzięczność. Pierwszy raz ogarnął rozmiar jej poświęcenia.

Jakaś miłosierna dusza powiadomiła bez wątpienia pana de Rênal o długich godzinach, jakie żona spędza w celi Juliana; po trzech dniach przysłał po nią wóz ze stanowczym rozkazem powrotu.

Ta okrutna rozłąka źle rozpoczęła dzień dla Juliana. Powiadomiono go w parę godzin później, że jakiś klecha-intrygant, który wszelako nie zdołał się wybić wśród jezuitów w Besançon, usadowił się od rana pod bramą więzienia, na ulicy. Padał silny deszcz, człowiek ten chciał odgrywać rolę męczennika. Julian był podrażniony, głupstwo to wzburzyło go mocno.

Rano już odmówił przyjęcia tego księdza, ale klecha wbił sobie w głowę, że wyspowiada Juliana i zdobędzie sobie reputację między damulkami w Besançon za pomocą zwierzeń, które rzekomo wydobędzie ze skazańca.

Oświadczał głośno, że spędzi dzień i noc u bram więzienia.

– Bóg mnie posyła, abym wzruszył serce tego nowego apostaty…

I pospólstwo, zawsze chciwe widowiska, zaczynało się gromadzić.

– Tak, bracia – mówił – spędzę tu dzień, noc i następne dni, i wszystkie noce. Duch święty przemówił do mnie, mam posłannictwo z góry: mnie przeznaczone jest zbawić duszę młodego Sorel. Połączcie się z moją modlitwą, etc.

Julian miał wstręt do skandalu i do wszystkiego, co mogło nań ściągnąć uwagę. Zamierzał uchwycić sposobną chwilę, aby się wynieść ze świata incognito, ale miał nadzieję ujrzeć jeszcze panią de Rênal, którą kochał bez pamięci.

Brama więzienna wychodziła na jedną z uczęszczanych ulic. Myśl o tym zabłoconym klesze powodującym zbiegowisko i skandal dręczyła go. „Do tego bez wątpienia raz po raz powtarza moje nazwisko!” Chwila ta była przykrzejsza niż śmierć…

Wołał parę razy odźwiernego, który był mu oddany i wysyłał go dla sprawdzenia, czy ksiądz stoi jeszcze.

– Proszę pana, klęczy w błocie – powiadał za każdym razem odźwierny – modli się głośno i odmawia litanię za pańską duszę.

„Błazen!” – pomyślał Julian. Równocześnie usłyszał głuche buczenie; to lud odpowiada na inwokacje litanii. Do ostateczności doprowadziło go, iż ujrzał, że sam odźwierny porusza wargami, powtarzając łacińskie słowa.

– Zaczynają gadać – dodał odźwierny – że pan musi mieć bardzo zatwardziałe serce, aby odrzucać duchowną pomoc tego świętego człowieka.

– O moja ojczyzno! Jakaś ty jest barbarzyńska! – wykrzyknął Julian pijany z gniewu. I dalej mówił z sobą głośno, nie troszcząc się o odźwiernego:

– Ten klecha pragnie mieć artykuł w dzienniku i będzie go miał na pewno. A, przeklęta prowincja! W Paryżu nie byłbym narażony na te utrapienia. Tam szarlataneria posunęła się wyżej.

– Wpuścić tego świętego kapłana – rzekł wreszcie. Pot spływał mu z czoła. Odźwierny uczynił znak krzyża i wyszedł z widocznym zadowoleniem.

Świątobliwy ksiądz był bardzo szpetny, a jeszcze bardziej niechlujny. Zimny deszcz, który padał, zwiększał mrok i wilgoć więzienia. Ksiądz chciał uściskać Juliana i zaczął się głośno rozczulać. Obłuda najniższego gatunku przebijała zbyt wyraźnie; w życiu swoim Julian nie był tak wściekły.

W kwadrans po wejściu księdza, Julian uczuł się zupełnym tchórzem. Pierwszy raz śmierć wydała mu się straszna. Myślał o stanie zgnilizny, w jakim znajdzie się ciało w dwa dni po straceniu etc., etc.

Miał już się zdradzić jakimś odruchem słabości lub też rzucić się na księdza i udusić go swym łańcuchem, kiedy przyszło mu do głowy poprosić świętego człowieka o odmówienie zań porządnej mszy za czterdzieści franków tegoż samego dnia.

Było blisko południe, ksiądz pomknął.

LXXIV

Po jego wyjściu Julian długo płakał i płakał, że umiera. Czuł, że gdyby pani de Rênal była w Besançon, wyznałby jej swą słabość…

W chwili gdy najbardziej żałował nieobecności tej ubóstwianej kobiety, usłyszał krok Matyldy.

„Najgorsze z niedoli więzienia – pomyślał – to że nie można się zamknąć”. Wszystko, co mówiła Matylda, drażniło go tylko.

Opowiedziała mu, iż w dzień sądu Valenod, mając w kieszeni nominację na prefekta, ośmielił się zadrwić z księdza de Frilair i zrobił sobie tę przyjemność, aby skazać na śmierć Juliana.

– „Cóż za pomysł miał Julian”, mówił mi ksiądz de Frilair, „aby jątrzyć i zaczepiać drobną próżność tej mieszczańskiej arystokracji! Po co mówić o kaście? Wskazał im, co powinni uczynić we własnym interesie; te dudki nie myślały o tym i gotowe były rozbeczeć się. Ten interes kasty przesłonił w ich oczach zupełnie grozę skazania. Trzeba przyznać, że pan Sorel jest wielkim nowicjuszem w dyplomacji. Jeśli nie zdołamy go ocalić w drodze łaski, śmierć jego będzie po prostu samobójstwem…”

Matylda nie powiedziała Julianowi tego, czego sama nie domyślała się jeszcze; mianowicie, że ksiądz de Frilair, mając Juliana za straconego, uważał za pożyteczne dla swej ambicji starać się o jego następstwo…

– Idź wysłuchać za mnie mszy – zawołał Julian prawie nieprzytomnie z bezsilnego gniewu i podrażnienia – i zostaw mnie chwilę w spokoju. – Matylda, już zazdrosna o odwiedziny pani de Rênal i wiedząc o jej wyjeździe, zrozumiała przyczynę rozdrażnienia Juliana; rozpłakała się.

Boleść jej była prawdziwa; Julian widział to i drażniło go to tym więcej. Czuł nieprzepartą potrzebę samotności; jak ją uzyskać?

W końcu, Matylda, wyczerpawszy wszelkie perswazje, zostawiła go samego, ale prawie w tej samej chwili zjawił się Fouqué.

– Potrzebuję być sam – rzekł do wiernego przyjaciela. Widząc zaś jego wahanie, dodał – Obmyślam memoriał do prośby o ułaskawienie… zresztą… zrób mi tę przyjemność, nie mów mi nigdy o śmierci. Jeśli będę potrzebował w ten dzień szczególniejszych usług, pozwól, abym sam się o nie zwrócił.

Skoro Julian wywalczył sobie wreszcie samotność, uczuł większe jeszcze przygnębienie i lęk niż wprzódy. Niewiele sił, jakie pozostały jeszcze tej wycieńczonej duszy, wyczerpał na ukrywanie swego stanu przed panną de la Mole i Fouquém.

Nad wieczorem pocieszyła go jedna myśl.

„Gdyby tego rana, w chwili, gdy śmierć wydawała mi się tak szpetna, oznajmiono mi o egzekucji, oko publiczności stałoby się bodźcem ambicji. Może krok mój miałby coś sztywnego jak krok nieśmiałego eleganta, gdy wchodzi do salonu. Paru ludzi bystrych – o ile tacy zdarzają się na prowincji – mogłoby się domyślić mej słabości… ale nikt by jej nie widział”.

Czuł, że mu spadło brzemię z piersi. „Jestem w tej chwili tchórzem – powtarzał sobie, nucąc – ale nikt się o tym nie dowie”.

Jeszcze przykrzejsze zajście oczekiwało go nazajutrz. Od dawna ojciec zapowiadał swoje odwiedziny; tego dnia przed zbudzeniem się Juliana stary cieśla zjawił się w kaźni.

Julian doznał uczucia niemocy, spodziewał się najdotkliwszych wyrzutów. Dla dopełnienia przykrości tego rana doznawał ostrego żalu, że nie kocha ojca.

„Przypadek pomieścił nas obok siebie na ziemi – powiadał sobie, gdy odźwierny sprzątał z grubsza celę – i wyrządziliśmy sobie mniej więcej wszystko możliwe zło. Przybywa w chwili śmierci zadać mi ostateczny cios”.

Z chwilą gdy znaleźli się bez świadków, starzec rozpoczął surowe wyrzuty.

Julian nie mógł wstrzymać łez. „Cóż za niegodna słabość! – mówił sobie wściekły. – Będzie rozgłaszał przesadnie mój brak odwagi; cóż za triumf dla Valenodow i dla wszystkich płazów rządzących w Verrières! Są we Francji potęgą, jednoczą wszystkie przewagi. Dotąd mogłem sobie bodaj powiedzieć: «Oni mają pieniądze, to prawda, wszystkie zaszczyty spływają na nich, ale ja mam szlachectwo duszy.»

I oto świadek, któremu wszyscy uwierzą, będzie świadczył w całym Verrières, ba, z przesadą, że byłem słaby w obliczu śmierci! Okażę się tchórzem w tej próbie, którą wszyscy zdolni są ocenić!”

Julian był bliski rozpaczy. Nie wiedział jak się pozbyć ojca. Udawać zaś tak, aby oszukiwać przenikliwego starca, było w tej chwili nad jego siły.

Umysł jego przebiegał wszystkie możliwości.

– Mam trochę oszczędzonego grosza! – wykrzyknął nagle.

To genialne odezwanie się zmieniło fizjonomię starca i położenie Juliana.

– Jak mam tym rozporządzić? – ciągnął Julian spokojniej. Wrażenie, jakie wywarł, odjęło mu wszelkie poczucie niższości.

Stary cieśla płonął żądzą niewypuszczania z rąk tych pieniędzy; Julian przebąkiwał coś o przekazaniu ich części braciom. Mówił długo i z ogniem. Julian bawił się w duchu.

– Zatem Bóg pokierował w ten sposób mą ostatnią wolą: dam po tysiąc franków każdemu z braci, a resztę tobie, ojcze.

– Doskonale – rzekł starzec – ta reszta słusznie mi się należy: ale, skoro Bóg okazał tę łaskę i wzruszył twoje serce, tedy, jeśli chcesz umrzeć jak dobry chrześcijanin, powinieneś spłacić długi. Zalegają jeszcze koszta twego żywienia i wychowania, na które łożyłem; o tym nie myślisz…

„Oto miłość ojcowska!” – powtarzał sobie Julian z goryczą, zostawszy sam. Niebawem zjawił się dozorca.

– Mój dobry panie, po odwiedzinach rodziców przynoszę zawsze moim klientom flaszkę szampańskiego. Trochę to drogie, sześć franków butelka, ale skrzepią człowiekowi serce.

– Przynieście trzy szklanki – rzekł Julian z dziecinnym zadowoleniem – i wpuście dwóch więźniów z gromadki, która przechadza się po korytarzu.

Dozorca wprowadził dwóch recydywistów gotujących się wrócić na galery. Byli to zbrodniarze bardzo weseli i w istocie niepospolici sprytem, odwagą i zimną krwią.

– Jeśli mi pan da dwadzieścia franków – rzekł jeden – opowiem panu szczegółowo swoje życie. Caca!

– Będziesz zmyślał? – rzekł Julian.

– O, ni – odparł – mój kompan, który zazdrości mi tych dwudziestu franków, wydałby mnie, gdybym coś przyłgał.

Historia zbrodniarza była straszna. Przebijało w niej mężne serce, w którym istniała już tylko jedna namiętność: pieniądz.

Po ich odejściu Julian był nie tym samym człowiekiem.

Wszelki gniew na samego siebie ścichł. Okrutny ból zatruty lękiem, który go nękał od rozstania z panią de Rênal, obrócił się w melancholię.

„W miarę, jakbym się nauczył jasno czytać w pozorach – powiadał sobie – ujrzałbym, że salony paryskie zaludnione są uczciwymi ludźmi jak mój ojciec lub zręcznymi łajdakami jak ci galernicy. Mają słuszność; nigdy mieszkańcy salonów nie budzą się rano z tą przeszywającą myślą: «Skąd wezmę dziś na obiad?». I wysławiają swą uczciwość! i powołani na sędziów przysięgłych skazują dumnie człowieka, który ukradł srebrną łyżkę dlatego, że omdlewał z głodu.

Ale jeśli wchodzi w grę Dwór, jeśli chodzi o to, aby zdobyć lub postradać tekę, uczciwi salonowcy popełniają zbrodnie zupełnie podobne do owych, jakie konieczność zdobycia obiadu podsunęła tym dwom galernikom.

Nie ma żadnego prawa naturalnego: to słowo jest jedynie starożytnym bzdurstwem godnym prokuratora, który prowadził na mnie obławę, a którego pradziad wzbogacił się konfiskatą za Ludwika XIV. Istnieje prawo jedynie o tyle, o ile istnieje ustawa zabraniająca czynić taką a taką rzecz pod grozą kary. Przed prawem naturalna jest jedynie siła lwa lub potrzeba istoty, której chce się jeść, której jest zimno, jednym słowem potrzeba… Nie, ludzie szanowni to jedynie hultaje, którzy mieli to szczęście, że ich nie schwycono na gorącym uczynku. Oskarżyciel, którego społeczeństwo wypuszcza na mnie, czerpie zyski z bezeceństwa. Ja popełniłem morderstwo i skazano mnie słusznie; ale z wyjątkiem tego jednego postępku Valenod, który mnie skazał, jest sto razy szkodliwszy.

Tak! – dodał Julian smutnie, ale bez gniewu – mimo swej chciwości, ojciec mój wart jest więcej niż oni wszyscy. Nigdy mnie nie kochał. Dopełniłem miary, bezczeszcząc go haniebną śmiercią. Ta obawa braku pieniędzy, to przesadne pojęcie o niegodziwości ludzkiej, które zowie się sknerstwem, ukazuje mu potężny środek pociechy i bezpieczeństwa w sumie kilkuset ludwików, które mogę mu zostawić. Którejś niedzieli po obiedzie pokaże owo złoto zawistnym sąsiadom. «Za tę cenę, powie im jego spojrzenie, któryż z was nie ujrzałby z radością syna na rusztowaniu?»”

Filozofia ta mogła być prawdziwa, ale była zarazem taka, że mogła obudzić pragnienie śmierci. W ten sposób upłynęło pięć długich dni. Julian był łagodny i grzeczny dla Matyldy, którą pożerała zazdrość. Jednego wieczora Julian myślał serio o tym, aby sobie zadać śmierć. Cierpienie, w które wtrącił go wyjazd pani de Rênal, wyczerpało jego duszę. Nic nie miało już dlań powabu, ani w życiu, ani w wyobraźni. Brak ruchu zaczynał podkopywać jego zdrowie, rodził w nim egzaltację i słabość niemieckiego studenta. Tracił tę męską hardość, która energiczną klątwą odpycha niewczesne myśli oblegające duszę nieszczęśliwych.

„Kochałem prawdę… Gdzie ona?… Wszędzie obłuda lub bodaj szarlataneria u najcnotliwszych, nawet u największych… – tu skrzywił się z niesmakiem. – Nie, człowiek nie może zwierzyć się człowiekowi.

Pani de***, kwestując dla biednych sierot, mówiła mi, że pewien książę dał jej dziesięć ludwików: kłamstwo. Ale co mówię? Napoleon na wyspie Świętej Heleny! Ta proklamacja na rzecz króla rzymskiego, czysta szarlataneria.

Wielki Boże! Jeśli taki człowiek, i to w chwili, gdy nieszczęście powinno by go surowo przywołać do obowiązku, zniża się do szarlatanerii, czegóż można się spodziewać od reszty?…

Gdzie prawda? W religii… Tak – dodał z uśmiechem bezmiernej wzgardy – w ustach takiego Maslon, Frilair, Castanède… Może w prawdziwym chrystianizmie, gdzie księża nie byli płatni, jak nie byli płatni apostołowie?… Ale święty Paweł był płatny przyjemnością rozkazywania, mówienia, rozgłosu…

Ha! Gdyby istniała prawdziwa religia… Ja, głupiec! Widzę gotycką katedrę, czcigodne witraże, moje słabe serce uzmysławia sobie kapłana z tych witraży… Dusza moja zrozumiałaby go, dusza moja potrzebuje go… Znajduję jedynie niechlujnego pajaca, coś w rodzaju kawalera de Beauvoisis bez jego wykwintu…

Ale prawdziwego kapłana, jakiegoś Massilona, Fénelona… Massilon wyświęcił księdza Dubois. Pamiętniki Saint-Simona zepsuły mi Fénelona; – ale wreszcie prawdziwego kapłana… Wówczas tkliwe dusze miałyby punkt zborny. Nie bylibyśmy samotni… Ten dobry kapłan mówiłby nam o Bogu. Ale o jakim Bogu? Nie owym z Biblii, małostkowym, okrutnym, dyszącym zemstą despocie… ale o Bogu Woltera, sprawiedliwym, dobrym, nieskończonym…

Kłębiły mu się w głowie ustępy z Biblii, którą umiał na pamięć… Ale w jaki sposób z chwilą, gdy ludzie zbiorą się we trzech, uwierzyć w to wielkie imię Bóg po straszliwych nadużyciach, jakich dopuszczają się z nim księża?

Żyć samotnie!… Co za męczarnia!…”

– Staję się szalony i niesprawiedliwy – zawołał Julian, uderzając się w czoło. – Jestem samotny tu w więzieniu; ale nie żyłem samotnie na ziemi; miałem silne poczucie obowiązku. Obowiązek, jaki sobie nakreśliłem, źle czy dobrze pojęty… był niby pień drzewa, o które opierałem się podczas burzy; chwiałem się, wahałem. Ostatecznie, byłem tylko człowiekiem… ale nie dało się porwać.

To wilgotne powietrze kaźni zbudziło we mnie myśl o osamotnieniu.

Po cóż jeszcze być hipokrytą, złorzecząc hipokryzji? To nie śmierć ani więzienie, ani wilgoć – to brak pani de Rênal mnie gnębi. Gdybym w Verrières musiał żyć całe tygodnie w piwnicy, aby ją widzieć, czyżbym się skarżył?

– Duch epoki działa we mnie – rzekł głośno z gorzkim uśmiechem. – Mówiąc sam ze sobą, o dwa kroki od śmierci, jeszcze jestem hipokrytą… O, wieku dziewiętnasty!

Myśliwiec strzela z fuzji w lesie, zdobycz spada, on rzuca się aby ją pochwycić. But jego depce mrowisko wysokie na dwie stopy, niszczy mieszkanie mrówek, rozrzuca mrówki, ich jaja… Najwięksi filozofowie wśród mrówek nie zdołają nigdy zrozumieć tego czarnego, olbrzymiego, przerażającego ciała: buta myśliwca, który nagle wpadł do ich mieszkania z nieopisaną chyżością, poprzedzany straszliwym hałasem oraz migotaniem czerwonego ognia.

Tak samo śmierć, życie, wieczność, rzeczy bardzo proste dla kogoś, kto by miał organa dość pojemne, aby je ogarnąć…

Leciuchna łątka rodzi się w upalny dzień o dziewiątej rano, aby umrzeć o piątej wieczór; w jaki sposób zrozumiałaby słowo noc?

Dajcie jej jeszcze pięć godzin, a ujrzy i zrozumie, co to jest noc.

Tak i ja umrę w dwudziestym trzecim roku. Dajcie mi pięć lat jeszcze, aby żyć z panią de Rênal…

Zaczął się śmiać śmiechem Mefistofelesa. „Co za szaleństwo roztrząsać te wielkie zagadnienia!”

1. Jestem hipokrytą, jak gdyby ktoś mógł mnie słyszeć.

2. Zapominam żyć i kochać wówczas, gdy mi zostaje tak niewiele dni… Niestety! Pani de Rênal nie ma; może mąż nie pozwoli jej już wrócić do Besançon i szargać w dalszym ciągu swej czci.

Oto przyczyna osamotnienia, nie zaś brak sprawiedliwego, dobrego, wszechmogącego Boga, wolnego od złości, niełaknącego pomsty…

Ha! gdyby istniał… och! Padłbym do jego stóp: Zasłużyłem na śmierć – powiedziałbym – ale, o wielki, dobry łaskawy Boże, oddaj mi tę, którą kocham!

Była późna noc. Po paru godzinach spokojnego snu zbudził go Fouqué.

Julian czuł się silny i zdecydowany jak człowiek, który widzi jasno w swej duszy.

Покупайте книги и получайте бонусы в Литрес, Читай-городе и Буквоеде.

Участвовать в бонусной программе
Возрастное ограничение:
12+
Дата выхода на Литрес:
11 июня 2020
Объем:
580 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
Текст
Средний рейтинг 5 на основе 1 оценок
Текст
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Текст
Средний рейтинг 4,2 на основе 120 оценок
Текст, доступен аудиоформат
Средний рейтинг 4 на основе 1687 оценок
Текст, доступен аудиоформат
Средний рейтинг 4,5 на основе 33 оценок
Текст, доступен аудиоформат
Средний рейтинг 4,6 на основе 1287 оценок
Текст, доступен аудиоформат
Средний рейтинг 4,5 на основе 276 оценок
Текст
Средний рейтинг 3,5 на основе 2 оценок
По подписке
Текст, доступен аудиоформат
Средний рейтинг 4,2 на основе 24 оценок
Аудио
Средний рейтинг 4,4 на основе 500 оценок
По подписке
Текст, доступен аудиоформат
Средний рейтинг 4,3 на основе 68 оценок
Текст
Средний рейтинг 4,4 на основе 413 оценок
По подписке
Аудио
Средний рейтинг 4,9 на основе 595 оценок
По подписке
Аудио
Средний рейтинг 4,1 на основе 22 оценок
По подписке
Текст
Средний рейтинг 5 на основе 5 оценок
По подписке
Текст, доступен аудиоформат
Средний рейтинг 4,1 на основе 71 оценок
По подписке
Текст
Средний рейтинг 4 на основе 5 оценок
По подписке
Аудио
Средний рейтинг 4,2 на основе 72 оценок
По подписке
Аудио
Средний рейтинг 4,6 на основе 59 оценок
По подписке