Читать книгу: «W jesienną noc»
Drogą rozmiękłą, podobną do błotnistej, grząskiej rzeki, płynącej wśród pustych, czarnych pól, szedł pijany chłop.
Wieczór już był zapadł; zimny, rozdeszczony, brudny wieczór listopadowy.
Oślepły świat płakał nieustannym, przenikliwym deszczem, obdarte pola szkliły się nabrzmiałe wilgocią, rowy i bruzdy pełne były wody, a bezlistne drzewa pochylały się nad drogą bezwładnie i drżały z zimna i wilgoci.
Martwa cisza leżała na rozmiękłych polach.
Chłop szedł prędko, zataczał się potężnie, potykał, klął, ale szedł; naraz przystanął i pijanym, ochrypłym głosem zaśpiewał:
Oj! dyna, moja dyna,
Oj! cały świat rodzina;
A jak cię śmierć ułapi…
Oj! poratunku nie ma!
Oj!
Ale śpiew nie rozległ się echem, rozmiękł w wilgotnym powietrzu i przepadł w ciemnościach; usłyszał go jednak jakiś cień ludzki, co się wlókł o kilkadziesiąt kroków za nim, bo przystanął na mgnienie i trwożnie zsunął się na bok, w cień jeszcze głębszy drzew przydrożnych.
Chłop szedł znowu śpiesznie, ale o jakiś kamień czy korzeń drzewa potknął się i runął jak kloc w błoto.
Długo nic nie było słychać prócz monotonnego, nieustannego plusku deszczu i drżącego, nerwowego szmeru drzew.
Aż ów cień przysunął się bliżej i pochylił nad pijakiem.
– Gospodarzu! Gospodarzu! – zaszemrał cichy głos.
Chłop ocknął się; próbował powstać, ale bezwładne nogi i ręce ślizgały mu się po błocie, nie mogąc znaleźć punktu oparcia, a że był nieprzytomny, nie myślał już i o powstaniu, tylko układał się jak najwygodniej i mruczał przez sen.
– Miękko ci tu jest, ciepło ci tu jest, leż se, gospodarzu, leż…
– A wstańcie no, toć was tutaj woda zaleje…
– Psiachmać, kiej1 cię gdryknę kijaszkiem, to obaczysz!… – krzyknął srogo.
– Gospodarzu!
– Nie budź, kobieto, mówię ci po dobremu!
– Spiliście się i jak ten wieprzak leżycie w błocie!…
– Pijanym! A mówiłem ci, Żydzie, daj okowitki2, nie śprytu3, a mówiłem; obedrę ci, jucho, pejsy, obaczysz… Cicho bądź, kobieto… kiej gospodarz leży, to mu tak trzeba i tyla4, a tobie do tego nic, boś ino5 kobieta… cicho, kobieto… Leż se, gospodarzu… parobki za cię zrobią… bydlątka za cię zrobią… leż se, gospodarzu… odpoczywaj…
Ale kobieta nie dała mu odpoczywać w błocie, dotąd nim trzęsła, dotąd go podnosiła, aż oprzytomniał nieco i przy jej pomocy powstał.
– Marcycha! – szepnął, zajrzawszy jej w twarz – Marcycha! – powtórzył już bezwiednie, nacisnął czapkę na czoło i zataczając się potężnie, ruszył żwawo naprzód, jakby uciekał, i wkrótce nawet odgłos jego kroków rozwiał się w plusku deszczu.
Marcycha pozostała daleko za nim, szła wolno, bo drewniane trepy ślizgały się po błocie i nabierały ciągle wody, że co trochę musiała ją wylewać; szła ciężko, bo jej przemoczone szmaty utrudniały chód. Przyciskała do piersi zawinięte w chustkę dziecko, które popłakiwało z cicha, i zapatrzona w noc coraz to głębszą, wlokła się na pół zmartwiała i nieprzytomna.
– Jezu! mój Jezu miłosierny – wyrwało się jej z piersi i gryząca, straszna żałość wycisnęła z jej oczów6 strumień gorzkich łez.
Wypłakała już ona tych łez, wypłakała.
Wypłakiwała na ludzi, na świat, na dolę swoją nieszczęsną, na sieroctwo swoje. Sierota była bezdomna, sierota; szła w świat, jak te bure chmury, co się ciężko wlokły po niebie, jak ten wilgotny wiatr, co się podnosił z pól i przewiewał bez śladu, jak ta straszna noc listopadowa…