Бесплатно

Poglądy księdza Hieronima Coignarda

Текст
0
Отзывы
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

VIII. Panowie ławnicy

Udaliśmy się obaj, mistrz mój i ja, pod wiechę33, do „Małego Bachusa”, i zastaliśmy tam Kasię koronczarkę, kulawego szlifierza oraz mego rodzica. Wszyscy troje siedzieli razem przy stole nad dzbanem wina, z którego pokosztowali już dosyć, by stali się rozmowni i towarzyscy.

Miano wybrać, z zachowaniem wszelkich formalności, dwu ławników spośród czterech istniejących34, a ojciec mój roztrząsał tę sprawę wedle stanu swego oraz rozumu przyrodzonego.

– Całe nieszczęście polega na tym – narzekał – że ławnicy są to urzędnicy i dostojnicy w togach, nie zaś zwyczajni kucharze, i zawdzięczają swój urząd królowi, nie zaś kongregacji kupców, a w pierwszej linii cechowi gospodników paryskich, gdzie pełnię funkcje chorążego. Gdybyśmy ich obierali sami, znieśliby niezawodnie dziesięcinę i podatek od soli, a wszyscy ludzie żyliby sobie szczęśliwie. Przysięgam, że jeśli tylko świat nie cofa się wstecz jak rak, to nadejdzie czas, kiedy ławników obierać będą sami przemysłowcy.

– To rzecz pewna! – zaręczył ksiądz Coignard. – Przekonacie się niebawem, imć panie Leonardzie, że ławników wybierać będą sami gospodnicy i czeladnicy.

– Oho!… A to co znowu? Raczże, drogi księże Hieronimie, zwracać pilniejszą uwagę na słowa swoje! – zawołał ojciec z niepokojem marszcząc brwi. – Gdy raz zaczną czeladnicy mieszać się do wyboru ławników, wszystko przepadnie. W czasie praktyki za lat młodych myślałem tylko o tym, by uskubać jak najwięcej z mienia mego pryncypała i jego żony, ale od kiedy mam własny sklep i żonę, rozumiem się na sprawach publicznych, związanych z własnymi.

W tej chwili przyniósł nam dzbanek wina gospodarz spod „Małego Bachusa”, Lesturgeon. Był to mały, rudy, zwinny i prostoduszny człeczek.

– Rozmawiacie, słyszę, o nowych ławnikach? – rzekł opierając pięści na biodrach. – Cieszyłbym się bardzo, gdyby mieli tyle oleju w głowie, co dawni, chociaż nie można ich nazwać znawcami interesów publicznych. Ale właśnie zaczynali się jako tako rozglądać i coś niecoś orientować, gdy nagle… bęc i po wszystkim.

Wiesz pan dobrze, panie Leonardzie – ciągnął dalej zwracając się do mego ojca – że szkoła, do której uczęszczają dzieci z ulicy Św. Jakuba, jest to stare, drewniane pudło i starczyłoby wiechcia słomy i głowni z pieca, by z niej uczynić wcale przyzwoitą świętojańską sobótkę. Zwróciłem się przeto do panów ławników na ratuszu. List mój nie był zbyt wyszukanym pisany stylem, bo dałem go wykaligrafować pewnemu skrybie, mającemu swą norę przy Val-de-Grâce, płacąc jeno sześć groszy gotówką. W piśmie onym przedstawiłem imć panom ławnikom miasta niebezpieczeństwo zagrażające malcom, którzy mogą zostać pewnego dnia uwędzeni niby kiełbasy, oraz prosiłem, by mieli wzgląd na czułe serca matek. Pan ławnik zajmujący się szkołami odpisał po roku w sposób nader uprzejmy, że w istocie zatroskał się bardzo niebezpieczeństwem grożącym życiu malców z ulicy Św. Jakuba, przeto spiesząc je zażegnać co prędzej, posyła jednocześnie uczniom ręczną sikawkę ogniową. Król, dodał w zakończeniu, w dobroci swej nieprzebranej kazał zbudować w odległości dwustu kroków od wzmiankowanej szkoły cysternę publiczną, a to celem upamiętnienia swych licznych zwycięstw nad wrogami państwa, z tego więc względu nie zachodzi obawa, by miało zbraknąć wody do sikawki, a dzieci przyuczą się niezawodnie wkrótce, jak się obchodzić należy z tym cennym instrumentem. Przeczytawszy ową odpowiedź, podskoczyłem aż do pułapu, potem zaś pobiegłem na Val-de-Grâce i podyktowałem skrybie nowy list tej treści:

– Jaśnie Wielmożny Panie edylu miasta! W wiadomej szkole przy ulicy Św. Jakuba znajduje się dwustu malców, z których najstarszy liczy około siedmiu lat. Przeto chyba będzie im nauczycielka dawała klistyrę z pompy magistrackiej, bowiem gasić pożaru nie zdoła z nich żaden. Racz tedy, Jaśnie Wielmożny Panie, zabrać ową sikawkę dla użytku własnego, a poleć zbudowanie szkoły murowanej.

Ten drugi list kosztował mnie również sześć groszy gotówką łącznie z papierem, kopertą i zapieczętowaniem. Ale nie poniosłem straty, albowiem po upływie dwudziestu miesięcy otrzymałem odpowiedź, w której mnie zapewnił imć pan ławnik szkolny, jako malcy z ulicy Św. Jakuba wzbudzili żywe zainteresowanie w urzędzie ławniczym magistratu i że postara się zapewnić im wszelkie bezpieczeństwo. Na tym się skończyło. Jeśli teraz ławnik ten opuści stanowisko, to trzeba będzie zaczynać wszystko na nowo i wydać znowu dwanaście groszy na zapłatę skrybie przy Val-de-Grâce.

Dlatego to, ojcze Leonardzie – zakończył – będąc nawet przekonany, że na ratuszu pełno jest osobistości nadających się lepiej do bud jarmarcznych niż urzędowania, wolę dawnego ławnika z klistyrą od nowych dostojników, którzy jej nie posiadają wcale.

– Ja znowu – wmieszała się Kasia – mam pretensje do sędziego kryminalnego. Pozwala Żanetce muzykantce wałęsać się z tłumem gachów po całym placu i gzić się pod portykiem Św. Benedykta Beturneńskiego. Łazi z kąta w kąt w brudnej koszuli i zabłoconej spódnicy i moczy nogi w każdym ścieku. To wstyd. Place publiczne winny być zarezerwowane dla dziewcząt tak ubranych w środku i na wierzchu, by się tam warto było pokazać każdemu w sposób nie ubliżający honorowi.

– Oo?… – zaoponował szlifierz kulawy. – Moim zdaniem trotuary dostępne być winny każdemu. Toteż postąpię niezadługo tak jak Lesturgeon i udam się do skryby na placu Val-de-Grâce, by mi napisał pięknie suplikę w obronie biednych rękodzielników wędrownych. Nie mogę stanąć ze swoją budą w miejscu odpowiednim, gdzie bym zarobił sporo, bo zaraz spada mi na kark policjant, a skoro tylko zatrzyma się przed mym wózkiem dwu lokai i trzy służące, jawi się poczwara w czarnym uniformie i rozkazuje w imieniu prawa wynosić się z całym kramem w kąt, gdzie jeno psy podnoszą w górę lewą nogę. Raz jest to, jak powiada, terytorium wynajęte przez przekupniów, drugi raz znowu staję za blisko pana Leborque, nożownika dekretowego. Innym razem ustępować muszę karecie biskupa lub jakiegoś księcia. Trzeba co prędzej zwijać manatki i kamień brać na plecy, a dobrze jeszcze, jeśli korzystając z zamieszania lokaje i służące nie ściągną mi bez zapłaty paczki nożyczek lub kilku pięknych rzezaków, wyrabianych w Châtellerault. Dość mam tej tyranii, dość mam znoszenia niesprawiedliwości ze strony ludzi wymierzających sprawiedliwość! Czuję ogromną ochotę zbuntować się!

– Z oznak tych wnoszę, że jesteś pan szlifierzem wielkodusznym! – powiedział mój drogi mistrz.

– Nie jestem zgoła wielkoduszny, księże dobrodzieju! – zaoponował kulas. – Przeciwnie, jestem mściwy i namiętność ta skłoniła mnie do sprzedawania w sekrecie piosenki skierowanej przeciw królowi, jego kochankom i ministrom. Mam ich sporo we worku z osełkami, wiszącym na ścianie budy. Nie zdradźcież mnie, panowie. Jedna z nich o dwunastu dudkach jest po prostu wspaniała!

– Nie zdradzę cię, kochany majstrze! – zaręczył mój ojciec. – Dla mnie dobra piosenka tyleż warta, co szklanka wina, a może więcej jeszcze. Nie mam też nic przeciw nożom odpowiednio do celu wyostrzonym i życzę wam, byście ich sprzedawali ludziom jak najwięcej, każdy bowiem żyć musi. Przyznajcież jednak, drogi majstrze, że nie można pozwolić, by wędrowni rzemieślnicy robili konkurencję kupcom, którzy opłacają czynsz za sklepy i podatek miejski. Sprzeciwiałoby się to zasadniczym urządzeniom dobrej policji i porządkowi. Zuchwałość tych włóczykijów jest niesłychana. Do czegóż by doszło, gdyby ich nie trzymać w ryzach? Zeszłego roku jakiś wieśniak z Montrouge stanął z wózkiem wprost przed drzwiami „Gospody pod Królową Gęsią Nóżką”. Miał całą górę gołębi gotowych do jedzenia, upieczonych, i sprzedawał je o całe dwa liardy i jednego susa35 taniej, niż ja sprzedaję mój towar. A w dodatku gałgan ten wołał głosem przeraźliwym, aż drżały szyby mego sklepu:

– Śliczne, tłuste gołąbki, pięć su!

Groziłem ze dwadzieścia razy największym szpikulcem, a ten drab odpowiadał mi z głupia frant, że ulica jest dla wszystkich. Zaniosłem tedy skargę do sędziego kryminalnego, a tenże oswobodził mnie od natręta. Nie wiem, co się z nim stało, ale po dziś dzień mam doń urazę, gdyż patrząc na to, jak moi stali odbiorcy kupowali jego zatracone gołębie parami, a nawet tuzinami, dostałem żółtaczki i przez długi czas nie mogłem się pozbyć melancholii. Trzeba by go posmarować smołą i utulać w pierzu, by miał tyle piór na ciele, ile go wydarł z drobiu, sprzedawanego tuż pod moim nosem, a potem tak upierzonego oprowadzać po ulicach na postronku.

– Mistrzu Leonardzie! – zawołał kulawy szlifierz. – Jesteś okrutny dla biednych ludzi. Postępowaniem takim można ich popchnąć do czynów rozpaczliwych.

– Mistrzu szlifierzu – powiedział śmiejąc się zacny ksiądz Coignard – radzę panu skomponować satyrę na ojca Leonarda, kazać napisać ją któremuś z płatnych skrybów pod kościołem Św. Innocentego i sprzedawać razem z piosenką o dwunastu dudkach króla Ludwisia. Należałoby przeczesać pod włos naszego przyjaciela, który zmierza przez swój serwilizm nie do wolności, ale do tyranii. Z wszystkiego, co od was posłyszałem, drodzy panowie, wyciągnąć muszę wniosek, iż organizacja policji miejskiej jest sztuką nader trudną, bowiem musi godzić interesy sprzeczne, często nawet wykluczające się wzajem.

 

Tak, moi przyjaciele – dodał z westchnieniem – dobro publiczne składa się z niezliczonych przypadków zła prywatnego, a dziwić się tylko należy temu, że ludzie zamknięci w murach jednego miasta nie zagryzają się wzajemnie. Jest to łaska boska, iż zostali przez Opatrzność obdarzeni tchórzostwem. Podobnie też pokój pomiędzy państwami opiera się wyłącznie na tym, iż obywatele jednego państwa boją się strasznie obywateli drugiego i ten strach napełnia ich wzajemnym szacunkiem dla odwagi przeciwników. Ponad obywatelami stoją książęta i królowie i doprowadzając jednych i drugich do ciągłego drżenia przed gwałtem, zapewniają w ten misterny sposób pokój całemu światu.

Ławnicy nasi natomiast są to władcy nader słabi i nie mogą nikomu dotkliwie szkodzić ani też przynosić wielkich korzyści. Cała ich zasługa mieści się w posiadaniu długich lasek i kędzierzawych peruk. Ale nie bierzcie im za złe, że od czasu ostatniej zmiany panującego są mianowani przez króla i podniesieni do rangi urzędników korony. Stając się przyjaciółmi króla, stali się jednocześnie nieprzyjaciółmi wszystkich obywateli zwyczajnych, zaś ów wrogi stosunek stał się znośny, gdyż rozłożył się na cały ogół, wedle zasad zupełnej równości. Z deszczu tego spada na każdego zaledwo parę kropelek. Gdy nadejdzie dzień, w którym (jak to podobno było w pierwszych czasach monarchii) będą mianowani przez lud, ławnicy pozyskają w mieście przyjaciół, a także i nieprzyjaciół. Wybrani przez kupców płacących czynsz i dziesięcinę, prześladować będą rzemieślników wędrownych, wybrani przez tych ostatnich – będą się starali utrącić przemysłowców. Jeśli dojdzie do tego, że niektórzy zawdzięczać będą swe stanowiska czeladnikom, to zwrócą się przeciwko majstrom, którzy zatrudniają czeladź. W ten sposób nigdy nie ustaną spory, kłótnie i starcia, a wszyscy ławnicy razem utworzą zgromadzenie chaotyczne, w którym każdy w gwałtowny sposób będzie usiłował przeforsować interesy swych wyborców. Mimo to sądzę, że nie będziemy wówczas wspominać z żalem naszych dawnych ławników, zawisłych od króla. Nowi dostojnicy, wyposażeni w niezmierną pychę i zarozumiałość, będą nas pobudzać do serdecznego śmiechu, a zarazem utworzą zwierciadło, w którym przejrzeć się mógł będzie każdy z obywateli. Umiarkowanie korzystać będą z umiarkowanej swej władzy. Pochodząc ze stanu niskiego, nie będą zdolni ani pozostać w nim, ani też posunąć się wyżej. Bogaczy przerażać będzie ich zuchwalstwo, biedaków ich tchórzostwo, a jednak należałoby jeno stwierdzić ich wielce hałaśliwą niemoc. Poza tym wszystkim, uzdolnieni do pełnienia funkcji powszechnych i zwyczajnych, zarządzać mogą dobrem publicznym w sposób wystarczająco małostkowy, na który zdobyć się można zawsze, a którego nigdy prześcignąć nie podobna.

– Uf! – odsapnął poczciwy papa mój, gdy mistrz mówić skończył. – Ślicznie mówiliście, księże dobrodzieju, ale dość tego! Wino kwaśnieje w szklance!

IX. Wiedza

Pewnego dnia zaszliśmy z drogim mistrzem moim aż do Pont-Neuf, którego parapety okryte są zawsze, jak wiadomo, pudłami antykwarzy i bukinistów, rozkładających przed oczyma tłumu najróżniejsze romansidła oraz dzieła naukowe i książki do nabożeństwa. Można tam kupić za dwa soldy całą Astreę i Wielkiego Cyrusa, wyczytanego i wytłuszczonego palcami prowincjonalnych czytelników, a jednocześnie zaopatrzyć się w przepis na Maść przeciw oparzelinie i rozmaite dysertacje jezuickie. Mistrz mój miał zwyczaj czytywać dorywczo po kilka stronic różnych książek, nie kupując ich zresztą nigdy, nie posiadał bowiem pieniędzy, a gdy czasem wpadło mu sześć groszy gdzieś z boku, to trzymał je starannie ukryte w kieszeni spodni, przeznaczając z zupełną słusznością dla właściciela „Małego Bachusa”.

Nie był zresztą wcale zachłanny na dobra ziemskie i dzieło najznakomitszego autora nie kusiło go, byle mógł jeno przeczytać celniejsze ustępy, z których potem czerpał tematy do swych niezrównanych wywodów. Pudła bukinistów z Pont-Neuf pociągały go jeszcze i tym, że książki przepojone były zapachem smalcu, dolatującym od pączkarzy, którzy sprzedawali różne gnieciuchy w pobliżu, tak że czcigodny mąż ten mógł wdychiwać jednocześnie woń miłą dla umysłu i żołądka.

Nasadziwszy okulary, jął się przyglądać wystawie przekupnia, z ukontentowaniem duszy pogodnej, którą raduje wszystko, bowiem odzwierciedla własne jej wesele.

– Rożenku, synu drogi – rzekł do mnie – widzę w pudle tego naiwnego poczciwca książki wydawane wówczas, kiedy drukarstwo było jeszcze, że tak powiem, przy cycku, i zapach oraz prostota przodków naszych dolata mnie poprzez oddal wieków. Dostrzegam tu barbarzyńską kronikę Monstreleta, zawierającą więcej gorczycy niż cała beczka musztardy, oraz kilka żywotów św. Małgorzaty, których swego czasu używały kumoszki na okłady żywotów36 swoich podczas bólów porodowych.

Trudno by po prostu pojąć, jak człowiek rozsądny mógł pisać i czytać podobne elukubracje, gdyby nie Pismo Święte, dowodzące, że ludzie przychodzą na świat z zadatkiem głupoty. Dzięki Bogu nigdy mnie nie przestało oświecać światło świętej wiary, nawet kiedy grzeszyłem w łożu czy przy stole, przeto pojmuję lepiej może ową głupotę wieków minionych niż mądrość czasów obecnych. Owa teraźniejsza mądrość wydaje mi się, prawdę mówiąc, nieco złudna i powierzchowna, to jest, patrzę na nią tak, jak patrzeć będą przyszłe stulecia, bowiem człowiek w istocie swej jest to bydlę głupie, a postęp rzekomy jego umysłu jest jeno majakiem niepokoju, jaki go nęka.

Z tego to właśnie powodu, synu drogi, nie dowierzam temu, co zowią wiedzą i filozofią, uważając je za nadużycie w zakresie wyobraźni, za pokuśliwy miraż, którym zły duch wabi dusze. Wiesz dobrze, iż daleki jestem od wiary w one wszystkie diabelstwa, które przerażają tłumy ludu. Zgadzam się zupełnie z świętymi ojcami Kościoła, twierdzącymi, że pokusa mieszka w nas samych i że sami sobie jesteśmy demonami, a maleficja mają swe źródło w duszach naszych.

Mam jednak urazę głęboką również do pana Dekarta37 i wszystkich tych filozofów, którzy za jego przykładem szukali reguł życia i zasad postępowania w poznaniu przyrody. Czymże jest bowiem, Rożenku, owo poznanie przyrody, jeśli nie ułudą zmysłów? Do czegóż zresztą, pytam, doprowadziła wiedza z wszystkimi uczonymi, począwszy od Gassendiego, który bynajmniej nie był osłem, aż do Dekarta i uczniów jego, aż do tego wesołego jagniątka, pana de Fontenelle? Same jeno okulary, same okulary, podobne do tych, jakie zdobią nos mój. Wszystkie owe mikroskopy i lunety powiększające obrazy są to w gruncie rzeczy jeno okulary dla łudzenia się lepiej.

Co prawda, widać przez nie lepiej niż przez moje, kupione w zeszłym roku na laurentyńskim jarmarku, których szkło lewe, dużo lepsze zresztą od prawego, zostało któregoś dnia w zimie roztrzaskane zydlem, rzuconym we mnie przez kulawego szlifierza, pod pozorem, że pocałowałem Kasię koronczarkę. Jest to człek ordynarny i pogrążony zupełnie w otchłaniach żądzy cielesnej, uosobionej w tej dziewczynie.

Tak, Rożenku drogi, wszystkie te instrumenty używane przez uczonych i ciekawych, zapełniające pracownie i gabinety, wszystkie lunety, astrolabia, busole itd. – są to jeno środki pomagające zmysłom w tym lepszym łudzeniu się, a przeto pomnażają jeno nieświadomość, w której beznadziejnie pogrążeni jesteśmy z racji samej natury naszej, i to tym dzielniej, im bliższy stwarzają kontakt z przyrodą38. Najuczeńsi spośród nas różnią się od ograniczonych tylko wprawą nabytą w zabawianiu się pomyłkami i błędami, których mnogość jest coraz to większa, a chaotyczność coraz to przeraźniejsza. Widzą oni wszechświat w oszlifowanym topazie, oprawionym w ramkę, a nie dostrzegają go w sposób normalny, jak np. zacna matka twoja, patrząca, jak Bóg przykazał, zdrowymi oczyma. Niestety, oczy spoglądające przez lunetę pozostają takimi, jakie były przedtem, i nie zmieniają zgoła rozmiarów przestrzeni używając narzędzi do jej mierzenia, a ciężar pozostaje tenże sam, mimo że ludzie używają wag nader czułych; odkrywają oni jeno coraz to nowe pozory i stają się przez to igraszką nowych złud. Na tym koniec!

Gdybym, o drogi uczniu mój, nie wierzył głęboko w to wszystko, co nam do wierzenia podaje wiara nasza święta i rzymsko-katolicki Kościół, matka nasza, to zaprawdę powiadam ci, że po dojściu do poglądu, iż cały rozwój ducha ludzkiego jest jeno fantasmagorią i głupstwem, nie pozostawałoby mi nic innego jak skoczyć z tego oto parapetu do Sekwany, która, od czasu jak płynie, niejednego już widziała topielca, lub też pójść do Kasi koronczarki i prosić jej, by mi udzieliła tego rodzaju zapomnienia nędzy życia, jaki znaleźć można w jej objęciach, co byłoby zresztą rzeczą nieskromną, uchybiającą mej sukience duchownej i niezgodną z wiekiem. Otoczony mnóstwem potwornych przyrządów, zwiększających kłamliwie i upiornie kłamstwo spojrzenia mego, mogę jeno w wierze szukać ucieczki, a Akademia byłaby mi piekłem straszliwym.

Drogi mistrz mój przemawiał w ten sposób, stojąc przy pierwszym parapecie mostu na lewo, opodal ulicy Dauphine, a przekupień spozierał nań coraz to bardziej przerażony, mając go za egzorcystę. Nagle ks. Coignard pochwycił stare wydanie geometrii Euklidesa, ozdobione dość niedołężnymi rysunkami Sebastiana Leclerca39, i podjął rzecz na nowo.

– Być może, że nie będąc chrześcijaninem, katolikiem, miast rzucić się w brudną wodę lub miłość, zdecydowałbym się skoczyć jak stoję w matematykę, w której umysł człowieka znajduje pożywkę najpożądańszą, a mianowicie: konsekwencję i ciągłość. Przyznaję, że ta prostacka zresztą książeczka zniewala mnie do niejakiego uznania dla ludzkiego geniuszu.

Powiedziawszy to, otwarł tak nagle i gwałtownie tom w miejscu traktującym o trójkątach, że omal nie złamał grzbietu. Po chwili odrzucił go jednak z niesmakiem.

– Niestety – mruknął z cicha – liczby zawisłe są od czasu, linie od przestrzeni, więc i one stanowią jeno złudę człowieczą. Poza człowiekiem nie istnieje matematyka ani geometria i w gruncie rzeczy nie jest to umiejętność pozwalająca wyjść poza samych siebie, mimo że przybiera pozory niezawisłości, mogące zaimponować.

Rzekłszy to, odwrócił się plecami do bukinisty, niezmiernie uradowanego tym gestem, i odetchnął pełną piersią.

– O drogi mój Rożenku! – zawołał. – Oto widzisz, jak dręczony jestem chorobą z rozmysłem nabytą, widzisz, jak pali mnie płomienna koszula, w którą własną przybrałem się ręką.

 

Mówił jeno obrazami i alegoriami, gdyż w istocie ubrany był w wyszarzaną, podartą sutanną, spiętą na brzuchu dwoma zaledwo czy trzema guzikami. Guziki nie tkwiły przy tym w dziurkach właściwych. Ile razy mu zwracano uwagę, powiadał zwykle śmiejąc się, że owe niewłaściwe guziki w niewłaściwych dziurkach wyobrażają zepsucie obyczajów w stolicy, czyli że strój jego nazwać można cudzołożnym.

– Nienawidzę wiedzy! – zawołał z uniesieniem. – Nienawidzę, gdyż kochałem ją do szaleństwa, i czynię jak rozkosznik, robiący wymówki kobiecie, że nie ziściła rozkoszy, o jakiej marzył, nim go objęła w ramiona. Chciałem poznać wszystko i cierpię teraz karę za grzeszne szaleństwo swoje. O jakże szczęśliwi są ci naiwni, zebrani wokoło jakiegoś szarlatana!

Pokazał grupę lokai, pokojówek i obszarpańców z zaułków Portu Św. Mikołaja, otaczających jakiegoś błazna ulicznego, który robił hece ze swoim służącym.

– Patrz, Rożenku! – powiedział. – Śmieją się z całego serca, patrząc, jak jeden łotr daje kopniaka w zadek drugiemu. Widowisko to ucieszne jest, a jednak i ten drobiazg psuje mi refleksja, gdyż wystarczy zagłębić się w istotę tego kopniaka i tego zadka, aby przestać śmiać się do końca życia.

Jako chrześcijanin winienem był wcześniej przejrzeć całe łotrostwo w tej pogańskiej maksymie: „Szczęśliwy, kto poznał przyczynę wszechrzeczy!” Trzeba mi było zamknąć się w świętej głupocie niby w klasztornym sadzie pośród murów i zostać podobnym dziecku. Nie poznałbym zapewne grubiańskich dowcipów takiego np. Mondora (ów Molier z Pont-Neuf nie pociąga mnie wcale, a cóż dopiero prawdziwy Molier, nie umiejący kopać wesoło40), ale zabawiałbym się ziołami w ogródku i chwaliłbym Boga, upatrując go w kwiatach i owocach jabłoni.

Uwiodła mnie nieumiarkowana ciekawość, drogi synu, zatraciłem pokój ducha w obcowaniu z książkami i uczonymi, przepadła święta prostota i owa czystość pokornych duchem, tym większego godna podziwu, że nie kala jej pobyt w szynku ni lupanarze.

Masz przykład tego na kulawym szlifierzu, a także, nie miej urazy, na ojcu twym, kucharzu, który zachował dużo niewinności, mimo iż jest pijakiem i rozpustnikiem. Inaczej dzieje się temu, kto oddawał się czytaniu książek, bowiem w sercu jego nie zagości już nigdy pokój i szczęście, ale pozostanie w nim na zawsze udręka dumy zawiedzionej i dostojeństwo wielkiej żałoby.

Kończył te słowa właśnie, gdy nagle zawarczał donośnie bęben i zgłuszył dalsze wywody.

33pod wiechą (daw.) – karczma, gospoda. [przypis edytorski]
34spośród czterech istniejących – tu: spośród czterech obecnych. [przypis edytorski]
35su (B. lp: susa), właśc. sous (fr.) – daw. drobna moneta fr. [przypis edytorski]
36żywot (tu daw.) – brzuch. [przypis edytorski]
37Dekart, właśc. René Descartes a. Kartezjusz (1569–1650) – fr. uczony i filozof, autor Rozprawy o metodzie. [przypis edytorski]
38wszystkie lunety, astrolabia, busole […] stwarzają kontakt z przyrodą – można by z genialnego wywodu ks. Hieronima ułożyć coś na kształt prawa Keplera, mianowicie: ilość środków naukowych, czyli łączna ich masa, stoi w stosunku proporcjonalnym do kwadratów odległości poznania przyrody, a odwrotnie proporcjonalnym do ścisłości powyższego rozumowania. [przypis tłumacza]
39rysunki Sebastiana Leclerca – rysunki Sebastiana Leclerc, zdobiące wspomniane wydanie Euklidesa, uważam, przeciwnie, za godne podziwu dla ich pełnej wdzięku precyzji i dokładności, ale należy uszanować cudzą opinię. [przypis autorski]
40ów Molier z Pont-Neuf nie pociąga mnie wcale, a cóż dopiero prawdziwy Molier, nie umiejący kopać wesoło – mówi to ksiądz. [przypis autorski]

Другие книги автора

Купите 3 книги одновременно и выберите четвёртую в подарок!

Чтобы воспользоваться акцией, добавьте нужные книги в корзину. Сделать это можно на странице каждой книги, либо в общем списке:

  1. Нажмите на многоточие
    рядом с книгой
  2. Выберите пункт
    «Добавить в корзину»