Бесплатно

Manekin trzcinowy

Текст
0
Отзывы
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

X

Pan Worms-Clavelin zatrzymał na obiedzie swego starego przyjaciela, Jerzego Frémont, inspektora sztuk pięknych, który właśnie objeżdżał departament. Gdy poznali się przed laty na Montmartre, w pracowniach malarskich, Worms-Clavelin, znacznie młodszy od Jerzego Frémont, był jeszcze bardzo młody. Nie mieli ani jednej wspólnej myśli i nie zgadzali się w niczym; Frémont lubił polemikę, Worms-Clavelin zaledwie ją znosił; Frémont był obfity i gwałtowny w słowach. Worms-Clavelin ustępował przed tą gwałtownością i mówił mało. Zaprzyjaźnili się, potem rozdzieliło ich życie. Ale ilekroć spotykali się, zażyłość powracała i kłócili się z przyjemnością. Jerzy Frémont, starzejący się, ociężały, już odznaczony orderami i zamożny, zachowywał jeszcze resztki dawnego zapału. Tego ranka, siedząc przy stole między panią Worms-Clavelin w szlafroczku i panem Worms-Clavelin w domowej kurtce, opowiadał uprzejmie gospodyni o swym ostatnim odkryciu. Odnalazł na strychu muzeum, w pyle i w gruzach, małą drewnianą statuetkę w najczystszym francuskim stylu, świętą Katarzynę w ubraniu mieszczki z XV wieku, postać zgrabniutką, o wyrazie niewymownie delikatnym, tak rozumnym i poczciwym, że okurzając ją, miał ochotę zapłakać. Prefekt zapytał, czy było to malowidło, czy posążek. Jerzy Frémont, który przyjaźnie lekceważył prefekta, odpowiedział łagodnie:

– Worms, nie staraj się rozumieć, o czym mówię do twojej żony! Jesteś zupełnie niezdolny do pojęcia piękna w jakiejkolwiek formie! Harmonia linii i szlachetność myśli będą zawsze niezrozumiałe dla ciebie.

Pan Worms-Clavelin wzruszył ramionami.

– Cicho bądź, stary komunardzie!

Jerzy Frémont był istotnie dawnym komunardem. Paryżanin, syn fabrykanta mebli z przedmieścia Św. Antoniego, uczeń Akademii Sztuk Pięknych, mając lat dwadzieścia w chwili niemieckiego najazdu, zaciągnął się do korpusu wolnych strzelców, z którego usług obrona nie korzystała. Frémont nie przebaczył tego lekceważenia generałowi Trochu31 Podczas kapitulacji był jednym z najbardziej egzaltowanych i krzyczał wraz z innymi, że Paryż zdradzono. Ponieważ nie był głupi, rozumiał przez te słowa, że Paryż był źle broniony, co nie ulegało wątpliwości. Był za wojną do ostateczności. Gdy ogłoszono Komunę, przystał do rewolucji. Na propozycję dawnego robotnika z fabryki ojca, obywatela Charlier, delegowano go do Wydziału Sztuk Pięknych i mianowano pomocnikiem dyrektora Luwru. Urząd jego był bezpłatny. Spełniał go w wysokich butach, z nabojami u pasa, w tyrolskim kapeluszu z kogucim piórkiem na głowie. Zaraz w pierwszych dniach najazdu płótna zwinięto, zapakowano w skrzynie i wyniesiono do magazynów, gdzie ich nigdy odnaleźć nie mógł. Nie pozostawało mu nic innego jak ćmić fajkę w galeriach zamienionych na kordegardę i rozmawiać z obywatelami z gwardii narodowej. Przed gwardzistami oskarżał Badingueta32, że głupio zniszczył płótna Rubensa, bo kazał zetrzeć z nich werniks. Oskarżenie to wnosił na wiarę pewnego dziennika i słów pana Vitet33. Żołnierze gwardii narodowej słuchali go, siedząc na ławkach, z karabinami między kolanami, pili przy tym całymi litrami, bo było gorąco. Ale gdy wersalczycy wkroczyli do Paryża przez zburzoną bramę Point-du-Jour i gdy strzelaninę słychać było coraz bliżej Tuilerii, Jerzy Frémont ujrzał z wielkim niepokojem, że gwardia narodowa wtacza beczki z naftą do galerii Apollina. Z trudem tylko udało mu się odradzić im, by boazerii nie polewali naftą i nie podpalali, po czym dał im pić. Po ich odejściu, z pomocą służby bonapartystycznej, kazał stoczyć ze schodów beczki palnego materiału i zepchnąć je na brzeg Sekwany. Pułkownik wojsk Komuny, usłyszawszy o tym, podejrzewał Frémonta, że zdradza sprawę ludu, i dał rozkaz rozstrzelania go. Ale wersalczycy zbliżali się; w dymie płonących Tuilerii Frémont uciekł w bratniej zgodzie ze swym plutonem egzekucyjnym. Zadenuncjowano go nazajutrz przed wersalczykami i sądy wojenne poszukiwały go za uczestnictwo w powstaniu przeciwko prawowitemu rządowi. A wszak jasne było, że rząd wersalski był prawowity i legalny, bo powstając po Cesarstwie dnia 4 września 1870 roku, przyjął i zachował formy legalne poprzedniego rządu. Komuna natomiast nigdy nie zdołała zabezpieczyć sobie połączeń telegraficznych, bez których żaden rząd się nie legalizuje, przeto została pokonana i rozbita w stanie niezmiernej nielegalności. Nadto Komuna wyszła z rewolucji dokonanej wobec nieprzyjaciela, więc rząd wersalski nie mógł przebaczyć jej tego pochodzenia, które przypominało mu jego własny początek. Oto dlaczego pewien kapitan zwycięskiej armii, zajęty rozstrzeliwaniem powstańców dokoła Luwru, kazał poszukiwać Jerzego Frémont, aby go rozstrzelać. Jerzy Frémont tymczasem wraz z obywatelem Charlier ukrywał się przez dwa tygodnie na poddaszu jakiegoś domu przy placu Bastylii, po czym wyszedł z Paryża w bluzie, z biczem w ręku, za wózkiem z warzywem. I podczas gdy sąd wojenny zasiadający w Wersalu skazywał go na śmierć, on zarabiał w Londynie na życie, układając dla bogatego amatora z City katalog dzieł Rowlandsona34. Inteligentny, pracowity, bardzo uczciwy, dał się wkrótce poznać i ocenić w kołach artystycznych Anglii. Kochał sztukę namiętnie, polityka zaś nie nęciła go wcale. Pozostał komunardem przez lojalność, bo wstydził się porzucić zwyciężonych przyjaciół. Ale ubierał się elegancko i bywał u arystokracji. Pracował usilnie i umiał ciągnąć korzyści ze swej pracy. Jego Katalog monogramów ustalił mu reputację i przyniósł nieco pieniędzy. Gdy ostatnie ślady zamieszek domowych usunięto i na propozycję zacnego Gambetty ogłoszono amnestię, pewnego dnia w Boulogne wylądował dżentelmen dumny i uśmiechnięty, sympatyczny, znużony nieco pracą, młody jeszcze mimo kilku siwych włosów, w podróżnym ubraniu i z walizką pełną szkiców i rysunków. Jerzy Frémont ulokował się skromnie na Montmartre i bardzo prędko zjednał sobie przyjaciół wśród artystów. Ale prace, z których w Anglii żył dostatnio, we Francji przynosiły mu tylko zadowolenie miłości własnej. Gambetta kazał dać mu stanowisko inspektora muzeów. Frémont spełniał te obowiązki sumiennie i ze zrozumieniem rzeczy. Miał on szczere i subtelne umiłowanie sztuki. Wrażliwość nerwowa, która w młodości kazała mu wzruszać się ranami ojczyzny, w późniejszym wieku nie zobojętniała dla społecznych krzywd ani dla objawów duszy ludzkiej, dla wykwintnego kształtu, dla pięknej linii, bohaterskiego gestu. Był przy tym patriotą nawet w sztuce, nie szydził ze szkoły burgundzkiej, był wierny polityce uczucia, przekonany, że Francja przyniesie sprawiedliwość i wolność światu.

– Stary komunardzie – powtórzył prefekt Worms-Clavelin.

– Cicho bądź, Worms! Masz duszę poziomą i umysł prostacki! Sam przez się nic nie znaczysz. Ale, jak się mówi teraz, reprezentujesz pewien typ. Sprawiedliwe nieba! Tyle ofiar wymordowano przez stulecie wojny domowej na to, by par Worms-Clavelin był prefektem Republiki! Worms, nie dorosłeś do prefektów Cesarstwa.

– Cesarstwo! – odparł pan Worms-Clavelin. – Potępiam Cesarstwo! Po pierwsze doprowadziło nas do przepaści, a po drugie jestem przecież urzędnikiem. Ale ostatecznie tłoczy się dziś wino i uprawia zboże jak za Cesarstwa, spekuluje na giełdzie jak za Cesarstwa, pije się, jada, kocha jak za Cesarstwa. W istocie rzeczy życie jest takie samo. Jakże więc rząd i administracja miałyby się zmienić nagle? Są tylko różnice w odcieniach. Mamy więcej wolności, mamy jej nawet zanadto. Mamy więcej bezpieczeństwa. Mamy system rządów zgodny z aspiracjami ludowymi. Jesteśmy panami swych losów… w granicach możliwości. Wszystkie siły społeczne mniej więcej są równe. Powiedz mi, co tu jeszcze można zmienić? Chyba kolor znaczków pocztowych: w najlepszym razie. A i to jeszcze!… jak mawiał stary Montessuy. Nie, mój przyjacielu, nie ma co zmieniać we Francji, chyba zmienić Francuzów. Jestem postępowcem bez wątpienia. Trzeba mówić, że idzie się naprzód, choćby dlatego, żeby nie potrzeba było iść istotnie. „Naprzód, naprzód…!” Jak się ta Marsylianka przydała na to, żeby nie iść ku Wogezom!

Jerzy Frémont spojrzał na prefekta z życzliwą, serdeczną wzgardą i z głęboką uwagą.

– Wszystko więc idzie doskonale, hę, Worms?

– Nie rób ze mnie głupca! Nie ma nic doskonałego; ale wszystko się trzyma, krzyżuje, podpiera. To tak jak mur ojca Mulot, który widzisz stąd za oranżerią. Jest popękany, pokrzywiony, chyli się. Od trzydziestu lat ten bałwan Quatrebarbe, architekt diecezjalny, staje przed domem Mulota i z nosem do góry, z rękoma w kieszeniach, z rozstawionymi nogami, mówi, kiwając głową: „Nie rozumiem, jak się to trzyma!”. Małe urwisy wychodzące ze szkoły krzyczą za nim, naśladując jego głos ochrypły: „Nie rozumiem, jak się to trzyma!”. Quatrebarbe ogląda się, nie widzi nikogo, patrzy na bruk, jak gdyby echo jego głosu wyszło było z ziemi, i odchodzi, powtarzając: „Doprawdy nie rozumiem, jak się to trzyma!”. Trzyma się to, bo się tego nie rusza, bo ojciec Mulot nie sprowadza ani architektów, ani murarzy, a głównie dlatego, że nie zasięga rad architekta Quatrebarbe. Trzyma się, bo trzymało się dotąd. Trzyma się, stary utopisto, bo nie zmienia się podatków i nie wprowadza rewizji konstytucji.

 

– To znaczy, że trzyma się oszustwem i bezprawiem – odrzekł Jerzy Frémont. – Popadliśmy w otchłań hańby. Nasi ministrowie finansów są na usługach kosmopolitycznych bankierów. A najsmutniejsze jest to, że Francja, Francja-oswobodzicielka ludów, troszczy się już tylko o pilnowanie praw kapitalistów w Europie. Daliśmy wyrżnąć, nie śmiejąc nawet zadrżeć, trzykroć sto tysięcy chrześcijan na Wschodzie, chrześcijan, których dostojnymi i szanowanymi protektorami winniśmy być z mocy naszych tradycji. Wraz ze sprawą ludzkości zdradziliśmy sprawę własną. Na wodach Krety35 Republika pływa między mocarstwami niby perliczka w gromadzie mew. Do tego doprowadziło nas „zaprzyjaźnione” mocarstwo!

Prefekt zaprotestował.

– Frémont, nie mów źle o przymierzu francusko-rosyjskim. To najlepsza reklama wyborcza.

– Przymierze rosyjskie! – odrzekł Frémont, wywijając widelcem. – Powitałem narodziny jego z radosną nadzieją. Niestety! Miałoż ono złączyć nas przy pierwszej swej próbie z sułtanem, mordercą, i zawieść do Krety, by granatami ostrzeliwać chrześcijan, których jedyną winą była długotrwała niedola? Nie Rosji, lecz wysokim finansom, zaangażowanym w akcjach otomańskich, chcieliśmy się przypodobać. Toteż dożyliśmy sławnego zwycięstwa w Kanei, witanego ze wspaniałomyślnym entuzjazmem przez żydowską finansjerę.

– Oto – zawołał prefekt – oto jest znów polityka uczuć! Przecież ty chyba powinieneś wiedzieć, do czego ona prowadzi. Nie rozumiem doprawdy, co może cię skłaniać na stronę Greków. Zgoła nie są zajmujący.

– Masz rację, Worms – odrzekł inspektor sztuk pięknych. – Masz zupełną rację. Grecy nie są zajmujący. Są biedni. Mają tylko swe morze błękitne, fiołkowe wzgórza i szczątki swych marmurów. Miód Hymetu nie ma kursu na giełdzie. Turcy, przeciwnie, godni są uwagi finansów Europy. Mają bezład i pieniądze. Płacą źle, ale płacą dużo. Można z nimi robić interesy. Kursy podnoszą się na giełdzie. Wszystko idzie dobrze. Oto czym się kieruje nasza polityka zagraniczna.

Pan Worms-Clavelin żywo przerwał, patrząc z wyrzutem na pana Frémont:

– No, Jerzy, nie mów w złej wierze; wiesz dobrze, że nie mamy polityki zagranicznej i mieć jej nie możemy.

XI

– Podobno ma to być jutro – rzekł pan de Terremondre, wchodząc do księgarni Paillot.

Wszyscy zrozumieli, że idzie tu o egzekucję Lecoeura, czeladnika rzeźnickiego, skazanego na śmierć 27 listopada za zabójstwo wdowy Houssieu. Młodym przestępcą zajmowało się całe miasto. Sędzia Roquincourt, światowiec i galant, uprzejmie zaprowadził do więzienia panie Dellion i de Gromance i przez zakratowane okienko pokazał im skazańca, jak w celi grał w karty z dozorcą. Ze swej strony pan Osjan Colot, dyrektor więzienia, odznaczony palmami Akademii, bardzo chętnie dziennikarzom i znamienitszym osobom w mieście pokazywał „swego skazańca”. Pan Osjan Colot rozliczne kwestie karne traktował ze znajomością rzeczy. Dumny był ze swego zakładu, urządzonego według najnowszych wzorów, i nie gardził popularnością. Goście odwiedzający więzienie rzucali na Lecoeura ciekawe spojrzenia; zajmował ich stosunek, jaki istniał między tym dwudziestoletnim chłopcem a dziewięćdziesięcioletnią wdową, która miała być jego ofiarą. I stawali jak głupi przed tym potwornym zwierzęciem. Tymczasem kapelan więzienny, ojciec Tabarit, opowiadał ze łzami, że to biedne dziecko okazuje budujące uczucia skruchy i pobożności. Lecoeur zaś od dziewięćdziesięciu dni od rana do wieczora grał w karty ze swymi dozorcami, kłócąc się z nimi ich gwarą, należeli bowiem do tego samego świata. Jego herkulesowy kark zmarniał, a nad pochylonymi ramionami wyrastała szyja cienka, niezmiernie długa. Zgadzano się na to, że wyczerpał on już nienawiść, litość i ciekawość swych współobywateli i że czas już z nim skończyć.

– Jutro, o szóstej; wiem o tym od samego Surcouf – dodał pan de Terremondre. – Szafot nadszedł już na dworzec kolejowy.

– To dobrze – rzekł doktor Fornerol. – Od trzech nocy na polanie des Evées czeka tłum, zdarzyło się nawet kilka wypadków. Syn Juliena spadł z drzewa i rozbił sobie czaszkę. Obawiam się, że nie będę mógł go uratować.

– Co zaś do skazańca – ciągnął dalej doktor – nikt, nawet prezydent Republiki, nie ma już mocy zachowania mu życia. Ten chłopiec, zdrów i silny w chwili aresztowania, jest teraz w ostatnim stadium suchot.

– Widział go pan w jego celi? – zapytał Paillot.

– Widziałem go kilkakrotnie – odrzekł doktor Fornerol – a nawet leczyłem go na żądanie Osjana Colot, który bardzo troszczy się o zdrowie fizyczne i moralne swych pensjonariuszy.

– To filantrop – zauważył pan de Terremondre. – Trzeba przyznać, że, w swoim rodzaju, więzienie w naszym mieście jest godne podziwu. Jego białe, czyste cele rozchodzą się niby promienie z jednego środkowego punktu obserwacyjnego. Więzień tam nikogo nie widzi, lecz ciągle jest na oku. Nie ma co mówić, jest to więzienie dobrze pomyślane, nowoczesne, postępowe! Zeszłego roku, gdy zwiedzałem Maroko, w Tangerze, na podwórzu ocienionym morwami widziałem nędzną budowlę z błota i wapna, przed którą drzemał wysoki Murzyn w łachmanach. Był on żołnierzem i kij służył mu za broń. Przez wąskie okna tej budowli wysuwały się ogorzałe ręce trzymające trzcinowe koszyki. Byli to więźniowie, którzy z więzienia za marne grosze ofiarowywali przechodniom nieudolne próbki swej pracy. Głosem gardłowym zawodzili skargi i modlitwy, przerywane nagle przekleństwami lub okrzykami wściekłości. Zamknięci razem w obszernej sali, dobijali się o dostęp do okien, bo wszyscy chcieli wysuwać z nich koszyczki. Zbyt ożywiona sprzeczka wyrwała z drzemki czarnego żołnierza, który kijem zmusił te błagające ręce do cofnięcia się za ścianę. Ale za chwilę wysunęły się inne, tak jak pierwsze brunatne i sinymi pręgami poznaczone. Zdjęła mnie ciekawość, by zajrzeć do wnętrza więzienia przez szpary w drewnianych drzwiach. W mroku ujrzałem na wilgotnej ziemi tłum w łachmanach, brązowe ciała leżące między czerwonymi szmatami, pod turbanem twarze poważne z długimi, siwymi brodami i zwinne Murzyniątka ze śmiechem plotące koszyki. Tu i ówdzie brudne szmaty na opuchłych nogach źle okrywały rany i wrzody. Widać, słychać było bieganie, szelest robactwa. Czarna kura dziobała błotnistą ziemię. Żołnierz pozwalał mi przyglądać się więźniom do woli, czyhał tylko, by, nim odejdę, wyciągnąć rękę. Pomyślałem wtedy o dyrektorze naszego pięknego więzienia departamentalnego. I powiedziałem sobie: „Gdyby pan Osjan Colot przyjechał do Tangeru i zobaczył to, oburzałby się na owo wstrętne, ohydne więzienie”.

– W obrazie przez pana nakreślonym – zauważył pan Bergeret – poznaję barbarzyństwo. Jest ono mniej okrutne niż cywilizacja. Więźniowie muzułmańscy cierpią tylko wskutek obojętności lub niekiedy dzikości swych dozorców. Przynajmniej nic im nie zagraża od filantropów. Życie ich jest znośne, gdyż nie stosuje się do nich systemu celkowego. Każde więzienie rajem się wyda w porównaniu z celą wynalezioną przez naszych uczonych prawników.

– Istnieje – ciągnął dalej pan Bergeret – dzikość właściwa ludom cywilizowanym. W okrucieństwie prześciga ona imaginację barbarzyńców. Kryminalista gorszy jest od dzikiego. Filantrop wymyśla katusze nieznane w Persji i w Chinach. Kat perski skazuje na śmierć głodową. Trzeba było filantropa, aby wymyślić śmierć z samotności. Na tym właśnie zasadza się męka więzienia celkowego. Jest ona niezrównana w swej długości i okrucieństwie. Na szczęście więzień szaleje i obłęd odbiera mu świadomość męczarni. Usiłuje się usprawiedliwić tę ohydę utrzymując, że trzeba ustrzec skazanego przed złymi wpływami innych zbrodniarzy i uniemożliwić mu nadal czyny niemoralne lub zbrodnicze. To rozumowanie jest zbyt głupie, żeby je posądzić o obłudę.

– Ma pan słuszność – rzekł pan Mazure. – Ale nie bądźmy niesprawiedliwi dla naszych czasów. Rewolucja dokonała reformy sądowniczej i znacznie polepszyła los więźniów. Więzienia za dawniejszych rządów były przeważnie ciemne i smrodliwe.

– Prawda – odparł pan Bergeret – od najdawniejszych czasów ludzie byli źli i okrutni i mieli przyjemność w dręczeniu nieszczęśliwych. Ale póki nie było filantropów, torturowano ludzi tylko z prostego uczucia nienawiści i zemsty, a nie dla poprawy ich obyczajów.

– Zapomina pan – odrzekł pan Mazure – że wieki średnie znały filantropię, najohydniejszą filantropię duchową. Na tę nazwę bowiem zasługuje istota świętej inkwizycji. Trybunał ten wydawał na stos heretyków z czystego miłosierdzia. Kiedy inkwizycja paliła ciało, czyniła to dla ocalenia duszy.

– Ani nie mówiła, ani nie myślała tego – odpowiedział pan Bergeret. – Wiktor Hugo, to prawda, sądził, że Torquemada36 kazał palić ludzi dla ich własnego dobra, aby za cenę krótkiego cierpienia zapewnić im szczęśliwość wiekuistą. Zbudował na tej idei dramat cały lśniący od kontrastów. Ale ten pogląd utrzymać się nie da. Nie pojmuję, jak mąż tak uczony jak pan, wykarmiony na tylu starych pergaminach, mógł dać uwieść się kłamstwom poety. Prawdą jedynie jest to, że trybunał inkwizycji oddawał heretyka sądom świeckim i odcinał od Kościoła chory członek, z obawy, aby całe ciało nie zostało nim zarażone. Z członkiem odciętym działo się zaś wedle woli bożej. Taki jest duch inkwizycji. Jest on straszny, ale nie romantyczny. Święty trybunał postępował w myśl tego, co pan słusznie nazywa filantropią duchową, jedynie z „pojednanymi”, których miłosiernie skazywał na dożywotnie więzienie i zamurowywał dla dobra ich duszy. Ja myślałem przed chwilą tylko o więzieniach cywilnych, takich, jakie istniały w wiekach średnich i w czasach nowożytnych aż do panowania Ludwika XIV.

– To prawda – rzekł pan de Terremondre – że system celkowy nie dał tych wszystkich dobrych wyników, na które liczono w trosce o umoralnienie więźniów.

– System ten – rzekł doktor Fornerol – wywołuje często poważne choroby umysłowe. Chcąc być sprawiedliwym, muszę dodać, że zbrodniarze skłonni są do zaburzeń tego rodzaju. Utrzymuje się dziś, że każdy zbrodniarz jest osobnikiem zwyrodniałym. Dzięki uprzejmości pana Osjana Colot mogłem zbadać naszego mordercę Lecoeura. Znalazłem u niego znamiona patologiczne… Układ zębów, na przykład, jest anormalny. Wnioskuję stąd o zmniejszonej odpowiedzialności.

– Jednak – rzekł pan Bergeret – jedna z sióstr Mitrydata miała dwa rzędy zębów w każdej szczęce. Brat mimo to uważał ją za duszę wzniosłą. Kochał ją tak czule, że ścigany przez Lukullusa, uciekając, niewolnikowi-niemowie kazał ją udusić, aby nie dostała się żywa w ręce Rzymian. Nie zawiodła czci, jaką miał dla niej brat. Przyjęła stryczek z radosnym spokojem, mówiąc: „Dzięki niech będą bratu, że wśród gnębiących go trosk nie zapomniał o mojej czci”. Widzicie z tego przykładu, że nawet z dwoma rzędami zębów można mieć duszę bohaterską.

 

– Lecoeur – rzekł doktor – ma jeszcze inne cechy osobliwe, które dla uczonego nie są bez znaczenia. Jak wielu zbrodniarzy z urodzenia, ma i on stępioną wrażliwość. Mogłem go badać i pod tym względem. Tatuowany jest na całym ciele. I doprawdy zadziwiająca jest lubieżna wyobraźnia, która wpłynęła na wybór scen i przedmiotów rysowanych na jego skórze.

– Doprawdy? – spytał pan de Terremondre.

– Byłoby dobrze – rzeki doktor Fornerol – gdyby skórę tego osobnika, należycie spreparowaną, zachowano w naszym muzeum. Ale nie zamierzam, moi panowie, mówić wam o treści tych tatuażów, lecz o liczbie ich i rozmieszczeniu na ciele. Niektóre fazy takiego tatuowania musiały sprawiać pacjentowi ból tak silny, że tylko z trudnością wytrzymałby go osobnik obdarzony wrażliwością normalną.

– Przepraszam, tu się pan myli – rzekł pan de Terremondre. – Widać, że nie zna pan mego przyjaciela Jilly. A jest on przecież dość znany. Jilly w młodości swej, w roku 1885 czy 86, z przyjacielem swym lordem Turnbridge odbył podróż naokoło świata na pokładzie jachtu „Old Friend”. Jilly daje słowo honoru na to, że przez całą drogę, czy to w czasie pogody, czy też w czasie burzy, ani on, ani lord Turnbridge nawet na minutę nie wyszli na pokład, lecz uporczywie siedzieli w kajucie, zapijając szampana w towarzystwie starego żeglarza z marynarki królewskiej, który od jakiegoś naczelnika tasmańskiego szczepu nauczył się tatuowania. Stary ten żeglarz podczas podróży wytatuował obydwóch przyjaciół od szyi aż do pięt. I Jilly powrócił do Francji pokryty polowaniem na lisy, na które składa się nie mniej i nie więcej niż trzysta dwadzieścia cztery postacie mężczyzn, kobiet, koni i psów. Pokazuje on je chętnie w knajpie po dobrej kolacji w dobrym towarzystwie. Otóż nie wiem, czy wrażliwość mego przyjaciela Jilly jest anormalna. Ale zapewniam pana, że jest on bardzo miłym chłopcem i porządnym człowiekiem i że niezdolny jest…

– Ale – zapytał pan Bergeret – skoro myślicie, doktorze, że istnieją urodzeni zbrodniarze, i skoro z badania wydaje się wam, że odpowiedzialność czeladnika rzeźnickiego Lecoeura jest, według słów waszych, ograniczona przez wrodzoną dyspozycję do zbrodni, czyż słuszne jest, by go gilotynowano?

Doktor wzruszył ramionami.

– Cóż mamy z nim robić?

– Zaiste – odrzekł pan Bergeret – los tego indywiduum mało mnie obchodzi. Ale przeciwny jestem karze śmierci.

– Niech nam pan przedstawi swoje argumenty, panie Bergeret – rzekł archiwista Mazure, który uwielbiał rok 93, rok Terroru, i przypisywał gilotynie rodzaj tajemniczej władzy i piękna moralnego. – Ja jestem za zniesieniem kary śmierci dla przestępców zwykłych, a za przywróceniem jej w sprawach politycznych.

Na to wyznanie obywatelskich przekonań nadszedł Jerzy Frémont, inspektor sztuk pięknych. Pan de Terremondre naznaczył mu spotkanie w księgarni Paillota i mieli zwiedzić razem dom królowej Małgorzaty. Pan Bergeret spojrzał z pewnym lękiem na pana Frémont i uczuł się bardzo małym wobec tak znakomitej osoby. Nigdy nie lękał się idei, lecz był nieśmiały wobec ludzi.

Pan de Terremondre nie miał klucza od domu, posłał więc Leona, a pana Jerzego Frémont zaprosił do kąta starych ksiąg i podając mu krzesło, rzekł:

– Pan Bergeret właśnie wychwala nam więzienia z czasów Ludwików.

– Bynajmniej – odrzekł pan Bergeret, nieco zmieszany – bynajmniej. Były to kloaki. Nieszczęśliwi żyli w nich przykuci do ściany. Ale nie byli sami, mieli towarzyszy. Mieszczanie, panowie, panie odwiedzali ich. Wizyty te były jednym z siedmiu uczynków miłosiernych. Nikt nie próbuje czynić tego dzisiaj. Zresztą regulamin nie pozwalałby na to.

– Prawda – rzekł pan de Terremondre – odwiedzanie więźniów było niegdyś w zwyczaju. Mam w zbiorach rycinę Abrahama Bosse37. Przedstawia ona szlachcica w kapeluszu z pióropuszem i damę, w staniku z brokateli i w stroiku z weneckiej koronki, na progu lochu, w którym roją się nędzarze, na pół okryci wstrętnymi łachmanami. Rycina ta jest jedną z cyklu siedmiu drzeworytów, które posiadam w starym wydaniu. Trzeba się jednak wystrzegać, bo od niedawna odbijane są one również w miedziorytach.

– Odwiedzanie więźniów – rzekł Jerzy Frémont – było dość często przedmiotem sztuki chrześcijańskiej we Włoszech, Flandrii i Francji. Silnie, realistycznie ujął ten przedmiot della Robbia na fryzie z barwnej glinki, niby bogata opaska otaczającym szpital w Pistoi… Czy pan zna Pistoję, panie Bergeret?

Profesor musiał wyznać, że nie był we Włoszech.

Pan de Terremondre, stojąc nieopodal drzwi, dotknął ramienia pana Frémont.

– Panie Frémont, spójrz pan na plac, na prawo od kościoła. Zobaczy pan najładniejszą kobietę w naszym mieście.

– To pani de Gromance – rzekł pan Bergeret. – Czarująca kobieta.

– Daje dużo do mówienia o sobie – dodał pan Mazure. – Jest z domu Chapon. Ojciec jej był komornikiem i największym sknerą i lichwiarzem w departamencie. A ona ma doprawdy typ arystokratyczny.

– To, co nazywają typem arystokratycznym – rzekł Jerzy Frémont – jest czystym wytworem wyobraźni. Z punktu widzenia etnografii jest on taką samą fikcją jak typ klasycznej bachantki lub muzy. Zapytywałem siebie nieraz, jak wytworzył się typ kobiety arystokratycznej, taki, jaki utrwalił się w pojęciu powszechnym. Pochodzi on, zdaje mi się, z bardzo różnych pierwiastków realnych. Wśród nich wymieniłbym artystki dramatyczne, aktorki z dawnego Gymnase i Théâtre Français, te z bulwaru de Crimée i z Porte-Saint-Martin, które ludowi naszemu, chciwemu widowisk, od stu lat przedstawiają tysiące księżniczek i wielkich dam. Trzeba też wziąć pod uwagę modelki, według których nowocześni malarze odtwarzają królowe i księżne w obrazach historycznych i rodzajowych. Nie należy też lekceważyć świeższego, mniej rozległego, lecz bardzo czynnego wpływu żywych manekinów u wielkich krawców, tych pięknych, wysokich dziewcząt, dobrze noszących toalety. Wszystkie te aktorki, modelki i panny z magazynu pochodzą z gminu. Wnioskuję stąd, że typ arystokratyczny jest utworzony jedynie z wdzięku plebejuszek. Nie ma zatem nic dziwnego, że typ ten odnaleźć można w pani de Gromance, z domu Chapon. Ma ona dużo wdzięku i co jest rzadkością w waszych miastach o spiczastych brukach i błotnistych chodnikach, ładnie chodzi. Podejrzewamy tylko, że ma za szczupłe biodra. To wielki brak!

Pan Bergeret uniósł nos znad trzydziestego ósmego tomu Historii powszechnej odkryć i podróży i z podziwem spojrzał na tego paryżanina o rudej, jakby płomienistej brodzie, chłodno, surowo oceniającego delikatną urodę i ponętne kształty pani de Gromance.

– Teraz, gdy znam pański gust – rzekł pan de Terremondre – przedstawię pana mojej ciotce de Courtrai. Jest ona grubo ciosana i siadać może tylko w pewnym fotelu rodzinnym, który od trzystu lat uprzejmie przyjmuje w swe bezmierne, szeroko otwarte ramiona wszystkie sędziwe matrony rodu Courtrai-Maillan. Co do twarzy zaś, odpowiada ona kształtom, o których mówię, i przypuszczam, że się panu spodoba. Ciotka Courtrai ma twarz czerwoną jak pomidor, z dość pięknym blond wąsem, któremu pozwala zwisać niedbale. Ach, typ ciotki Courtrai nie jest typem waszych aktorek, modelek, manekinów!

– Z góry już czuję dużo upodobania do szanownej ciotki pańskiej – rzekł pan Frémont.

– Dawniejsza szlachta – zauważył pan Mazure – wiodła życie dzisiejszych bogatych rolników. Musiała też być do nich podobna.

– To prawda – rzekł doktor Fornerol – że rasa marnieje.

– Tak pan sądzi? – zapytał pan Frémont. – W XV i XVI wieku kwiat rycerstwa we Francji i Włoszech musiał być bardzo drobny i wątły. Zbroje książęce z końca wieków średnich i z epoki Odrodzenia, artystycznie kute, z przedziwnym kunsztem cyzelowane, są tak wąskie w ramionach i cienkie w pasie, że człowiek dzisiejszy byłby w nich skrępowany. Robione były prawie wszystkie dla ludzi szczupłych i małego wzrostu. Portrety francuskie z XV wieku i miniatury Jehana Foucquet przedstawiają ludzi raczej skarłowaciałych.

Leon powrócił z kluczem. Był bardzo ożywiony.

– To jutro – rzekł do swego chlebodawcy. – Deibler i jego pomocnicy przyjechali pociągiem o wpół do czwartej. Zaszli do Hotelu Paryskiego. Nie chciano ich przyjąć. Stanęli w oberży Pod Błękitnym Koniem u stóp zbocza Duroc, w oberży bandytów.

– Prawda, słyszałem w prefekturze – rzekł Frémont – że jutro w waszym mieście będzie egzekucja. Wszyscy o tym mówią.

– Ma się tak mało rozrywek na prowincji – rzekł pan de Terremondre.

– Ale ta jest obrzydliwa – zauważył pan Bergeret. – To legalne morderstwo zazwyczaj odbywa się po nocy. Po co to jeszcze robić, jeśli się tego wstydzić trzeba? Prezydent Grevy w istocie zniósł karę śmierci, nigdy bowiem do niej nie dopuszczał. Postępował bardzo mądrze. Czemuż następcy jego nie naśladowali tego przykładu? Bezpieczeństwo jednostek w nowoczesnych społeczeństwach nie spoczywa na grozie kaźni. Kara śmierci została zniesiona w kilku państwach Europy, a mimo to zbrodnie nie są tam częstsze niż w krajach, w których istnieje jeszcze to niecne prawo. Tam nawet, gdzie trwa jeszcze ten zwyczaj, słabnie on i zanika. Nie ma już ani siły, ani znaczenia. Jest niepotrzebną obrzydliwością. Przeżył swą zasadę. Idee sprawiedliwości i prawa, które niegdyś z godnością strącały głowy, są też bardzo zachwiane przez nauki płynące z wiedzy przyrodniczej. Ponieważ kara śmierci widocznie zamiera, rozum nakazuje dać jej skonać.

– Ma pan rację – rzekł pan Frémont. – Kara śmierci stała się nieznośna, odkąd nie wiąże się z nią idea pokuty, idea na wskroś teologiczna.

– Prezydent pewnie by ułaskawił – poważnie wtrącił Leon – ale zbrodnia była zbyt ohydna.

– Prawo łaski – rzekł pan Bergeret – było jednym z atrybutów prawa boskiego. Król stosował je dlatego, że był ponad sprawiedliwością ludzką jako przedstawiciel Boga na ziemi. Przywilej ten, gdy przeszedł z króla na prezydenta Republiki, stracił swój charakter zasadniczy i swą prawowitość. Stanowi on odtąd funkcję sądowniczą stojącą poza sprawiedliwością, nie zaś ponad nią, ustanawia jurysdykcję arbitralną, nieznaną prawodawcy. Stosowanie jego jest dobre, gdy ocala życie nieszczęśliwym. Ale zauważcie, że stało się ono absurdem. Miłosierdzie króla było miłosierdziem samego Boga. Czyż można wyobrazić sobie pana Feliksa Faure wyposażonego w atrybuty boskości? Pan Thiers, który nie uważał się za pomazańca bożego i który istotnie nie był koronowany w Reims, przelał prawo łaski na komisję, której polecono być miłosierną w jego imieniu.

31Trochu, Louis-Jules (1815–1896) – generał i działacz polityczny; po upadku Napoleona III, szef tzw. rządu obrony narodowej, wojenny gubernator Paryża obleganego przez wojska pruskie, Jeden z katów Komuny Paryskiej. [przypis redakcyjny]
32Badinguet – Ludwik Napoleon Bonaparte uciekł z twierdzy Ham (w r. 1846) pod przybranym nazwiskiem Badingueta, murarza. [przypis redakcyjny]
33Vitet, Louis (1802–1873) – polityk, dziennikarz i pisarz. [przypis redakcyjny]
34Thomas Rowlandson (1756–1827) – karykaturzysta angielski. [przypis redakcyjny]
35Na wodach Krety (…) – Sprawa Krety, mającej od r. 1878 autonomię pod zwierzchnictwem sułtana i dążącej do połączenia się z Grecją, była powodem ciągłych sporów między państwami. Francja była za pozostawieniem tej wyspy przy Turcji, która na ruchy wyzwoleńcze na Krecie odpowiadała rzeziami; jedna z nich, w Kanei, w lutym 1897 doprowadziła do wojny Grecji z Turcją; Kreta na razie została przy Turcji, ale otrzymała konstytucję i autonomię pod protektoratem mocarstw zachodnich. [przypis redakcyjny]
36Wiktor Hugo (…) sądził, że Torquemada – mowa o Torquemadzie, wydanym w r. 1882 dramacie V. Hugo. [przypis redakcyjny]
37Bosse, Abraham (1602–1676) – malarz i grafik francuski. [przypis redakcyjny]
Купите 3 книги одновременно и выберите четвёртую в подарок!

Чтобы воспользоваться акцией, добавьте нужные книги в корзину. Сделать это можно на странице каждой книги, либо в общем списке:

  1. Нажмите на многоточие
    рядом с книгой
  2. Выберите пункт
    «Добавить в корзину»