Бесплатно

Manekin trzcinowy

Текст
0
Отзывы
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

XVI

Pani Bergeret nie cierpiała samotności i ciszy. Odkąd pan Bergeret nie mówił do niej i żył samotnie, mieszkanie przerażało ją jak grób; – wchodząc doń, bladła. Córki wniosłyby do domu przynajmniej ruch i gwar, tak potrzebny dla jej zdrowia, ale na jesieni, podczas epidemii tyfusowej, odesłała je do ciotki, panny Zoé Bergeret w Arcachon, gdzie przebyły zimę i skąd ojciec nie myślał ich odwoływać w obecnych warunkach. Pani Bergeret była kobietą oddaną całkowicie życiu rodzinnemu. Cudzołóstwo było dla niej tylko wykwitem pożycia małżeńskiego, odblaskiem jej ogniska domowego. Popełniła je tyleż z dumy matrony, co i z popędów ciała w pełni rozkwitu. Sądziła zawsze, że jej stosuneczek fizyczny z młodym panem Roux pozostanie ukrytą mieszczańską rozrywką, cudzołóstwem umiarkowanym, które uwarunkowane jest przez stan małżeński, nieodłączne od niego i potwierdza dostojeństwo owej instytucji, którą czci opinia, uświęcona przez Kościół, i która zapewnia kobiecie bezpieczeństwo osobiste i stanowisko społeczne. Pani Bergeret była małżonką chrześcijańską. Wiedziała, że małżeństwo jest sakramentem, którego trwałe i dostojne skutki nie mogą być zniweczone przez błąd taki jak ten, który popełniła; błąd wielki, to prawda, ale możliwy do wybaczenia i odpuszczenia. Nie osądzając nawet swego czynu bardzo jasno, czuła, że występek jej był błahy, prosty, bez złej myśli, bez tej namiętności, która dopiero nadaje błędom wielkość zbrodni i gubi winowajcę. Czuła, że nie była wielką zbrodniarką, lecz że raczej nie miała tym razem szczęścia.

Panu Bergeret podobała się praca, która zajmowała jego umysł nie przyczyniając mu niepokoju i wzburzenia. Doświadczał prawdziwej rozkoszy, kiedy kreślił na cienkich kartonikach drobne i równe linie swego pisma, będące obrazem i świadectwem prawości intelektualnej, jakiej wymaga filologia. W tej radości umysłu uczestniczyły również i jego zmysły, tak dalece bowiem jest prawdą, że dostępne ludziom rozkosze są różnorodniejsze, niż pospolicie o tym się sądzi. Toteż pan Bergeret zażywał cichej rozkoszy, pisząc następujące zdanie:

„Servius sądzi, że Wergiliusz napisał Attolli malos zamiast Attolli vela; objaśnia to tym, że: cum navigarent, non est dubium, quod olim erexerant arbores51. Ascencjusz przychylił się do opinii Serviusa, zapominając lub nie wiedząc o tym, że na morzu w pewnych okolicznościach opuszcza się maszty statków. Jeśli stan morza był taki, że maszty…”

Pan Bergeret był w tym miejscu swej pracy, gdy Eufemia, otwierając drzwi z trzaskiem towarzyszącym wszystkim jej ruchom, przyszła powtórzyć panu uprzejme słowa pani:

– Pani pyta się, jakie pan chce jeść jajka.

Pan Bergeret w odpowiedzi grzecznie poprosił Eufemię, żeby wyszła, i pisał dalej: „…mogły być narażone na złamanie, spuszczano je wyjmując z ramy, w której pień ich był osadzony…”.

Eufemia tkwiła przy drzwiach jak słup, a pan Bergeret dopisał na kartce:

„Kładziono je na rufie, na belce poprzecznej lub koźle”.

– Proszę pana, pani kazała też powiedzieć, że jajka są od Trécula.

– Una omnes fecere pedem52.

Położył pióro i nagle przejął go smutek. Spostrzegł w tej chwili całą daremność swej pracy. Na swe nieszczęście był dość inteligentny, by znać swą mierność, która chwilami ukazywała mu się na stole między segregatorem a kałamarzem jako osóbka mała, chuda i bez wdzięku. W niej to poznawał siebie i nie lubił się bynajmniej. Chciałby był myśl własną widzieć w postaci nimfy o pełnych biodrach. A ukazywała mu się ona w swym właściwym, nikłym, niepowabnym kształcie. Cierpiał nad tym, bo był subtelny i kochał piękno myśli.

„Panie Bergeret – mówił sobie – jesteś profesorem średniej miary, jesteś inteligentnym, prowincjonalnym wykładowcą uniwersyteckim, humanistą miernym, trzymającym się bezpłodnych osobliwości filologii, jesteś obcy prawdziwej wiedzy lingwistycznej, którą obejmują tylko umysły szerokie, potężne, prosto zmierzające do celu. Panie Bergeret, nie jesteś uczonym, niezdolny jesteś ani rozpoznawać, ani klasyfikować zjawisk językowych. Michał Bréal53 nigdy nie wypowie twego lekceważonego nazwiska. Umrzesz bez sławy, a pochwały ludzkie nie będą nigdy pieściły twoich uszu”.

– Proszę pana, proszę pana – natarczywym głosem powtórzyła Eufemia – proszę mi odpowiedzieć. Nie mam czasu czekać. Mam robotę. Pani się pyta, jakie pan chce jeść jajka. Wzięłam je od Trécula. Są świeże, dziś zniesione.

Pan Bergeret, nie odwracając głowy, odpowiedział służącej z nielitościwym spokojem:

– Proszę cię, idź sobie precz i nie wchodź do mego gabinetu, dopóki cię nie zawołam.

I profesor nadzwyczajny wydziału humanistycznego znów popadł w zadumę.

„Szczęśliwy Torquet, nasz dziekan! Szczęśliwy Leterrier, nasz rektor! Żadna nieufność względem siebie, żadna niedyskretna wątpliwość nie mącą ich harmonijnego ducha. Podobni są do starca Mésange, który umiłowany był przez nieśmiertelne boginie, skoro przeżył trzy pokolenia ludzkie i dostał się do Collége de France i do Akademii, niczego nie nauczywszy się od błogosławionych lat swego niewinnego dzieciństwa, a język grecki umiejąc zawsze tak samo jak wtedy, gdy miał lat piętnaście. Zmarł u schyłku tego wieku, wertując jeszcze w swej głowie idee mitologiczne, opiewane w rymach nad jego kołyską przez poetów pierwszego Cesarstwa. Ale ja, z umysłem tak wątłym, jak ów hellenista o imieniu i mózgu ptasim54, ja, równie niezdolny do metody i inwencji jak dziekan Torquet i rektor Leterrier, ja, nędznie i próżno tylko igrający słowami, czemuż boleśnie odczuwam swą niezdolność i śmieszną próżność moich przedsięwzięć? Czyżby to było oznaką intelektualnego szlachectwa, znakiem wyższości mej na polu idei ogólnych? Ten Virgilius nauticus, z którego powodu osądzam się i potępiam, czyż doprawdy jest moim dziełem, owocem mego umysłu? Nie jestże to praca narzucona memu ubóstwu przez chciwego księgarza do spółki z pretensjonalnymi profesorami, którzy chcą niby wyzwolić wiedzę francuską spod niemieckiej opieki, wznawiają dawną lekką, błahą manierę i narzucają mi igraszki filologiczne w guście 1820 roku? Niech ciężar tej winy spadnie na nich, nie na mnie! Nie zapał do wiedzy, ale chęć zysku kazały mi podjąć się pracy około tego Virgiliusa nauticusa, nad którym pracuję trzy lata i za którego otrzymam pięćset franków, mianowicie dwieście pięćdziesiąt przy złożeniu rękopisu i dwieście pięćdziesiąt w chwili wydania tomu zawierającego moją pracę. Chciałem ukoić wstrętne pragnienie złota. Zgrzeszyłem nie umysłem, lecz charakterem. To zaś zupełnie co innego!”

Tak pan Bergeret wiódł korowód swych lotnych myśli. Eufemia, która nie opuściła swego miejsca przy drzwiach, zawołała po raz trzeci:

– Proszę pana, proszę pana…

Tu głos uwiązł jej w gardle zduszony łkaniem.

Pan Bergeret spojrzał wreszcie na nią i ujrzał łzy ściekające po pulchnych, czerwonych i błyszczących policzkach dziewczyny. Eufemia próbowała przemówić; z krtani jej wychodził dźwięk chropawy jak głos rogu, którym wieczorami zwołują się pastuszkowie w jej wiosce rodzinnej. Białe i pulchne, poznaczone różowymi śladami zadrapań, do łokcia gołe ramiona podniosła do twarzy i ogorzałymi rękoma zakryła oczy. Łkania wstrząsały jej wąską, zapadłą piersią i brzuchem zbyt wielkim na skutek choroby gruźliczej, którą przeszła w dzieciństwie i która zniekształciła jej postać. Potem opuściła ramiona, ręce schowała pod fartuch, zdusiła westchnienie i jak tylko słowa zdołały przejść jej przez gardło, krzyknęła szorstko:

– Nie mogę już żyć w tym domu! Nie, nie mogę! To nie jest życie. Wolę odejść niż patrzeć na to, co tu widzę!

Było tyleż złości, co i bólu w jej głosie; patrzyła na pana Bergeret gniewnymi oczyma.

Doprawdy, postępowanie pana oburzało ją. Nie miała w swym sercu wielkiej czułości dla pani Bergeret, która niedawno jeszcze, w dniach dumy i powodzenia, wymyślała jej i upokarzała ją, i nieraz nie dawała mięsa. Wiedziała o winie swej pani i nie myślała, jak pani Dellion i inne panie z miasta, że pani Bergeret jest niewinna. Wraz z odźwierną, roznosicielką chleba i służącą pana Ravanaud znała najdrobniejsze szczegóły tajemnych miłostek swej pani z panem Roux. Wiedziała o nich przed panem Bergeret. Nie pochwalała ich zgoła. Przeciwnie, potępiała je surowo. Wiedząc, jak się to dzieje, nie widziała nic złego w tym, że na przykład dziewczyna, która jest przecież panią swej osoby, bierze sobie kochanka. Niewiele brakowało, żeby do tego doszło pewnej nocy, po tańcach, nad brzegiem rowu, gdzie z bliska przyparł ją chłopak, chcąc się zabawić. Wiedziała, że wypadek łatwo może się przytrafić. Ale podobne postępowanie u kobiety zamężnej, w poważniejszym wieku, matki dzieciom, oburzało ją. Zwierzyła się któregoś ranka piekarce, że brzydzi się panią. Co do niej samej, nie lubi tego i gdyby tylko ona jedna była na świecie do płodzenia dzieci, świat, mawiała, prędko by się skończył. Jeżeli pani inaczej myśli, może do tego wziąć męża. Eufemia uważała, że pani popełniła wielki, brzydki grzech, ale nie rozumiała, jak można nie odpuścić winy, nawet poważnej, jak można jej nie przebaczyć. W dzieciństwie swym, zanim poszła na służbę do państwa, pracowała z rodzicami w winnicy i w polu. Widziała, jak słońce spalało grona w kwiecie, jak grad w kilka minut zbijał zboża na polu, a następnego roku ojciec, matka, starsi bracia znów hodowali latorośl winną, zasiewali zagony. I to życie cierpliwe i naturalne nauczyło ją, że na tym świecie, to palącym, to mroźnym, to złym, to dobrym, nie ma nic niepowetowanego i że tak jak przebacza się ziemi, należy przebaczać mężowi i niewieście.

 

Tak postępowali ludzie u nich na wsi, ludzie, którzy przecie nie są mniej warci od ludzi z miasta. Kiedy żona Roberteta, wysoka Leokadia, kupiła parę szelek parobkowi, by zrobił z nią, jak ona chciała, by jej zrobiono, nie była dość ostrożna i Robertet rzecz spostrzegł. Zdybał kochanków we właściwej chwili i tak sumiennie zbił żonę harapem55, że jej raz na zawsze odeszła dalsza ochota. Odtąd Leokadia jest jedną z najporządniejszych kobiet w okolicy, tego mąż nie może jej zarzucić. Toteż trzeba iść prosto do celu, jak Robertet, który wie, jak postępować, i umie rządzić bydłem i ludźmi.

Często bita przez swego zacnego ojca, sama prostaczka i brutalna, Eufemia rozumiała gwałtowność i zgodziłaby się na to, by pan Bergeret połamał na grzbiecie swej żony obie szczotki do zamiatania, z których jednej brakowało połowy szczeciny, a w drugiej było jej tyle, co na dłoni. Ta szczotka owiązana ścierką służyła do mycia podłóg w kuchni. Ale że profesor zachowywał długą i milczącą urazę, tego już młoda chłopka nie pojmowała i uważała, że jest to obrzydliwe, przeciwne naturze, wprost szatańskie. Młoda Eufemia tym silniej odczuwała winę pana Bergeret, że postępowanie jego zwiększało i mąciło robotę. Trzeba było raz usłużyć panu Bergeret, który nie chciał jadać z panią, drugi raz – pani Bergeret. Choć pan Bergeret uporczywie ignorował jej istnienie, nie obywała się przecież bez pożywienia. „Jak w oberży” – wzdychała młoda Eufemia. Pani Bergeret nie otrzymywała już pieniędzy od pana Bergeret, więc mówiła do niej: „Obliczysz wydatki z panem”. Eufemia z drżeniem przynosiła wieczorem książeczkę panu, który, nie mogąc nastarczyć zwiększającym się wydatkom, odsyłał ją władczym gestem. Odchodziła przygnębiona przeszkodami przewyższającymi jej rozum. Żyjąc w takich warunkach, traciła wesołość: nie słychać już było w kuchni jej śmiechu i śpiewu, którym towarzyszył stuk rondli, skwierczenie tłuszczu rozlanego na blachę, głuchy huk mięsa siekanego na stole wraz z kawałkami palców. Nie miała już swych radości ani hałaśliwych smutków. Mawiała: „Ja tu zwariuję w tym domu”. Litowała się nad panią Bergeret. Pani ta była teraz dobra dla niej. Spędzały wieczory, siedząc razem pod lampą i zwierzając się sobie nawzajem. Z sercem pełnym tych uczuć młoda Eufemia powiedziała panu Bergeret:

– Odchodzę; pan także jest złym człowiekiem. Chcę odejść.

I znowu zaczęła obficie wylewać łzy. Wyrzut ten nie rozgniewał pana Bergeret. Udał, że go nie słyszy. Był zbyt rozumny, by nie wybaczyć prostej dziewczynie tej śmiałości. W duchu uśmiechnął się nawet, albowiem w mrocznych głębiach swej duszy, pod pokrywą rozumnych myśli i pięknych maksym, chował ów instynkt pierwotny, właściwy nawet najłagodniejszym, najbardziej oświeconym ludziom, który każe im się radować, gdy ich ktoś weźmie za istoty dzikie, jak gdyby zdolność szkodzenia i niszczenia była najcenniejszą cechą żyjących, ich główną cnotą i najwyższą dobrocią. Po zastanowieniu okazuje się to prawdą; życie utrzymuje się i wzmaga tylko przez rozlew krwi, toteż najlepsi są ci, co najwięcej mordują. Ci, którzy dzięki właściwościom rasy i pożywienia najsilniejsze zadają ciosy, uznani są za szlachetnych, podobają się kobietom, które pragną zawsze wybierać najsilniejszych i nie potrafią oddzielić w umyśle swym siły zapładniającej od siły niszczycielskiej, są one bowiem istotnie nierozdzielnie złączone w przyrodzie. Toteż w medytacyjnym swym umyśle, gdy młoda Eufemia głosem gminnym jak bajka Ezopa powiedziała panu Bergeret, że jest złym człowiekiem, zdało mu się, że słyszy szmer pochlebny, który przedłużając prostą przemowę służącej mówi mu: „Wiedz, Lucjanie Bergeret, że jesteś złym w zwykłym znaczeniu tego słowa, czyli zdolnym szkodzić i niszczyć; jesteś w pełni życia, w stanie zdolnym do obrony, w drodze do podbojów. Wiedz, że na swój sposób jesteś olbrzymem, potworem, ludożercą, człowiekiem strasznym”. Ale że skłonny był do wątpienia i nie chciał brać sądów ludzkich bez badania, począł sam siebie badać, chcąc upewnić się, czy jest istotnie taki, jak mówiła Eufemia. Z pierwszego wejrzenia na swą wewnętrzną istotę stwierdził, że, ogólnie wziąwszy, nie jest zły, że przeciwnie, jest człowiekiem litościwym, czułym na cierpienia innych, że sprzyja nieszczęśliwym, miłuje bliźnich, że chciałby spełniać wszystkie ich żądania, wszystkie życzenia zarówno dozwolone, jak i zdrożne, bo miłości do rodu ludzkiego nie zamykał w granicach systemu moralnego i troszczył się o wszelkie niedole. Za niewinne uważał wszystko to, co nie szkodzi nikomu. Toteż w duszy jego było więcej pobłażania, niż pozwalają na to prawa, zwyczaje i rozliczne wierzenia ludów. Tak więc, przyjrzawszy się sobie, przekonał się, że nie jest zły, i zawstydził się. Przykro mu było, iż musi przyznać się do owych wzgardzonych zalet umysłu, które życiu siły nie przydają. Przy pomocy doskonałej metody szukał jednak dalej, czy w jakichś okolicznościach nie utracił swej zwykłej dobroduszności charakteru i pokojowego usposobienia właśnie względem pani Bergeret. I przekonał się wkrótce, że właśnie przy tej sposobności postąpił sprzecznie z ogólnymi swymi zasadami i uczuciami, że zachowanie jego wykazywało na tym punkcie godne uwagi osobliwości, z których zanotował najdziwniejsze.

„Osobliwość główna: udaję, że uważam ją za występną, i zachowuję się względem niej, jak gdybym istotnie myślał tak pospolicie. Podczas gdy ona w sumieniu swoim uważa się za winną przez to, że cudzołożyła z panem Roux, moim uczniem, ja uważam to cudzołóstwo za rzecz niewinną, jako że nikomu nie zaszkodziło. Pani Bergeret jest moralniejsza ode mnie. Lecz mając się za winną, przebacza sobie. Ja zaś, który nie uważam jej za winną, nie przebaczam jej. Myśl moja względem niej jest niemoralna i łagodna, postępowanie moje zaś moralne i okrutne. Potępiam bez litości nie jej czyn, który według mego zdania jest tylko śmieszny i niestosowny, lecz ją samą, winną nie tego, co zrobiła, lecz tego, że jest tym, czym jest. Młoda Eufemia ma rację: jestem złym człowiekiem”.

Zgodził się na to i snując nowe myśli, mówił sobie dalej:

„Jestem zły, bo działam. Nie potrzebowałem tego doświadczenia, by przekonać się, że nie ma czynów niewinnych, że działać – znaczy szkodzić lub niszczyć. Gdy zacząłem działać, stałem się istotą złoczyniącą”.

Nie bez racji przemawiał do siebie w ten sposób, gdyż spełniał czyn systematyczny, ciągły, stały, który polegał na tym, by odjąć pani Bergeret wszystkie dobra niezbędne dla jej prostackiego człowieczeństwa, dla jej zmysłu rodzinnego, dla jej natury towarzyskiej, uczynić przez to jej życie nieznośnym i ostatecznie z korzeniem wyrwać z domu niemiłą, natrętną małżonkę, która swą zdradą przyniosła mu nieocenione korzyści.

Wyzyskiwał to położenie. Dzieło swoje spełniał z energią zadziwiającą u człowieka o słabym charakterze. Bo pan Bergeret bywał zazwyczaj chwiejny i bez woli. Ale w tym wypadku pchała go jakaś żądza, jakiś Eros niepokonany. Żądze bowiem, silniejsze od woli, stworzyły świat i utrzymują go dalej. Pana Bergeret w jego przedsięwzięciu prowadziła niewysłowiona żądza, by nie widzieć więcej pani Bergeret. I to czyste, jasne pożądanie, którego nie mąciła żadna nienawiść, miało w sobie radosną gwałtowność miłości.

Tymczasem młoda Eufemia czekała na odpowiedź pana, czekała, żeby zwrócił się do niej choćby z gniewnymi słowami. Podobna w tym była do pani Bergeret, swej chlebodawczyni: milczenie było dla niej straszniejsze niż obelgi i wymysły.

Wreszcie pan Bergeret przemówił. Rzekł głosem spokojnym:

– Odprawiam cię. Za tydzień opuścisz ten dom.

Młoda Eufemia odpowiedziała tylko przejmującym, zwierzęcym krzykiem. Chwilę stała bez ruchu. Potem ogłupiała, bolesna, smutna poszła do kuchni; ujrzała znów rondle powyginane w jej dzielnych rękach niby zbroje w bitwach; krzesło, którego wyplatane siedzenie było porwane bez szkody dla niej, bo biedna dziewczyna nie miała czasu na nim siadać; wodociąg, z którego woda, niejednokrotnie, wyciekając w nocy przez niezamknięty kran, zalewała cały dom; zlew z wiecznie zatkanym odpływem; stół posiekany tasakiem; blachę całą przepaloną; czarną czeluść na węgiel; półki ozdobione wycinanym papierem; pudełko z pastą do butów i butelkę z wodą siarczaną. I wśród tych pomników swego ciężkiego żywota zapłakała gorzko.

Następnego dnia, który był dniem targowym, pan Bergeret udał się bardzo rano do pana Deniseau, utrzymującego na placu Św. Eksuperego biuro stręczenia służby domowej. W niskiej sali zastał dwadzieścia wiejskich dziewcząt. Jedne przysadziste, czerwone, pulchne, inne wysokie, chude, żółte, różniące się wzrostem i twarzą, lecz jednakie w niespokojnym wyrazie oczu, wszystkie widziały bowiem swój własny los w każdym otwierającym drzwi przechodniu. Pan Bergeret przyjrzał się chwilę całemu asortymentowi sług do wynajęcia. Potem przeszedł do kancelarii przybranej kalendarzami, gdzie za biurkiem założonym wybrudzonymi rejestrami i starymi podkowami, służącymi za przycisk do papierów, królował sam pan Deniseau. Zażądał służącej, ale musiał widocznie wymagać wielkich zalet, gdyż po dziesięciu minutach rozmowy wyszedł zniechęcony.

Jednakże przechodząc powtórnie przez salę, spostrzegł w ciemnym kącie istotę, której nie widział poprzednio. Była to długa, wąska postać bez płci i wieku, zakończona głową kościstą i łysą, z czołem jak ogromna kula, spoczywającym na nosie krótkim, z którego widać było tylko nozdrza. Otwarte usta pozwalały widzieć zęby wielkie jak u konia, pod zwisającą dolną wargą nie miała podbródka. Stała w swoim kącie nieruchoma; nie rozglądała się, wiedząc może, że niełatwo jej przyjdzie dostać służbę, że inne kandydatki wcześniej znajdą amatorów, ale była zadowolona z siebie i spokojna, ubrana jak kobiety z południowych, nisko położonych okolic, gdzie panują febry. Źdźbła słomy tkwiły w jej szydełkowym, wełnianym kapturze.

Pan Bergeret długo przyglądał jej się z ponurym podziwem. W końcu, wskazując ją panu Deniseau, rzekł:

– Ta, zdaje mi się, jest odpowiednia.

– Maria? – zapytał zdziwiony Deniseau.

– Tak, ta właśnie – odpowiedział pan Bergeret.

XVII

Archiwista Mazure, otrzymawszy wreszcie palmy akademickie, zaczął zapatrywać się na rząd z życzliwą wyrozumiałością. Że jednak oburzanie się na kogokolwiek było dlań koniecznością nieodzowną, zwrócił swą złość przeciwko klerykałom i mówił o zdradzieckich knowaniach biskupów. Spotkawszy pewnego ranka pana Bergeret na placu Św. Eksuperego, ostrzegł go przed niebezpieczeństwem klerykalizmu.

– Nie mogąc – rzekł – obalić Republiki, proboszcze chcą nią zawładnąć.

– Jest to dążenie wszystkich partii – odrzekł pan Bergeret – jest to naturalny wynik naszych instytucji demokratycznych, bo demokracja opiera się właśnie na walce partii, wynikającej z tego, że uczucia samego ludu są podzielone tak jak i jego interesy.

– Ale – rzekł pan Mazure – nie można tego tolerować, aby klerykałowie pod maską wolności oszukiwali wyborców.

Na to pan Bergeret odpowiedział:

 

– Wszystkie stronnictwa odsunięte od rządów powołują się na wolność, gdyż wzmacnia ona opozycję i osłabia władzę. Dla tej samej przyczyny stronnictwo rządzące ukróca wolność, jeśli może. W imię wszechwładnego ludu wydaje prawa tyrańskie. Bo nie ma ustawy, która by zabezpieczała wolność przed zamachami wszechwładzy narodowej. Despotyzm demokratyczny w teorii nie ma granic. W praktyce, zważywszy tylko chwilę obecną, uważam, że jest umiarkowany. Dano nam „zbrodnicze prawa”. Ale nie są one stosowane.

– Panie Bergeret – rzekł archiwista – czy chce pan posłuchać dobrej rady? Jest pan republikaninem; niech pan nie godzi w swych przyjaciół. Jeśli nie będziemy się mieli na baczności, wpadniemy znów pod rządy klechów. Reakcja robi przerażające postępy. Biali są zawsze białymi, błękitni zawsze błękitnymi, jak mówił Napoleon. Pan jest z błękitnych, panie Bergeret. Partia klerykalna nie przebaczy panu, że nazwał pan Joannę d'Arc „maskotą”. (Ja sam z trudem wybaczam to panu, bo Joanna d'Arc i Danton to moje dwa bożyszcza). Jest pan człowiekiem wolnomyślnym. Niech pan broni wraz z nami społeczeństwa świeckiego! Połączmy się! Tylko jedność pozwoli nam zwyciężyć. Interes wyższy wymaga zwalczania klerykalizmu.

– Widzę w tym przede wszystkim interes stronnictwa – odrzekł pan Bergeret. – Gdybym miał należeć do jakiejś partii, z konieczności wstąpiłbym do waszej, gdyż jest to jedyna partia, której mógłbym służyć bez zbytniej obłudy. Ale na szczęście nic mnie do tego nie zmusza i nie mam ochoty wejść do jakiejś przegródki politycznej. Prawdę mówiąc, obojętne mi są wasze sprzeczki, bo czuję ich bezużyteczność. To, co różni was od klerykałów, jest w gruncie rzeczy drobnostką. Gdyby oni po was doszli do władzy, nie zmieniłoby to położenia jednostek. A jedynie położenie jednostek jest ważne w państwie. Przekonania to tylko gra słów. Od klerykałów dzielą was tylko przekonania. Nie macie własnej nauki moralnej, która by się przeciwstawiała ich nauce. Nie istnieją bowiem we Francji z jednej strony: moralność religijna, z drugiej: moralność świecka. Ci, którzy udają, że je widzą, łudzą się pozorami. Wytłumaczę to panu w kilku słowach.

W każdej epoce istnieją powszednie obyczaje, które narzucają sposób myślenia wspólny wszystkim ludziom. Idee moralne nie są produktem rozmyślania, lecz wynikiem zwyczaju. Kto się stosuje do tych idei, uchodzi za zacnego, kto je odrzuca, za nikczemnego człowieka, więc nikt nie śmie naruszyć ich jawnie. Są one bez zastrzeżeń przyjęte przez całe społeczeństwo, niezależnie od wierzeń religijnych i od przekonań filozoficznych. Ci, którzy chcą wprowadzić je w życie, nie popierają ich bardziej od tych, którzy nie stosują do nich swych czynów. Jedynie źródło tych idei może być sporne. Podczas gdy umysły tak zwane wolne w naturze samej znajdują reguły swego postępowania, dusze pobożne czerpią reguły postępowania z religii i okazuje się, że reguły te są bez mała jednakie. Nie dlatego, że są powszechne, zarazem boskie i naturalne, jak niektórym podoba się mówić, lecz przeciwnie, dlatego że są właściwe dla danego czasu i miejsca, zaczerpnięte z tych samych zwyczajów, wyprowadzone z tych samych przesądów. Każda epoka ma swoją moralność górującą, nie wynikającą ani z religii, ani z filozofii, lecz ze zwyczaju, z jedynej siły zdolnej połączyć ludzi w jednym uczuciu, bo wszystko, co podlega rozumowaniu, rozdziela ludzi; ludzkość istnieje tylko pod warunkiem, że nie będzie zastanawiała się nad tym, co jest zasadniczą podstawą jej istnienia. Moralność góruje nad wierzeniami, które podlegają sporom, podczas gdy ona nigdy nie jest przedmiotem sporu. I dlatego właśnie, że moralność jest sumą przesądów społeczeństwa, nie mogą w jednym miejscu i czasie istnieć dwie współzawodniczące z sobą moralności. Mógłbym tę prawdę poprzeć mnóstwem przykładów, ale nie ma bardziej znamiennego niż przykład cesarza Juliana, którego dzieła kiedyś trochę studiowałem. Julian, który sercem wytrwałym i duszą gorącą walczył w imię swych bogów, Julian, czciciel słońca, wyznawał wszystkie idee moralne chrześcijan. Jak oni gardził rozkoszą ciała i wychwalał skuteczność postu, który prowadzi człowieka do zbliżenia z bóstwem. Jak oni wyznawał doktrynę pokuty, wierzył w oczyszczającą moc cierpienia, kazał wgłębiać się w tajemnice, które tak jak u chrześcijan wynikały z pożądania czystości, wyrzeczeń i miłości boskiej. Słowem, jego neopoganizm podobny był moralnie do młodego chrystianizmu, jak brat do brata. Cóż w tym dziwnego? Oba kulty były bliźniaczymi dziećmi Rzymu i Wschodu. Oba odpowiadały tym samym zwyczajom ludzkim, tym samym głębokim instynktom azjatyckiego i łacińskiego świata. Dusze ich były jednakie. Różniły się jednak od siebie nazwą i językiem. Różnica ta wystarczyła, by stały się śmiertelnymi wrogami. Ludzie najczęściej kłócą się o słowa. Dla słów zabijają i najchętniej dają się zabijać.

Historycy z niepokojem zadają sobie pytanie, co by się stało z cywilizacją, gdyby cesarz-filozof odniósł nad Galilejczykiem zwycięstwo, na które zasłużył przez swą stałość i umiarkowanie. Niełatwa to rzecz odrobić historię! Jednak wydaje się prawdopodobne, że w takim razie politeizm, który za czasów Juliana sprowadzał się już do pewnego rodzaju monoteizmu, w następstwie uległby nowym zwyczajom dusz i przyswoiłby sobie dość wiernie te same pojęcia moralne, które widzimy w chrześcijaństwie. Niech pan się przyjrzy wielkim rewolucjonistom i powie, czy jest choć jeden, który by okazał pewną oryginalność, jeżeli chodzi o zasady moralne. Robespierre miał zawsze na cnotę te same poglądy, co jego nauczyciele, księża z Arras.

Pan jest wolnomyślicielem, panie Mazure, i uważa pan, że człowiek powinien szukać na tej planecie jak największej sumy szczęścia. Pan de Terremondre, katolik, wierzy, że jesteśmy na tym świecie w miejscu pokuty, by cierpieniem zdobyć żywot wiekuisty; i mimo tej sprzeczności zasad macie jeden i drugi mniej więcej tę samą moralność: moralność bowiem jest niezależna od zasad.

– Kpi pan z ludzi – rzekł pan Mazure – i doprawdy mam ochotę zakląć jak szewc. Idee religijne, gdyby się nawet sam diabeł w to wmieszał, w znacznej mierze przyczyniają się do kształtowania idei moralnych. Mogę więc powiedzieć, że istnieje moralność chrześcijańska i że ją potępiam.

– Ależ, kochany panie – rzekł łagodnie profesor – jest tyleż moralności chrześcijańskich, ile chrystianizm przebył wieków i do ilu krajów się dostał. Religia, jak kameleon, przybiera barwę gruntu, na którym się znajdzie. Moralność jedna dla każdego pokolenia, którego jedność ona sama tylko stanowi, zmienia się ciągle wraz ze zwyczajami i obyczajami, których jest uderzającym obrazem, jak gdyby powiększonym na ścianie odbiciem. Więc też i moralność katolików współczesnych, którzy tak się panu nie podobają, dziwnie podobna jest do pańskiej moralności, a przeciwnie, różni się niezmiernie od moralności katolika z czasów walk religijnych. Nie mówię już o chrześcijanach wieków apostolskich, którzy panu de Terremondre wydaliby się istotami bardzo dziwnymi. Jeśli to możliwe, niech pan będzie sprawiedliwy i sumienny. Czym pańska moralność wolnomyślicielska różni się zasadniczo od moralności dzisiejszych poczciwców chodzących na mszę? Wyznają wprawdzie doktrynę ekspiacji, podstawę swej wiary, ale oburzają się równie jak pan, gdy doktrynę tę przedstawią im w sposób dobitny ich właśni księża. Wierzą, że cierpienie jest dobre i miłe Bogu. Czy widział pan kiedy, żeby siadali na gwoździach? Wy głosicie swobodę wyznań. Oni poślubiają Żydówki i nie każą palić swych teściów. Czy macie choć jeden odmienny pogląd na stosunek wzajemny płci, na rodzinę, na małżeństwo, z tym może wyjątkiem, że wy pozwalacie na rozwód, nie zalecając go jednak? Oni wierzą, że kto pożąda kobiety, będzie potępiony. Czyż ich niewiasty noszą mniej wycięte suknie na obiadach i przyjęciach niż wasze? Czyż przez ich ubranie mniej widać, jak są zbudowane? Czy pamiętają, co powiedział Tertulian o szatach wdowich? Czyż noszą zasłony i zakrywają włosy? A wy, czyż nie zgadzacie się z ich sposobem zachowania się i manierami? Czy żądacie, aby chodziły nago, ponieważ nie wierzycie, że Ewa okryła się gałązką figową pod przekleństwem Jehowy? Jakież pojęcia przeciwstawiacie ich pojęciu o ojczyźnie, której służyć i którą bronić zalecają wam, jak gdyby ojczyzna ich nie była w niebiosach, o obowiązku służby wojskowej, której poddają się z zastrzeżeniem co do jednego punktu dyscypliny duchownej, którego de facto nie wykonują, o wojnie, którą, jak tylko zechcecie, prowadzić będą u waszego boku, choć ich Bóg nakazał im: „Nie zabijaj”.

Czy jest pan internacjonalistą, anarchistą, że chce pan odłączać się od nich w tych ważnych momentach życia? Cóż więc macie własnego? Nawet pojedynek, dla wytworności swojej, istnieje zarówno w ich, jak i w waszych obyczajach, choć nie jest ani w ich zasadach, skoro księża i królowie zakazali go, ani w waszych, gdyż na przekór prawdopodobieństwu powierza Bogu rozstrzygnięcie ludzkiego sporu. Czy nie macie tych samych pojęć moralnych o organizacji pracy, własności, o kapitale, o całej ekonomice dzisiejszego społeczeństwa, którego niesprawiedliwości znosicie jedni i drudzy z jednakową cierpliwością, jeśli sami nie cierpicie przez nie?

Musiałby pan być socjalistą, żeby było inaczej. A gdy pan będzie nim i oni bez wątpienia będą socjalistami. Tolerujecie krzywdy pozostałe z dawnego systemu, ilekroć są dla was korzystne. A wasi pozorni przeciwnicy przyjmują ze swej strony skutki rewolucji, jeśli chodzi o zagarnięcie majątku po jakimś dawnym nabywcy dóbr narodowych. Oni są za konkordatem, wy także; a więc tu nawet religia was łączy.

Wiara ich tak mało stanowi o ich uczuciach, że tak jak wy przywiązani są do życia, którym gardzić winni, i do dóbr swoich, które są przeszkodą do zbawienia.

51Attolli malos zamiast Attolli vela (…) cum navigarent, non est dubium, quod olim erexerant arbores (łac.) – „Wznieść maszty” zamiast „wznieść żagle”… [bo] „skoro płynęli, to niewątpliwie podnieśli uprzednio maszty”. [przypis redakcyjny]
52Una omnes fecere pedem (łac.) – wszyscy razem napięli żagiel. (Wergiliusz, Eneida, ks. V, w. 830). [przypis redakcyjny]
53Michel Bréal (1832–1915) – lingwista, profesor w Collège de France i członek Akademii Napisów, zajmował się zwłaszcza studiami nad mitologią i gramatyką porównawczą. [przypis redakcyjny]
54ów hellenista o imieniu i mózgu ptasim – mésange znaczy: sikora. [przypis redakcyjny]
55harap – bicz. [przypis edytorski]
Купите 3 книги одновременно и выберите четвёртую в подарок!

Чтобы воспользоваться акцией, добавьте нужные книги в корзину. Сделать это можно на странице каждой книги, либо в общем списке:

  1. Нажмите на многоточие
    рядом с книгой
  2. Выберите пункт
    «Добавить в корзину»