Бесплатно

Manekin trzcinowy

Текст
0
Отзывы
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

VI

Na widok tych dwojga in flagranti pierwszy odruch pana Bergeret był odruchem człowieka prostego, gwałtownego, odruchem dzikiego zwierza. Potomek długiego ciągu nieznanych przodków, wśród których z konieczności znajdować się musiały dusze brutalne i barbarzyńskie, dziedzic tych niezliczonych pokoleń ludzkich, antropoidów i dzikich zwierząt, od których pochodzimy wszyscy, profesor nadzwyczajny wydziału humanistycznego wraz z zarodkami życia odziedziczył instynkty niszczycielskie pradawnej ludzkości. Pod ciosem instynkty niszczycielskie ocknęły się. Pragnął krwi, chciał zabić pana Roux i panią Bergeret. Ale pragnął tego słabo i bez wytrwałości. Z dzikością jego było tak samo jak z czterema wilczymi kłami, które miał w ustach, jak z paznokciami, w które zbrojne były jego palce; pierwotna ich siła była znacznie osłabiona. Pan Bergeret zamierzał zabić pana Roux i panią Bergeret, ale myślał o tym powierzchownie. Był dziki i okrutny, ale tak umiarkowanie i przez czas tak krótki, że żaden czyn nie mógł wyniknąć z tego uczucia i nawet samo uczucie wskutek swej przelotności uszło uwagi obojga świadków, zainteresowanych w tym, by je spostrzec. Po chwili pan Bergeret przestał być istotą popędliwą, pierwotną, niszczycielską, nie przestał jednak być człowiekiem zazdrosnym i rozgniewanym. Przeciwnie, oburzenie jego wzrosło. W tym nowym stadium myśl jego nie była już tak prosta, stawała się społeczna. Niejasno przewijały się w niej szczątki starych nauk religijnych, fragmenty dekalogu, strzępy etyki, maksymy greckie, szkockie, niemieckie, francuskie i rozrzucone okruchy prawodawstwa moralnego. Wszystko to biło w jego mózg jak w krzesiwo i wzniecało w nim płomień. Poczuł się patriarchą, ojcem rodu wedle obyczaju rzymskiego, panem i sędzią. Powziął cnotliwą myśl ukarania winnych. Nie chciał już zabijać pana Roux i pani Bergeret przez instynkt krwiożerczy, chciał ich zabić przez poszanowanie sprawiedliwości. Wydał przeciwko nim wyroki hańbiące i straszne. Wyczerpał wszystkie surowości obyczajów średniowiecznych. Ten pochód przez wieki społeczeństw zorganizowanych był dłuższy niż pierwszy. Trwał całe dwie sekundy. Przez ten czas winni wprowadzili do swej pozycji zmiany na tyle dyskretne, żeby ich nie zauważono, i na tyle zasadnicze, by rodzaj ich stosunku zupełnie się przeistoczył.

Tymczasem idee religijne i moralne zupełnie się pomieszały w mózgu pana Bergeret: doświadczał on już tylko uczucia przykrości. Obrzydzenie jak fala brudnej wody zalewało płomienie jego gniewu. Trzy pełne sekundy upłynęły, a on nie uczynił nic i ciągle jeszcze był pogrążony w otchłani niezdecydowania. Wiedziony niejasnym instynktem, właściwym swemu charakterowi, zaraz z początku odwrócił wzrok od kanapy i utkwił go w stojącym obok drzwi stoliku. Stolik nakryty był oliwkową bawełnianą serwetą ze średniowiecznymi rycerzami w jaskrawych barwach. Tkanina ta miała naśladować starożytną makatę. Pan Bergeret w ciągu tych trzech nieskończenie długich sekund dokładnie rozpoznał na niej małego pazia trzymającego hełm jednego z rycerzy. Nagle wśród książek w czerwonych okładkach ze złoconymi brzegami, ułożonych na stoliku przez panią Bergeret dla ozdoby salonu, spostrzegł w żółtej okładce „Biuletyn Uniwersytecki”, który tam położył poprzedniego wieczoru. Widok tej broszury podsunął mu czyn najodpowiedniejszy dla jego ducha. Wyciągnął rękę, pochwycił „Biuletyn” i wyszedł z salonu, dokąd był wszedł25 niefortunnym trafem.

Znalazłszy się sam w jadalni, poczuł się nieszczęśliwy i zgnębiony. Trzymał się krzeseł, aby nie upaść, i byłoby mu słodko, gdyby mógł zapłakać. Ale niedola jego miała w sobie palącą gorycz, wysuszała mu łzy w oczach. Zdawało mu się, że jeśli widział niegdyś tę małą jadalnię, przez którą przechodził przed kilku sekundami, było to w innym życiu. Zdawało mu się, że w jakimś dalekim i przeszłym istnieniu znał się poufale z małym kredensem z rzeźbionego dębu, z filiżankami na mahoniowych półeczkach, z fajansowymi talerzami zdobiącymi ściany i siadał za tym okrągłym stołem z żoną i córkami. Zniszczono nie jego szczęście – szczęśliwy nie był nigdy – lecz biedne jego życie domowe; jego życie wewnętrzne, już i tak chłodne i smutne, teraz zbezczeszczono i zburzono tak, że nic zeń już nie pozostawało.

Gdy Eufemia przyszła nakrywać, drgnął przed widziadłem tego małego światka, w którym żył niegdyś, a który teraz uległ zniszczeniu.

Poszedł zamknąć się w swoim gabinecie. Siadł przed stołem, na chybił trafił otworzył „Biuletyn Uniwersytecki”, głowę wygodnie oparł na ręku i z przyzwyczajenia zaczął czytać.

Czytał:

Uwagi o czystości języka. Języki są jak dziewicze lasy, gdzie słowa wyrosły, jak chciały i mogły. Są słowa dziwaczne, a nawet potworne. Połączone w mowę, tworzą wspaniałą harmonię i barbarzyństwem byłoby przykrawać je jednostajnie jak lipy w parku. Należy szanować to, co w podniosłym stylu określa się jako niedosiężne szczyty”.

„A moje córki – pomyślał pan Bergeret. – Powinna była pamiętać o nich! Powinna była pomyśleć o naszych córkach!”

Potem czytał dalej, nie rozumiejąc:

„Bez wątpienia niejeden wyraz jest dziwolągiem. Mówimy nazajutrz, co znaczy na za jutro, a jasne jest, że należałoby mówić najutrz i to byłoby jedynie prawidłowe. Język wyszedł z gruntu ludowego. Pełen jest ciemnoty, błędów, dziwactw: największą jego pięknością jest naiwność. Urobili go nieucy znający jedynie przyrodę. Przyszedł do nas z daleka, a ci, co nam go przekazali, nie byli gramatykami tej miary, co Noël i Chapsal26

I dumał:

„W jej wieku, w jej położeniu skromnym, ubogim… Bo rozumiem, że kobieta piękna, bezczynna, poszukiwana… Ale ona!”

A że był namiętnym amatorem czytania, czytał mimowolnie:

„Korzystajmy zeń jak z cennego dziedzictwa. I nie przyglądajmy się mu zbyt z bliska. By mówić, a nawet aby pisać, niebezpieczne jest zbytnio zagłębiać się w etymologię…”

„I on, mój ulubiony uczeń, którego w dom przyjąłem… czyż nie powinien był…”

„Etymologia uczy nas, że Bóg jest »to, co błyszczy«, i że duch jest »oddechem«, ale ludzkość wyrazom tym nadała znaczenie, którego nie miały początkowo…”

– Cudzołożna!

Słowo to przyszło mu na wargi tak wyraźnie, że czuł je w ustach fizycznie, jak gdyby metalową płytkę, jak gdyby cienki medalik. Cudzołóstwo!

Uprzytomnił sobie nagle wszystko, co ten wyraz oznacza: tę rzecz zwykłą, codzienną, dziwaczną, śmieszną, niezręcznie tragiczną i płasko komiczną, zabawną; i w smutku swym począł się śmiać szyderczo.

Naczytał się był dużo Rabelais'go, La Fontaine'a, Moliera, więc nadał sobie miano, które, jak wątpić o tym nie można było, słusznie mu się należało. Ale przestał się śmiać, jeżeli w ogóle śmiał się poprzednio.

„Bez wątpienia – mówił sobie – przygoda ta jest drobna i pospolita. Ale skoro ja sam jestem nic nieznaczącym, małym członkiem społeczeństwa ludzkiego, przygoda ta jest wedle miary mojej ogromna i nie mam czego wstydzić się bólu, jaki mi sprawia”.

Pod wpływem tej myśli pogrążył się w żalu i otoczył smutkiem. Zdjęty, jak człowiek chory, wielką dla siebie litością, odganiał smutne obrazy i myśli natrętne, cisnące się do rozgorzałego mózgu. To, co widział, sprawiło mu fizyczną przykrość; powodu tej przykrości począł się doszukiwać od razu. Z przyrodzenia miał umysł filozoficzny.

„Rzeczy tyczące się najgwałtowniejszych pożądań, jakie przejmować mogą krew i ciało, nie dają się rozpatrywać obojętnie. Gdy nie wzniecają rozkoszy, wzbudzają obrzydzenie. Nie znaczy to, by pani Bergeret sama przez się zdolna była dać mi odczuć te alternatywy, ale ostatecznie w niej iści się dla mnie owa Wenus, rozkosz ludzi i bogów, aczkolwiek w kształcie zaprawdę najmniej miłym i dla mnie najmniej tajemniczym, jednakże dla mnie znów najcharakterystyczniejszym i najściślej określonym. I obraz jej, złączonej z panem Roux we wspólnym ruchu i wspólnym odczuciu, sprowadził ją właśnie do tego typu elementarnego, o którym mówię, że wzbudzić może tylko pociąg lub odrazę. Widzimy też, że każdy symbol erotyczny sprzyja lub przeszkadza pożądaniu i dlatego z jednaką siłą przyciąga lub odpycha wzrok, zależnie od fizjologicznego usposobienia widzów, które niejednokrotnie może się zmieniać. Spostrzeżenie to prowadzi do poznania prawdziwego powodu, dla którego zawsze i wszędzie akty erotyczne spełniano potajemnie, aby nie wzbudzać w widzach wrażeń gwałtownych i sprzecznych. Doszło do tego, że ukrywać zaczęto wszystko, co przypominało te akty. Tak zrodziła się Wstydliwość, która włada wszystkimi ludźmi, zwłaszcza u ludów zmysłowych”.

Pan Bergeret rozmyślał dalej:

„Przypadek pozwolił mi odkryć pochodzenie Wstydliwości, tej cnoty ze wszystkich najzmienniejszej, bo najogólniejszej, tej Wstydliwości, którą Grecy zwali Wstydem. Bardzo śmieszne przesądy przyłączyły się do tego zwyczaju, który bierze swój początek z usposobienia umysłu właściwego człowiekowi i wspólnego wszystkim ludziom – i one to zaciemniły jego naturę. Ale teraz mogę stworzyć prawdziwą teorię Wstydliwości. Newton tańszym jednak kosztem znalazł pod drzewem teorię praw ciążenia”.

 

Tak rozmyślał w swym fotelu pan Bergeret. Ale uczucia tak jeszcze nim miotały, że znów potoczył krwawymi oczyma, zgrzytnął zębami i zacisnął pięści z taką siłą, że paznokcie wbiły mu się w dłonie. Obraz jego ucznia, pana Roux, stanął mu przed oczyma z bezlitosną wyrazistością, w postaci, w jakiej nie powinien był być widziany z powodów, które profesor dopiero co tak doskonale wykazał. Pan Bergeret nie był pozbawiony zdolności zwanej pamięcią wzrokową. Choć nie miał oka malarza zdolnego gromadzić niezliczone obrazy, umiał dość wiernie i bez zbytniego wysiłku przedstawić sobie widoki, które kiedyś wzrok jego zajęły; w skarbnicy swej pamięci przechowywał starannie linie pięknego drzewa lub zarys zgrabnej kobiety, jeżeli choćby raz odbiły się w jego źrenicach. Ale żaden obraz w pamięci nie przedstawił mu się tak jasno, ściśle, barwnie, żaden nie był zarazem tak drobiazgowy a silny, pełny i potężny, jak zuchwały obraz pana Roux spojonego uściskiem z panią Bergeret. Obraz ten, zgodny z rzeczywistością, był ohydny i podły, bo przedłużał w nieskończoność akt, sam przez się przelotny. Dawał zupełne złudzenie, w złudzeniu miał cyniczny upór i nieznośną trwałość. Tym razem pan Bergeret miał znów ochotę zabić pana Roux, swego ucznia. Wykonał nawet odpowiedni gest, a że myśl jego w tej chwili miała siłę czynu, uczuł po niej znużenie jak gdyby po czynie spełnionym.

Potem zaczął rozmyślać i powoli, miękko zabłąkał się w labiryncie niepewności i sprzeczności. Myśli jego roztapiały się, mieszały, łączyły swe odcienie jak krople farb akwarelowych w szklance wody. I wkrótce zatracił nawet zrozumienie samego wypadku.

Powiódł smutnym wzrokiem wokoło, przypatrzył się bukietom na tapetach i zauważył, że połówki czerwonych goździków źle się schodzą. Spoglądał na książki poustawiane na sosnowych półkach, na wycieraczkę do piór, robotę szydełkową, którą pani Bergeret podarowała mu przed kilku laty na imieniny. Rozczulił się na myśl, że wspólne pożycie jest zerwane. Nigdy nie pałał wielką miłością do tej kobiety, którą poślubił z porady przyjaciół, gdyż sam był niezdolny myśleć o swych sprawach. Już od dawna jej nie kochał. Ale tworzyła ona znaczną część jego życia. Pomyślał o córkach bawiących chwilowo u ciotki w Arcachon, o starszej córce, Paulinie, swej ulubienicy, która była do niego podobna. Zapłakał.

Nagle poprzez łzy spostrzegł trzcinowy manekin, na którym pani Bergeret upinała swe suknie. Miała zwyczaj stawiać go w gabinecie, nie zwracając uwagi na szemranie profesora, który się uskarżał, że musi obejmować i przenosić tę trzcinową niewiastę, ilekroć chce zdjąć książkę z półki. Pana Bergeret zawsze drażniła ta maszyna, przypominała mu bowiem kojce, w jakich wieśniacy zwożą na targ kurczęta, i równocześnie pewne bożyszcze z plecionej trzciny, w którym Fenicjanie mieli podobno palić niewolników. Dzieckiem będąc, widział je na obrazku w swej Historii starożytnej. Najwięcej jednak przypominała mu ona panią Bergeret i chociaż sprzęt ten był bez głowy, zawsze wydawało mu się, że lada chwila zacznie on kłócić się, jęczeć, złorzeczyć. Tym razem maszyna ta wydała mu się samą panią Bergeret, panią Bergeret śmieszną, wstrętną. Rzucił się na nią, ścisnął palcami, zgniótł trzcinowe żebra i gors, przewrócił ją na ziemię, podeptał nogami, potem jęczącą, poranioną podniósł i wyrzucił za okno, na podwórze bednarza Lenfant, gdzie spadła między wiadra i stągwie. Pojmował jasno, że spełnił czyn symboliczny wprawdzie, ale bądź co bądź głupi i śmieszny. Mimo to doświadczył pewnej ulgi. I gdy Eufemia przyszła mu oznajmić, że obiad stygnie, wzruszył ramionami, rezolutnie przeszedł pustą jeszcze jadalnię, wziął kapelusz z przedpokoju i wyszedł.

W bramie spostrzegł, że nie wie, dokąd iść ani co robić, i że nie powziął żadnego zgoła postanowienia. Na ulicy zauważył, że deszcz pada, a on nie ma parasola. Sprawiło mu to małą przykrość, która jednak była dlań rozrywką. Gdy tak wahał się, czy ma odważyć się wyjść na ulewę, na bielonej ścianie poniżej dzwonka ujrzał rysunek nakreślony ołówkiem, jakby ręką dziecka. Rysunek wyobrażał człowieka: dwie kropki i dwie kreski w kółku stanowiły twarz, obwód owalny tworzył ciało, ręce i nogi były oznaczone prostymi liniami, które, rozrzucone jak szprychy koła, nadawały nieco wesołości tym gryzmołom w klasycznym stylu łobuzerskiego malarstwa ściennego. Obrazek ten musiał już być narysowany od jakiegoś czasu, bo miejscami był na wpół zamazany i zatarty. Ale pan Bergeret zauważył go po raz pierwszy, zapewne z tej przyczyny, że teraz właśnie pobudzona była jego zdolność obserwacji.

Graffito27!” – pomyślał profesor.

Przyjrzawszy się, zobaczył, że na głowie człowieka widnieją rogi, a obok napisane jest jako objaśnienie: Bergeret.

„Wiedziano o tym! – rzekł sobie w duchu na ten widok. – Żaki szkolne obwieszczają to na murach i plotki o mnie chodzą po całym mieście. Ta kobieta zdradza mnie może od dawna i z rozmaitymi osobami. To graffito powiedziało mi więcej, niżby powiedzieć mogły najdłuższe i najstaranniejsze wywiady”.

Pod ulewą, stojąc w błocie, badał rysunek i zauważył, że litery napisane były niekształtnie i że linie rysunku mają tę samą pochyłość, co pismo.

Pan Bergeret odszedł i smagany deszczem myślał o graffiti. Nieumiejętnymi rękoma kreślono je niegdyś na murach Pompei, a dziś odczytują je, zbierają i wysławiają filolodzy. Myślał o graffito z Palatynu, o tym pośpiesznym, niezręcznym rysunku, którym nudzący się żołnierz ozdobił ściany kordegardy28.

„Oto osiemnaście wieków minęło, jak ten żołnierz rzymski zrobił karykaturę towarzysza swego, Alexandrosa, czciciela ukrzyżowanego bożka z oślą głową. Żaden zabytek starożytności nie był ciekawiej badany nad to graffito z Palatynu. Jest ono reprodukowane w niezliczonych zbiorach. Teraz, tak jak Alexandros, mam swoje graffito. Gdyby kataklizm jaki zniszczył to smutne, szkaradne miasto przeznaczając je dla studiów XXX stulecia i gdyby w tej dalekiej przyszłości odnaleziono moje graffito, co powiedzą o nim uczeni? Czy zrozumieją jego prostacką symbolikę? Czy potrafią choćby odsylabizować moje nazwisko, pisane literami zaginionego alfabetu?”

Pan Bergeret, pod drobno mżącym deszczem, w przejmującej wilgoci, doszedł do placu Św. Eksuperego. Tu między dwoma filarami kościoła zobaczył budkę, na której jako szyld widniał czerwony but. Przypomniał sobie, że obuwie jego, zniszczone od długiego użytku, nasiąka wodą. Pomyślał zarazem, że odtąd sam musi dbać o swą odzież, czym aż do dnia dzisiejszego zajmowała się pani Bergeret, udał się więc prosto do szewca. Zastał go przy pracy: przybijał ćwieczkami podeszwę.

– Dzień dobry, panie Piédagnel.

– Piękne dzień dobry, panie Bergeret. Czym mogę panu służyć, panie Bergeret?

I człeczyna podniósł ku swemu klientowi kanciastą głowę; bezzębne usta otworzyły się w uśmiechu. Jego twarz, chuda, z głęboko zapadłymi czarnymi jamami oczu, z wydatnym, ostro zarysowanym podbródkiem, miała suche i twarde rysy, żółtą cerę i smutny wyraz tych figur kamiennych zdobiących wejście starego kościoła, przy którym urodził się, żył i miał umrzeć.

– Może pan być spokojny, panie Bergeret, mam pańską miarę i wiem, że lubi pan czuć się swobodnym w obuwiu. Ma pan rację, panie Bergeret, że nie chce pan popisywać się małą stopą.

– Ale mam nogę wysoką w podbiciu i stopę wysklepioną. Proszę pamiętać o tym.

Pan Bergeret nie chełpił się swą stopą, ale czytał raz kiedyś, że pan de Lamartine z dumą pokazywał obnażoną nogę, wysoką w podbiciu; jego stopa tworzyła łuk na kształt mostu. Pan Bergeret, powołując się na ten przykład, odczuwał przyjemność, że nie miał stóp płaskich.

Profesor usiadł na wyplatanym krześle pokrytym strzępami zniszczonego dywanu i przyglądał się kramikowi i szewcowi. Na ścianie wybielonej, lecz pełnej głębokich bruzd i szpar, za ramiona krzyża z czarnego drzewa zatknięta była zielona gałązka. Mały Chrystus miedziany, przygwożdżony do tego krzyża, pochylał głowę nad szewcem przygwożdżonym do swego stołka za sklepową ladą, pełną przykrojonych skór i drewnianych kopyt, na których skórkowe krążki znaczyły miejsca, gdzie noga, którą to kopyto wyobrażało, miała bolesny nagniotek.

Mały piecyk żelazny rozgrzany był do czerwoności i czuć było silny zapach skór i kuchni.

– Widzę z przyjemnością – rzekł pan Bergeret – że macie tyle roboty, ile tylko zapragnąć można.

Tu szewc zaczął rozwodzić swe żale. Zmieniły się czasy. Trudno teraz konkurować z obuwiem fabrycznym. Klientela kupuje gotowe obuwie w magazynach urządzonych na sposób paryski.

– Moi klienci umierają – dodał. – Straciłem proboszcza Rieu. Pozostają reperacje i zelówki, ale to niewdzięczna robota.

Pan Bergeret posmutniał, patrząc na tego szewca o gotyckiej twarzy, jak opowiadał swe troski pod małym krucyfiksem. Zapytał go z pewnym wahaniem:

– Syn wasz musi mieć około dwudziestu lat? Co się z nim dzieje?

– Firmin? Pan może słyszał – odrzekł staruszek – że opuścił seminarium, bo nie miał powołania na księdza. Wielebni ojcowie byli tak łaskawi, że zajęli się nim jeszcze po wydaleniu z zakładu. Ksiądz Lantaigne znalazł mu miejsce nauczyciela domowego u pewnego margrabiego w Poitou. Ale rozżalony Firmin odmówił. Jest teraz w Paryżu korepetytorem w jakiejś bursie przy ulicy Św. Jakuba, ale zarabia niewiele.

I szewc dodał smutnie:

– Przydałaby mi się…

Nie dokończył, ale po chwili mówił dalej:

– Jestem wdowcem od dwunastu lat, przydałaby mi się żona, kobieta potrzebna jest do gospodarstwa.

Zamilkł, wbił trzy ćwieczki w podeszwę i rzekł:

– Tylko potrzebowałbym żony rozumnej.

Zabrał się znów do roboty. Nagle podnosząc ku niebu swą smutną, cierpiącą twarz, szepnął:

– A przy tym: tak smutno samemu!

Pan Bergeret drgnął radośnie. Spostrzegł pana Paillota na progu księgarni.

– Do widzenia, Piédagnel – rzekł, wstając. – Pamiętajcie o wysokim podbiciu.

Ale szewc, zatrzymując go błagalnym spojrzeniem, zapytał, czy nie zna przypadkiem kobiety niezbyt młodej, pracowitej wdowy, która chciałaby poślubić wdowca mającego niewielki warsztat.

Pan Bergeret patrzył z osłupieniem na tego człowieka pragnącego się żenić. Ale Piédagnel szedł za wątkiem swych myśli.

– Jest wprawdzie – mówił – roznosicielka chleba z ulicy des Tintelleries, ale to pijaczka. Jest też służąca nieboszczyka proboszcza z kościoła Świętej Agnieszki. Ale ta jest dumna, bo ma nieco zaoszczędzonego grosza.

– Piédagnel – rzekł pan Bergeret – naprawiajcie obuwie współobywateli, pozostańcie samotnym, odosobnionym, zadowolonym w swym kramiku i nie żeńcie się, bo to byłoby nierozumne!

Zamknął za sobą oszklone drzwi, przeszedł plac Św. Eksuperego i wszedł do Paillota. Księgarz był sam w sklepie. Był to umysł suchy, niewykształcony. Mówił mało i myślał tylko albo o księgarni, albo o willi, którą posiadał na wzgórzach Duroc. Ale pan Bergeret miał do księgarza i do księgarni niewytłumaczoną słabość. U Paillota czuł się najlepiej, tu łatwo przychodziły mu najlepsze pomysły.

Paillot był bogaty i nie skarżył się nigdy. Zwierzył się jednak przed panem Bergeret, że teraz już na książkach szkolnych nie zarabia się tyle, co dawniej. Przy tym dostawa książek i przyborów szkolnych staje się łamigłówką z powodu częstych zmian w programach.

– Dawniej – rzekł – szkoła była bardziej konserwatywna.

– Nie sądzę – odpowiedział pan Bergeret. – Łatamy ciągle nasze nauczanie klasyczne. Jest to stary gmach, który w budowie swej nosi cechy wszystkich epok. Fasada w stylu Cesarstwa wznosi się nad portykiem jezuickim; ma on galerie w stylu rokoko, kolumnady w stylu kolumnad Luwru, schody Odrodzenia, sale gotyckie, kryptę romańską, a gdyby odsłonięto jego fundamenty, znaleziono by opus spicatum29 i cement rzymski. Na każdej z tych części można by umieścić pamiątkowy napis z datą pochodzenia: „Uniwersytet Cesarski 1808 – Rollin – Oratorianie – Port-Royal – Jezuici – Scholastycy – Retorzy łacińscy z Autun i Bordeaux”. Każde pokolenie czyniło pewne zmiany i coś dobudowało do tego pałacu wiedzy.

 

Paillot, gładząc rudą brodę, głupkowato patrzył na pana Bergeret. Potem ukrył się wystraszony za kontuarem, a pan Bergeret kończył swoje wywody:

– Tylko dzięki tym częstym poprawkom budowa jeszcze stoi. Przepadłaby, gdyby już nic w niej nie zmieniano. Należy podreperować części grożące zawaleniem i dodać kilka sal nowej architektury. Ale już słyszę złowróżbny trzask.

Ponieważ poczciwy Paillot nie odpowiadał na tę ciemną, przerażającą go przemowę, pan Bergeret pogrążył się w kąt starych ksiąg.

I tego dnia jak zwykle wziął trzydziesty ósmy tom Historii powszechnej odkryć i podróży. I teraz jak zwykle książka otworzyła się sama na stronicy 212. Na karcie tej także widział on splecione postacie pani Bergeret i pana Roux… Odczytał tak znany sobie tekst, nie zwracając uwagi na to, co czyta, i snując rozmyślania, jakie podsuwała mu obecna sytuacja:

…znaleźć przejście na północ. – Niepowodzeniu temu – rzekł (oczywiście, zdarzenie to nie jest ani rzadkie, ani nadzwyczajne i nie powinno dziwić umysłu filozoficznego) – zawdzięczamy, że mogliśmy ponownie zwiedzić wyspy Sandwich (jest domownikiem, a burzy mój dom; nie mam już domu) i wzbogacić naszą podróż odkryciem (nie mam już domu, domu), które, choć ostatnie (jestem wolny moralnie, to jest ważne), zdaje się pod wieloma względami być najważniejszym, jakiego dokonali Europejczycy na całym obszarze Oceanu Spokojnego…

Pan Bergeret zamknął książkę. Ujrzał w oddali wybawienie, wolność, nowe życie. Było to tylko małe, dalekie światełko w ciemnościach, ale żywe i trwałe. Jakże wyjdzie z tego tunelu? Nie wiedział jeszcze. Ale widział przynajmniej jasne światełko u końca. I jeśli zachował jeszcze wzrokowe wrażenie pani Bergeret sprzężonej z panem Roux, był to już dlań jedynie dziwaczny obraz, który nie budził w nim ani gniewu, ani wstrętu, była to tylko ilustrowana karta tytułowa, winieta jakiejś pornograficznej książki. Spojrzał na zegarek i przekonał się, że była godzina druga. Potrzebował stu osiemdziesięciu minut na dojście do tego stanu mądrości.

25był wszedł – forma daw. czasu zaprzeszłego; dziś: wszedł (przedtem, uprzednio). [przypis edytorski]
26Noël i Chapsal – Jean-François Michel Noël (1755–1841), leksykograf, autor Gramatyki francuskiej, którą napisał wraz z Charles'em Chapsalem (1788–1858). [przypis redakcyjny]
27graffito (wł.; lm graffiti) – rysunek lub napis wyryty na ścianach, kamieniach i naczyniach z okresu greckiego, rzymskiego, arabskiego lub wczesnochrześcijańskiego. [przypis redakcyjny]
28kordegarda (z fr. corps de gardes) – wartownia. [przypis edytorski]
29opus spicatum (łac.) – tak zwano starożytny sposób układania posadzki. [przypis redakcyjny]
Купите 3 книги одновременно и выберите четвёртую в подарок!

Чтобы воспользоваться акцией, добавьте нужные книги в корзину. Сделать это можно на странице каждой книги, либо в общем списке:

  1. Нажмите на многоточие
    рядом с книгой
  2. Выберите пункт
    «Добавить в корзину»