Бесплатно

Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej

Текст
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

V. Z Brucku nad Litawą ku Sokalowi

Porucznik Lukasz biegał zdenerwowany po kancelarii 11 kompanii marszowej. Kancelaria ta była ciemną, obrzydliwą dziurą w baraku kompanii, oddzieloną od pomieszczenia żołnierzy przepierzeniem z desek. Był w tej kancelarii stół, dwa krzesła, bańka do nafty i prycza.

Przed porucznikiem stał feldfebel Vaniek, który tu w kancelarii układał zazwyczaj listy do wypłaty żołdu, prowadził rachunki kuchni dla szeregowców, był ministrem finansów kompanii, siedział tu przez cały boży dzień i tutaj też sypiał w nocy.

Przy drzwiach stał gruby szeregowiec, brodaty jak Madej. Był to Baloun, nowy pucybut porucznika, w cywilu młynarz z okolic Czeskiego Krumlova.

– Wybrał mi pan doprawdy znakomitego pucybuta – mówił porucznik Lukasz do feldfebla rachuby. – Dziękuję panu serdecznie za tę miłą niespodziankę. Zaraz pierwszego dnia, jak tylko posłałem go po obiad do kuchni oficerskiej, zeżarł mi połowę.

– Rozlało mi się – rzekł gruby olbrzym.

– No dobrze, rozlało ci się. Ale rozlać mogłeś tylko zupę albo sos, nie zaś frankfurcką pieczeń. Przecież przyniosłeś mi taki kawałeczek, co brudu za paznokciem. A gdzie podziałeś strudel?

– Strudel? Ja…

– Nie zapieraj się, boś go zeżarł.

Ostatnie słowa wymówił porucznik Lukasz z taką powagą i tak ostro, że Baloun mimo woli cofnął się o dwa kroki.

– Informowałem się w kuchni, co mieliśmy dzisiaj na obiad. Do zupy były na przykład kluseczki z wątróbki. Gdzie podziałeś te kluseczki? Powyciągałeś jedną po drugiej i zeżarłeś po drodze. Następnie była wołowina z ogórkiem. Coś z tym zrobił? Też zeżarłeś. Dwa płaty pieczeni frankfurckiej, a tyś mi przyniósł pół kawałka. Były dwa kawałki strudla. Gdzieś go podział? Zeżarłeś wszystko, ty świnio nędzna, mizerna. Pytam się, gdzie zaprzepaściłeś strudel? A, w błoto ci wpadł? Ty draniu jeden! Może pokażesz mi miejsce, gdzie leży ten strudel w błocie? A, pies przyleciał jak na zawołanie, złapał go i uciekł z nim. Jezus Maria, przecież ja cię tak spiorę po pysku, że będziesz miał łeb jak szaflik! Jeszcze się ta świnia zapiera. Przecież cię widzieli. Wiesz, kto cię widział? Rechnungsfeldfebel Vaniek widział cię na własne oczy. Przyszedł do mnie i mówi: „Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że ta pańska świnia, Baloun, żre pański obiad”. Wyjrzałem oknem, a ten żre mój obiad tak łapczywie, jakby przez cały tydzień nic nie jadł. Słuchajcie no, rechnungsfeldfebel, czy naprawdę nie mogłeś pan wyszukać dla mnie innego bydlaka, tylko akurat takiego?

– Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że Baloun wydawał mi się z całej naszej kompanii marszowej najporządniejszym człowiekiem. Taki z niego niezguła, że nie może zapamiętać ani jednego chwytu, a jakby mu dać w rękę karabin, to jeszcze by się stało jakie nieszczęście. Podczas ostatniego ćwiczenia ślepymi nabojami o mały figiel byłby wystrzelił w oko sąsiadowi. Myślałem więc, że przyda się przynajmniej w takiej służbie.

– I będzie pożerał moje obiady – rzekł porucznik Lukasz – jakby mu nie wystarczała jego własna porcja! Może masz jeszcze na coś apetyt?

– Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że ciągle jestem głodny. Jeśli czasem zbywa komu kawałek chleba, to od niego kupuję ten chleb za papierosy, ale to wszystko mało. Ja mam już taką naturę. Czasem zdaje mi się, że już jestem syty, ale gdzie tam! Za chwilę po jedzeniu zaczyna mi kruczyć w brzuchu i mój drański żołądek znowuż domaga się żarcia. Bywa i tak, że mi się zdaje, że się przejadłem i że już by się w żołądku nic nie zmieściło, ale to się tylko tak zdaje. Jak tylko zobaczę, że ktoś je albo poczuję zapach jedzenia, to mi się w żołądku robi tak pusto, że aż się na płacz zbiera. Żołądek zaczyna domagać się swoich praw, a ja połykałbym w takiej chwili kamienie. Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że już prosiłem, żeby mi wydali podwójną porcję. W Budziejowicach zachodziłem z tego powodu do pułkowego doktora, a doktor zamiast mi pomóc, kazał mnie zabrać na trzy dni do lazaretu i dawać mi raz na dzień garnuszek czystej polewki. „Ja cię, powiada, ty kanalio, nauczę być głodnym! Jak mi tu przyjdziesz jeszcze raz, to wyjdziesz ode mnie jak tyczka chmielowa!” Mnie nie potrzeba, panie oberlejtnant, jakichś dobrych rzeczy, bo nawet najzwyczajniejsze pobudzają mój apetyt, aż mi się śliny robią. Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, iż proszę grzecznie, żeby mi została przyznana druga porcja. Gdyby nie starczyło mięsa, to przynajmniej te dodatki, jak na przykład kartofle, kluski, trochę sosu… Tych rzeczy zawsze sporo zostaje.

– Dobrze. Wysłuchałem cierpliwie twoje zuchwalstwa, Balounie – odpowiedział porucznik Lukasz, a zwracając się do feldfebla, pytał: – Słyszał pan kiedy, panie rechnungsfeldfebel, aby żołnierz dawniejszy odważył się na taką zuchwałość jak ten drab? Zeżarł mi obiad i jeszcze chce, żeby mu została przyznana podwójna porcja. Ale ja ci, Balounie, jeszcze pokażę, aż ci to bokiem wyjdzie!

Sie, Rechnungsfeldfebel – zwrócił się porucznik do Vańka – zaprowadź go do kaprala Weidenhofera, żeby go przywiązał do słupka dziś wieczorem na dwie godziny i to na dziedzińcu koło kuchni, jak będą wydawali gulasz. Niech go przywiąże do słupka porządnie wysoko, żeby stał na paluszkach i żeby widział, jak się ten gulasz będzie gotował. I niech pan wyda rozporządzenie, żeby Baloun był przywiązany do słupka i wówczas jeszcze, gdy gulasz będzie wydawany, żeby mu śliny z pyska leciały jak głodnej suce, przyczajonej koło wędliniarni. Kucharzowi powiedzieć, żeby jego porcję rozdał.

– Rozkaz, panie oberlejtnant. Chodźcie, Balounie!

Gdy się oddalili, porucznik zatrzymał ich we drzwiach i spoglądając w twarz wystraszonego Balouna, mówił głosem triumfującym:

– Ładnieś się urządził, Balounie. Smacznego! A jeśli jeszcze raz zrobisz mi coś podobnego, to bez miłosierdzia oddam cię pod sąd polowy.

Gdy Vaniek wrócił i oznajmił porucznikowi, że Baloun jest już przywiązany do słupka, Lukasz rzekł:

– Znasz mnie pan dobrze, że takich rzeczy robić nie lubię, ale nie ma rady. Po pierwsze, sam pan przyznasz, że gdy psu odbierają gnat, to warczy. Nie chcę mieć przy sobie takiego podłego draba, a po drugie, już sam fakt, że Baloun został przywiązany do słupka, wywrze wpływ moralny i psychologiczny na wszystkich szeregowców. Od chwili gdy się dowiedzieli, że jutro albo pojutrze pójdą na front, chłopiska nie słuchają i każdy robi, co mu się podoba.

Porucznik Lukasz miał minę człowieka bardzo przygnębionego i cichym głosem mówił dalej:

– Onegdaj podczas ćwiczeń nocnych mieliśmy manewrować przeciwko szkole jednorocznych ochotników za cukrownią. Pierwszy pluton, straż przednia, jeszcze względnie cicho szedł szosą, bo ja go sam prowadziłem, ale drugi, który miał iść na lewo i rozsyłać patrole pod cukrownię, spacerował, jakby wracał z majówki. Śpiewali i hałasowali, że chyba słychać było te hałasy aż w obozie. Następnie na prawym skrzydle trzeci pluton miał spenetrować teren pod lasem. Oddalony był od nas o dobre dziesięć minut i nawet z takiego oddalenia widać było, jak te gałgany palą papierosy: ognik przy ogniku żarzył się w ciemnościach nocy. Czwarty pluton miał być strażą tylną i diabli wiedzą, jak to się stało, że wynurzył się nagle przed nosem naszej straży przedniej, tak że był uważany za nieprzyjaciela, a ja musiałem cofać się przed własną strażą tylną, która na mnie nacierała. Taka jest 11 kompania, którą odziedziczyłem. Co można z takich ludzi zrobić? Jak będą postępowali w prawdziwej bitwie?

Porucznik Lukasz składał ręce jak ciężko doświadczony męczennik, a koniec jego nosa zaostrzył się.

– Niech się pan tym wszystkim nie przejmuje, panie oberlejtnant pocieszał go feldfebel Vaniek. – Nie warto sobie suszyć głowy takimi rzeczami. Służyłem już w trzech kompaniach marszowych, każdą rozbili nam razem z całym batalionem i musieliśmy formować się na nowo. I wszystkie kompanie marszowe były akurat takie same jak pańska, panie oberlejtnant, ani jedna nie była lepsza. Najgorsza była 9: zawlokła z sobą do niewoli wszystkie szarże razem z dowódcą kompanii. Mnie uratowało tylko to, że byłem przy taborach pułkowych, gdzie fasowałem dla kompanii rum i wino, więc cała ta heca odbyła się beze mnie.

A czy nie słyszał pan, panie oberlejtnant, że podczas tego ostatniego ćwiczenia nocnego, o którym pan właśnie mówił, szkoła jednorocznych ochotników, która miała okrążyć pańską kompanię, dostała się aż nad Jezioro Nezyderskie? Maszerowała sobie pięknie i ładnie wciąż za nosem, aż do samego rana, a forpoczty dostały się aż do przybrzeżnych bajor. I to jeszcze prowadził ich sam pan kapitan Sagner. Gdyby nie świt, to byliby dotarli może do samego Sopronia – mówił tajemniczo feldfebel rachuby, bo bardzo lubił podobne wypadki i miał je wszystkie w ewidencji.

Pewno pan już słyszał – rzekł jeszcze Vaniek mrugając poufale – że pan kapitan Sagner ma zostać naszym dowódcą batalionu. Wszyscy byli zrazu przekonani razem ze sztabsfeldfeblem Hegnerem, że dowódcą batalionu będzie pan, ponieważ jest pan u nas najstarszym oficerem, a potem przyszedł z dywizji do brygady jakiś papier z mianowaniem kapitana Sagnera.

Porucznik Lukasz zagryzł usta i zapalił papierosa. Wiedział o tym i był przekonany, iż dzieje mu się krzywda. Kapitan Sagner już dwa razy ubiegł go w awansie. Irytowało go to, ale nie rzekł nic, tylko machnął ręką.

– Ba, kapitan Sagner…

– Mnie to wcale nie cieszy – poufale rzekł feldfebel rachuby. – Opowiadał nam sztabsfeldfebel Hegner, że na początku pan kapitan Sagner chciał się odznaczyć w Serbii, gdzieś w pobliżu Czarnej Góry, i pędził jedną kompanię swego batalionu za drugą na serbskie karabiny maszynowe, aczkolwiek nie zdało się to na nic, bo to nie była robota dla piechoty, ale dla artylerii, która jedynie mogła Serbów stamtąd wykurzyć. Z całego batalionu pozostało wszystkiego osiemdziesiąt chłopa. Pan kapitan Sagner sam dostał postrzał w rękę, a potem w szpitalu zaraził się jeszcze dezynterią i znowu pojawił się w pułku w Budziejowicach, a wczoraj wieczorem miał opowiadać w kasynie, że się cieszy, iż odchodzi na front, bo choćby cały batalion miał poświęcić, to jednak pokaże, co umie, i dostanie signum laudis. Za Serbię, powiada, dostał po nosie, ale teraz albo zginie z całym marszbatalionem, albo zostanie mianowany oberlejtnantem. Ale batalion musi poznać wojnę na własnej skórze. Sądzę, panie oberlejtnant, że takie ryzykanctwo musi obchodzić i nas. Niedawno opowiadał nam sztabsfeldfebel, że kapitan Sagner nie bardzo panu sprzyja i że naszą 11 kompanię wyśle do boju na pierwszy ogień i na miejsce najstraszniejsze.

 

Feldfebel rachuby westchnął.

– Ja sądzę, że w takiej wojnie jak obecna, kiedy tyle jest wojska i taki długi front, więcej można osiągnąć porządnym manewrowaniem niż rozpaczliwymi atakami. Widziałem, jak było pod Duklą z 10 kompanią. Wszystko odbyło się sprawnie i gładko. Przyszedł rozkaz: „Nicht schiessen” – więc nikt nie strzelał i czekaliśmy, aż Rosjanie podeszli do nas na krótką odległość. Bylibyśmy ich wzięli do niewoli bez wielkiego kłopotu, tylko że wtedy na lewym skrzydle mieliśmy idiotycznych landwerzystów, a ci dostali takiego pietra na widok zbliżających się Rosjan, że zaczęli dawać dęba i zjeżdżać ze zbocza po śniegu jak przy saneczkowaniu, a my dostaliśmy rozkaz przebić się do brygady, bo Rosjanie przerwali lewe skrzydło. Byłem akurat wtedy w brygadzie, żeby mi tam podpisali kompanieverpflegungsbuch, ponieważ nie mogłem znaleźć naszego taboru pułkowego, i wtedy zaczęli się do brygady zlatywać pierwsi szeregowcy z 10 kompanii. Do wieczora przyszło ich ze stu dwudziestu, reszta zaś zjechała po śniegu do Moskali jak w jakim toboganie. Tam była straszna sytuacja, bo Rosjanie mieli w Karpatach stanowiska u góry i na dole. A następnie, panie oberlejtnant, pan kapitan Sagner…

– Daj mi pan spokój z panem kapitanem Sagnerem – rzekł porucznik Lukasz. – Ja to wszystko znam. Tylko nie myśl pan sobie, że jak będzie szturm i bitwa, to znów całkiem przypadkowo znajdzie się pan przy taborze pułkowym i będzie pan fasował rum i wino. Zwrócono mi już uwagę, że pan strasznie pije. Zresztą, kto spojrzy na pański czerwony nos, ten od razu widzi, z kim ma do czynienia.

– To z Karpat, panie oberlejtnant, tam trzeba było pić. Menaż dostarczano nam zimny, okopy były w śniegu, nie wolno było niecić ognia, więc trzymał nas przy życiu tylko rum. I to jeszcze dzięki mojej zapobiegliwości, bo w innych kompaniach nie umieli postarać się o niego i ludzie marzli jak muchy. Za to w naszej kompanii wszyscy podostawali czerwone nosy od rumu, ale miało to także swoje ciemne strony, bo z batalionu przyszedł rozkaz, żeby na patrolowanie wychodzili tylko ci szeregowcy, którzy mają czerwone nosy.

– No, tym razem zima już za nami – rzekł z naciskiem porucznik.

– Rum jest żołnierzowi potrzebny w każdej porze roku tak samo jak wino. Wytwarza on, że tak powiem, dobry humor. Za pół miarki wina i ćwierć litra rumu ludzie biją się chętnie, z kim popadnie… Co za bydlę puka do drzwi? Nie widzi na drzwiach napisu: „Nicht klopfen! Herein!

Porucznik odwrócił się na krześle ku drzwiom i zauważył, że otwierają się one powoli i ostrożnie. Równie cicho wkroczył do kancelarii 11 kompanii marszowej dobry wojak Szwejk salutując już ode drzwi. Prawdopodobnie salutował już wówczas, gdy na drzwiach odczytywał napis: „Nicht klopfen” – i stukał.

Jego salutowanie było jakby radosnym uzupełnieniem jego bezgranicznie zadowolonej, beztroskiej twarzy. Wyglądał jak grecki bóg złodziei w prozaicznym mundurze austriackiego piechura.

Porucznik Lukasz na chwilę przymknął oczy, jakby unikając spojrzenia dobrego wojaka Szwejka, który zdawał się nim ściskać i całować swego przełożonego.

Tak musiał niezawodnie spoglądać syn marnotrawny na ojca swego po powrocie do domu, gdy ojciec na jego przyjęcie obracał na rożnie tłustego barana.

– Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że znowuż jestem – odezwał się od progu Szwejk z taką szczerą prostotą, że porucznik Lukasz oprzytomniał w jednej chwili. Gdy pułkownik Schröder powiedział mu, że Szwejk wróci do niego jako ordynans kompanii, Lukasz oddalał w duchu chwilę spotkania ze swoim byłym służącym. Co dzień rano powtarzał sobie miłą obietnicę:

– On jeszcze dzisiaj nie przyjdzie, zbroi pewno coś takiego, że będą musieli go zatrzymać.

Wszystkie te kombinacje rozpłynęły się jak dym w chwili, gdy Szwejk wszedł do kancelarii w sposób tak miły i prosty.

Szwejk spojrzał następnie na feldfebla rachuby i z miłym uśmiechem podał mu papiery, które wyjął z kieszeni płaszcza.

– Posłusznie melduję, panie rechnungsfeldfebel, że te papiery, które wydano mi w kancelarii pułku, mam oddać panu. To niby o żołd idzie i zapisanie mnie na Verpflegung.

Szwejk poruszał się w kancelarii 11 kompanii marszowej z taką ujmującą swobodą towarzyską, jakby był najmilszym kolegą feldfebla Vańka, który na tę poufałość zareagował prostymi słowy:

– Proszę położyć na stole.

– Zrobiłby pan bardzo dobrze, Sie Rechnungsfeldwebel, gdyby pan wyszedł i pozostawił mnie ze Szwejkiem sam na sam – rzekł porucznik Lukasz.

Vaniek wyszedł, ale przystanął za drzwiami, aby podsłuchiwać, co ci dwaj mają sobie do powiedzenia.

Zrazu nie słyszał nic, bo Szwejk i porucznik Lukasz milczeli. Obaj długo spoglądali na siebie i obserwowali się wzajemnie. Lukasz spoglądał na Szwejka, jakby go chciał zahipnotyzować, jak to czyni kogut, który spogląda na kurę przygotowując się do napadnięcia na nią.

Szwejk, jak zawsze, patrzył przed siebie spokojnie i obejmował porucznika spojrzeniem miękkim i tkliwym, jakby chciał powiedzieć:

„Więc znowuż jesteśmy razem, serdeńko słodkie. Teraz nic już nas nie rozłączy, gołąbku drogi”.

Gdy porucznik Lukasz milczał trochę przydługo, oczy Szwejka pełne tkliwego wyrzutu zdawały się mówić: „Powiedzże mi coś, miły mój, przemów do mnie!”

Porucznik Lukasz przerwał to męczące milczenie słowami, w które starał się włożyć jak najwięcej złośliwej ironii:

– Uprzejmie was witam, mój Szwejku. Dziękuję za odwiedziny takiego wielce miłego gościa!

Ale nie utrzymał się w tym tonie. Złość dni minionych odezwała się w nim tak mocno, że pięścią huknął w stół z całej siły, aż kałamarz podskoczył, a atrament trysnął na listę żołdu i powalał ją. Porucznik rzucił się ku Szwejkowi, stanął tuż przed nim i wrzasnął:

– Ach, ty bydlę jedno! – i zaczął biegać po ciasnej kancelarii, a za każdym razem, gdy mijał Szwejka, spluwał.

– Posłusznie melduję, panie oberlejtnant – rzekł Szwejk, gdy porucznik Lukasz nie przestawał chodzić i drzeć papierów, po które sięgał, gdy przechodził obok stołu – że list oddałem, jak się należy. Znalazłem szczęśliwie panią Kakonyi i muszę przyznać, że jest to kobieta bardzo ładna. Widziałem ją wprawdzie tylko przez chwilę, gdy płakała…

Porucznik Lukasz usiadł na pryczy podoficera rachuby i zawołał głosem zachrypłym:

– Kiedy się to wszystko skończy, do stu diabłów?

Szwejk mówił dalej, jakby nigdy nic:

– Potem spotkała mnie drobna przykrość, ale wszystko wziąłem na siebie. Co prawda, nie chcieli mi wierzyć, że my sobie pisujemy z tą panią, więc wolałem list połknąć, gdy się nadarzyła okazja, żeby ich wyprowadzić w pole. Potem sam już nie pamiętam, w jaki sposób wplątałem się w jakąś nieznaczną awanturkę. Ale i z tego się wygrzebałem. Niewinność moja okazała się w całej pełni, zostałem odesłany do regimentsraportu, a dochodzenie śledcze przeciwko mnie zostało umorzone. W kancelarii pułkowej czekałem parę minut na pana obersta, który trochę pourągał i kazał mi, żebym się zaraz zameldował u pana jako ordynans kompanii i żebym panu powiedział, że ma pan zaraz przyjść do pana obersta w sprawie kompanii marszowej. Będzie już chyba pół godziny od tego czasu, ale pan oberst nie wiedział przecie, że mnie jeszcze raz zaciągną do kancelarii i że będę musiał siedzieć tam przeszło kwadrans, ponieważ miałem zatrzymany żołd za te wszystkie dni i mieli mi go wypłacić w pułku, a nie w kompanii, bo zapisany byłem jako regimentsarrestant. W ogóle wszystko tam jest poplątane i pomieszane tak bardzo, że można było zgłupieć z tego…

Porucznik Lukasz ubierał się szybko, słysząc, że już od pół godziny czeka na niego pułkownik Schröder, i rzekł:

– Znowu przysłużyliście mi się niezgorzej, mój Szwejku.

Słowa te brzmiały tak beznadziejnie i było w nich tyle rozpaczy, że Szwejk spróbował uspokoić porucznika słowem przyjacielskim, które rzucił za nim tonem jak najspokojniejszym:

– E, proszę pana, pan oberst poczeka, bo i tak nie ma nic do roboty.

W chwilę po odejściu porucznika do kancelarii wszedł feldfebel rachuby Vaniek.

Szwejk siedział na krześle i podsycał ogień w żelaznym piecyku i to w taki sposób, że kawałki węgla wrzucał przez otwarte drzwiczki do wnętrza. Piecyk dymił i śmierdział, a Szwejk dorzucał węgla dalej, nie zwracając uwagi na Vańka, który przez chwilę przyglądał się Szwejkowi, ale w końcu zamknął drzwiczki kopnięciem i wezwał Szwejka, żeby sobie poszedł.

– Panie rechnungsfeldfebel – rzekł z dostojeństwem Szwejk – pozwalam sobie powiedzieć panu, że rozkazu pańskiego usłuchać nie mogę, chociaż poszedłbym sobie jak najchętniej nie tylko stąd, ale i z całego obozu, a nie mogę usłuchać pana dlatego, że ja podlegam władzy wyższej.

Milczał przez chwilę, a potem dodał z wielkim dostojeństwem:

– Mianowicie jestem tutaj ordynansem kompanii. Pan oberst Schröder przydzielił mnie do 11 kompanii marszowej do pana oberlejtnanta, u którego byłem dawniej pucybutem. Za wrodzoną roztropność dostałem awans na ordynansa kompanii. Z panem oberlejtnantem znam się już od bardzo dawna. A czym pan jest w cywilu, panie rechnungsfeldfebel?

Feldfebel rachuby Vaniek tak był zaskoczony tym poufałym sąsiedzkim tonem dobrego wojaka Szwejka, że zapomniawszy o własnej godności, którą lubił popisywać się wobec szeregowców, odpowiedział, jakby był podwładnym Szwejka:

– Ja jestem drogista Vaniek z Kralup.

– Ja też byłem kiedyś w terminie u drogisty – rzekł Szwejk – u niejakiego pana Kokoszki na Persztynie w Pradze. Był to wielki dziwak, a gdy razu pewnego przez pomyłkę podpaliłem w jego składzie beczkę benzyny, tak że powstał z tego wielki pożar, wygnał mnie i żaden z drogistów już mnie do terminu przyjąć nie chciał. Z powodu takiej idiotycznej beczki benzyny nie mogłem dokończyć terminowania. Czy sprzedaje pan także ziółka dla bydła?

Vaniek pokręcił głową.

– U nas wyrabialiśmy ziółka dla bydła z poświęcanymi obrazkami. Bo nasz pan szef Kokoszka był człowiekiem bardzo pobożnym i wyczytał kiedyś w jakiejś książce, że święty Pelegrinus bardzo skutecznie pomaga, gdy bydło cierpi na wzdęcie. Więc w jakiejś drukarni na Smichovie kazał sobie nadrukować obrazków świętego Pelegrinusa i kazał je poświęcić w klasztorze emauskim za dwieście reńskich. A następnie dodawaliśmy te obrazki do owych ziółek dla bydła. Wsypywało się te ziółka do ciepłej wody, krowa sobie piła, a tymczasem odczytywało się bydlęciu modlitewkę do świętego Pelegrinusa, która była wydrukowana na odwrotnej stronie obrazka. A tę modlitewkę ułożył nasz subiekt pan Tauchen. Było to tak: gdy obrazki świętego Pelegrinusa były już wydrukowane, okazało się, że potrzebna jest modlitewka do umieszczenia na drugiej stronie obrazka. Więc nasz stary pan Kokoszka wezwał pewnego wieczoru pana Tauchena i rzekł mu, żeby do rana ułożył modlitewkę do tego obrazka i do tych ziółek i że na dziesiątą rano, jak przyjdzie do sklepu, modlitewka ta musi być już gotowa, bo trzeba odesłać ją do drukarni, bo krowy już czekają na tę modlitewkę. Rozkazał, i tyle! Albo ułoży modlitewkę i dostanie reńskiego z rączki do rączki, albo może sobie za dwa tygodnie iść, gdzie będzie chciał. Pan Tauchen pocił się nad tą modlitewką przez całą noc, a gdy rano przyszedł otwierać sklep, był jak z krzyża zdjęty, a nie miał nic napisanego. Zapomniał nawet, jak się ten święty od ziółek dla krów nazywa. Poratował go w tej biedzie nasz służący Ferdynand. Był to chłopak i do tańca, i do różańca. Gdy na strychu suszyliśmy rumianek, to zdejmował buty, łaził po tym rumianku i uczył nas, jak trzeba robić, żeby się nogi nie pociły. Łapał na strychu gołębie, umiał otwierać biurka, w których były pieniądze, i jeszcze uczył nas robić różne kanty z towarem. Ja poznosiłem sobie do domu tyle różnych leków, że miałem aptekę lepszą niż w klasztorze Miłosiernych Braci. I ten Ferdynand poratował pana Tauchena. „Niech pan da, powiada do pana Tauchena, popatrzę, co i jak”. A pan Tauchen zaraz mu z wielkiej uciechy kazał przynieść piwa. Zanim przyniosłem piwo, już mój Ferdynand miał połowę modlitewki i czytał nam:

 
Z nieba przynoszę ziółka święte,
Ratuję nimi bydło wzdęte.
Krowa, wół, jałówka, cielę,
Niech pije Kokoszki ziele,
Które dobrze smakuje
I od wzdęcia ratuje…
 

Potem zaś, gdy się napił piwa i poprawił tinkturą amarą, wszystko poszło jak po maśle i za chwilę modlitewką była gotowa:

 
 
Święty Pelegrinus wynalazł te zioła,
Po dwa reńskie paczka, każdy kupić zdoła.
Chroń swe wierne bydło, Pelegrinie święty,
Z lubiącymi twe zioła woły i cielęty!
Niech i gospodarz będzie razem z bydłem zdrowy,
Święty Pelegrinusie, chroń nam nasze krowy!
 

Pan Kokoszka przyszedł niebawem i pan Tauchen poszedł za nim do kantorku, a gdy wyszedł po chwili, pokazywał nam dwa reńskie. Nie jeden, jak mu pan Kokoszka obiecał, ale dwa. I chciał jeden z nich dać Ferdynandowi, ale służącego opętał nagle szatan mamony. Nie chciał reńskiego, ale powiada, albo wszystko, albo nic. Więc ten pan Tauchen nie dał mu nic i oba reńskie schował do kieszeni, a mnie zaciągnął do magazynu, dał mi po łbie i rzekł, że dostanę jeszcze lepiej, gdybym się odważył powiedzieć, że to nie on napisał tę modlitewkę. Nawet gdyby Ferdynand poszedł na skargę do naszego starego, to i tak mam mówić, że on kłamie. Tak mi rozkazał i musiałem na to przysiąc przed balonem estragonu. Ale nasz Ferdynand zaczął się mścić na tych ziółkach dla bydła. Mieszaliśmy te ziółka w wielkich skrzyniach na strychu, a Ferdynand zmiatał zewsząd mysie łajna i wsypywał do tych ziółek. Zbierał też na ulicach końskie łajno, suszył je w domu, tłukł w moździerzu na proszek i dodawał to także do ziółek dla krów z obrazkiem świętego Pelegrinusa. Ale i tej zemsty było mu jeszcze mało. Siusiał czasem do tych skrzyń i nawet gorsze rzeczy robił i mieszał wszystko razem, tak że zioła te wyglądały jak kasza z otrębami…

Odezwał się dzwonek telefonu. Feldfebel złapał słuchawkę, ale po chwili odrzucił ją z wściekłością i rzekł:

– Muszę iść do kancelarii pułkowej. Jakiś gwałt. Nie podoba mi się to.

Szwejk znowu pozostał sam.

Po chwili znowu zabrzmiał dzwonek telefonu.

– Vaniek? – zamyślił się Szwejk. – Poszedł do kancelarii pułku. – Kto mówi? – zapytał. – Tutaj ordynans 11 kompanii marszowej. – W telefonie zabrzmiało: „Ordynans 12” – No to serwus, kolego. Jak się nazywam? Jestem Szwejk. A ty? Braun? Czy to nie twój krewniak kapelusznik Braun przy ulicy Pobrzeżnej w Karlinie? Nie znasz go nawet… Ja też nie, tylko razu pewnego przejeżdżałem tramwajem i zauważyłem tę firmę. Co nowego? Ja nic nie wiem. Kiedy pojedziemy? Jeszcze z nikim o odjeździe nie rozmawiałem. Gdzież to mamy jechać?

– Z kompanią marszową na front, ty fujaro!

– Jeszcze o tym nie słyszałem.

– Ano, toś ładny ordynans. Nie wiesz, czy twój lejtnant…

– Przepraszam, jeśli mój, to oberlejtnant…

– To wszystko jedno. Więc czy twój oberlejtnant poszedł do obersta na konferencję?

– Oberst go wezwał.

– A widzisz. Mój też tam jest i z 13 kompanii też. Właśnie rozmawiałem z tamtym ordynansem przez telefon. Jakoś mi się ten gwałt nie podoba. A nie widziałeś czasem, czy się muzykanty pakują?

– Ja o niczym nie wiem.

– Nie udawaj wołu. Wasz rechnungsfeldfebel dostał już zawiadomienie o wagonach czy nie? Wiele u was szeregowców?

– Nie wiem.

– Ach, ty małpo jedna! Zjem cię czy co? (Słychać było głos mówiący do kogoś stojącego w pobliżu: „Weź, Franek, drugą słuchawkę, to zobaczysz, co to za małpa ten ordynans 11 kompanii”). Halo, śpisz czy co? Odpowiadaj, gdy kolega pyta. Więc ty naprawdę o niczym nie wiesz? Nie udawaj i nie wypieraj się. Czy wasz rechnungsfeldfebel nie mówił nic o fasowaniu konserw? Nie mówiłeś z nim o takich rzeczach? Ach, ty ofermo! Więc cię to nic nie obchodzi? (Słychać śmiech). W ciemię cię widać mocno bili. Jeśli dowiesz się czego ciekawego, to zatelefonuj do nas do 12 kompanii marszowej. Mamusin synek z ciebie i fujara. Skąd jesteś?

– Z Pragi.

– No to powinieneś być trochę dowcipniejszy… I jeszcze jedno – kiedy poszedł wasz rechnungsfeldfebel do kancelarii?

– Wezwali go przed chwilą.

– I trzeba cię dopiero mocno za język pociągnąć, żebyś powiedział o tym. Nasz także poszedł przed chwilą. Coś się na pewno szykuje. Z taborem nie rozmawiałeś?

– Nie rozmawiałem.

– Ach, Chryste Panie! I jeszcze powiada, że pochodzi z Pragi! I nic cię to wszystko nie obchodzi? Gdzie latasz całymi dniami?

– Dopiero przed godziną zostałem zwolniony z aresztu sądu dywizyjnego.

– A, to inna sprawa, kolego. W takim razie jeszcze dzisiaj przyjdę do ciebie, żeby się zapoznać. Oddzwoń dwa razy.

Szwejk chciał sobie zapalić fajkę, gdy wtem znowu odezwał się telefon.

„Całuj psa w nos z całym swoim telefonem – pomyślał Szwejk. – Akurat, będę ględził z byle kim”.

Ale telefon terkotał nieubłaganie dalej, tak że wreszcie stracił Szwejk cierpliwość. Sięgnął po słuchawkę i wrzasnął:

– Halo, kto tam? Tutaj ordynans Szwejk z 11 kompanii marszowej.

W odpowiedzi odezwał się głos porucznika Lukasza:

– Co wy tam wszyscy robicie? Gdzie jest Vaniek? Zawołajcie mi go zaraz do telefonu!

– Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że niedawno telefonowali…

– Słuchajcie, mój Szwejku: nie mam czasu na żadne ględzenie. Wojskowe rozmowy telefoniczne to nie pogawędka okazyjna, jak na przykład, gdy się kogoś przez telefon zaprasza na obiad. Rozmowy telefoniczne muszą być krótkie i jasne. Przy takich rozmowach nie mówi się: „Posłusznie melduję, panie oberlejtnant”. Nie potrzeba. Więc pytam się, Szwejku, czy macie pod ręką Vańka. Niech zaraz podejdzie do telefonu.

– Nie mam Vańka pod ręką, melduję posłusznie, panie oberlejtnant. Przed chwilą został zawołany stąd, z kancelarii, będzie jaki kwadrans, do kancelarii pułku.

– Jak wrócę, to was nauczę moresu! Czy nie możecie wyrażać się treściwie? A teraz uważajcie dobrze, co będę mówił. Czy słyszycie dobrze? Żeby potem nie było żadnych wykrętów, że w telefonie był szum. Natychmiast, jak tylko zawiesicie słuchawkę…

Pauza, nowe dzwonienie. Szwejk sięga po słuchawkę i wysłuchuje mnóstwo wyzwisk, którymi zasypuje go porucznik:

– Ach, ty bydlę, łotrze, łobuzie! Co ty robisz? Dlaczego przerywasz rozmowę?

– Pan mówił, posłusznie melduję, żebym powiesił słuchawkę.

– Za godzinę powrócę, a wtedy zobaczycie, co to jest udawać idiotę… Idźcie więc natychmiast do baraku, wyszukajcie jakiego plutonowego, na przykład Fuchsa, i powiedzcie mu, żeby natychmiast wziął dziesięciu szeregowców i żeby z nimi szedł do magazynu po konserwy. Powtórzcie, co ma zrobić?

– Ma iść do magazynu i fasować konserwy dla kompanii.

– Nareszcie przestaliście się bałwanić. Ja tymczasem zatelefonuję do Vańka do kancelarii pułkowej, żeby poszedł także do magazynu i przejął fasunek. Gdyby tymczasem powrócił do baraku, to niech wszystko rzuca i biegiem pędzi do magazynu. A teraz zawieście słuchawkę.

Szwejk przez dość długą chwilę daremnie szukał nie tylko plutonowego Fuchsa, ale i innych podoficerów. Byli w kuchni, ogryzali kości i bawili się widokiem Balouna przywiązanego do słupka. Stał mocno na ziemi na całych stopach, bo się nad nim zlitowali i pofolgowali mu trochę, ale przedstawiał widok interesujący z innej przyczyny. Jeden z kucharzy przyniósł mu żebro z mięsem i wsunął mu je w usta, a spętany olbrzym Baloun, nie mogąc manipulować rękoma, ostrożnie przesuwał kość w ustach przy pomocy warg i zębów i ogryzał resztki mięsa z wyrazem dzikusa.

– Któż z was będzie tutaj plutonowy Fuchs? – zapytał Szwejk doszukawszy się wreszcie podoficerów.

Plutonowy Fuchs nawet nie odpowiedział widząc, że pyta o niego zwyczajny szeregowiec.

– Mówię po dobremu – powtórzył Szwejk – który z was jest plutonowy Fuchs? Czy długo jeszcze będę pytał?

Plutonowy Fuchs wstał i zaczął wymyślać na różne sposoby, że on nie żaden plutonowy, ale pan plutonowy, że się nie mówi: „Gdzie jest plutonowy?” Ale mówi się: „Posłusznie melduję, gdzie jest pan plutonowy?” Gdy w jego plutonie ktoś nie powie: „Ich melde gehorsam”, to dostaje w pysk.

Купите 3 книги одновременно и выберите четвёртую в подарок!

Чтобы воспользоваться акцией, добавьте нужные книги в корзину. Сделать это можно на странице каждой книги, либо в общем списке:

  1. Нажмите на многоточие
    рядом с книгой
  2. Выберите пункт
    «Добавить в корзину»