Бесплатно

Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej

Текст
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

Sposobności tej użył podporucznik Dub do wygłoszenia wielkiego kazania o tym, jak się ma zachowywać żołnierz, jakie są jego obowiązki wobec ojczyzny i monarchy, który jest najwyższym wodzem i panem armii. Skoro istnieją w batalionie takie żywioły, to trzeba je wytępić, ukarać i aresztować. Ględzenie podporucznika było tak dalece wstrętne, że kapitan Sagner poklepał przestępcę po ramieniu i rzekł:

– No, zamiar był dobry, ale głupi. Na przyszłość takich głupstw nie róbcie, drzwiczki odnieście na swoje miejsce i wynoście mi się do wszystkich diabłów.

Podporucznik Dub zacisnął zęby i postanowił czuwać uważając, że już od niego tylko zależy zabezpieczenie rozkładającej się dyscypliny batalionu. Dlatego jeszcze raz obszedł wszystkie okolice stacji i koło magazynu, na którym był napis, że nie wolno tam palić, znalazł żołnierza czytającego gazetę. Żołnierz siedział i tak był osłonięty gazetą, że nie było widać, co to za jeden. „Habtacht!” – krzyknął na niego podporucznik Dub, ale nie zdało się to na nic, bo żołnierz należał do pułku węgierskiego stojącego tam w rezerwie.

Wściekły podporucznik zatrząsł żołnierzem, ten podniósł się, ale nie uznał za potrzebne nawet zasalutować, wsadził gazetę do kieszeni i powlókł się w stronę szosy. Podporucznik Dub ruszył za nim oszołomiony, ale węgierski żołnierz przyśpieszył kroku, a następnie odwróciwszy się, z drwiącym uśmiechem podniósł ręce do góry, aby podporucznik ani przez chwilę nie wątpił, iż został poznany jako oficer jednego z pułków czeskich. Po chwili żwawy Madziar zniknął między bliskimi domami przy szosie.

Podporucznik Dub, pragnąc widać pokazać, że z tą sceną nie ma nic wspólnego, majestatycznie wszedł do małego kramiku przy szosie, zmieszany wskazał dużą szpulkę czarnych nici, wsadził ją do kieszeni, zapłacił i powrócił do wagonu sztabowego, gdzie ordynansowi batalionu kazał, aby mu przyprowadził jego służącego Kunerta.

– O wszystkim muszę pamiętać ja sam. Z pewnością zapomniałeś o niciach – rzekł podając służącemu szpulkę.

– Posłusznie melduję, panie lejtnant, że mamy cały tuzin szpulek.

– Natychmiast mi je pokażcie, i to na jednej nodze! Czy wy myślicie, że ja wam wierzę?

Kiedy Kunert wrócił z całym pudełkiem nici białych i czarnych, podporucznik Dub rzekł do niego:

– Przyjrzyj się, drabie, dobrze tym niciom. Popatrz na szpuleczki, któreś ty kupował, i na tę dużą szpulkę, którą ja przyniosłem. Widzisz, jakie twoje niteczki są cienkie i jak łatwo je przerwać, a moje grube i mocne? W wojsku nie potrzebna tandeta, bo wszystko musi być jak się patrzy. Więc zabierz te wszystkie nici, czekaj moich rozkazów i pamiętaj, żebyś mi na drugi raz nic nie robił na własną rękę i żebyś się o wszystko pytał, gdy chcesz coś kupować. Nie pragnij mnie poznać. Jeszcze mnie nie znasz ze złej strony.

Kiedy Kunert odszedł, podporucznik Dub zwrócił się do porucznika Lukasza:

– Mój pucybut jest człowiekiem bardzo inteligentnym. Czasem zrobi jakiś błąd, ale na ogół jest bardzo pojętny. Najważniejsze, że jest bezwzględnie uczciwy. Szwagier mój mieszkający na wsi przysłał mi do Brucku kilka pieczonych gąsek. Kunert nie tknął ich, a ponieważ nie zdążyłem zjeść ich sam, zepsuły się, zaśmierdły. Jest to oczywiście sprawa dyscypliny. Oficer musi swoich żołnierzy wychowywać.

Porucznik Lukasz, chcąc okazać, że nie słucha ględzenia tego idioty, odwrócił się ku oknu i rzekł:

– Istotnie, dzisiaj środa.

Podporucznik Dub, odczuwając potrzebę gadania, zwrócił się do kapitana Sagnera i zaczął tonem koleżeńskim i poufałym:

– Słuchajcie, panie kapitanie, co sądzicie…

– Przepraszam na chwileczkę – rzekł kapitan Sagner i wyszedł z wagonu.

*

Tymczasem Szwejk z Kunertem opowiadali sobie o podporuczniku Dubie.

– Gdzie siedziałeś tak długo, że cię wcale widać nie było? – pytał Szwejk.

– Co tu dużo gadać – odpowiedział Kunert. – Z tym moim starym idiotą mam dużo roboty. Co chwila woła człowieka i pyta o rzeczy, które nikogo nic nie obchodzą. Pytał mnie także, czy się z tobą przyjaźnię, a ja mu odpowiedziałem, że widujemy się bardzo rzadko.

– To bardzo pięknie z jego strony, że pyta o mnie. Ja go bardzo lubię, tego twojego lejtnanta. Taki jest miły, poczciwy i dla żołnierzy jak ten ojciec rodzony – mówił Szwejk z wielką powagą.

– Tak ci się zdaje – zastrzegał się Kunert – ale to niezgorsza świnia, a głupi jak gówno. Już go mam po dziurki w nosie, bo mnie stale szykanuje.

– Dałbyś spokój, bracie – uspokajał go Szwejk. – Myślałem zawsze, że to naprawdę taki zacny, poczciwy człowiek, a ty tak jakoś dziwnie się wyrażasz o swoim lejtnancie. Ale to już wrodzone u wszystkich pucybutów. Taki na przykład pucybut majora Wenzla, to się o swoim panu nie wyrazi inaczej, tylko wciąż powtarza, że ten jego major to kawał idiotycznego bałwana, a gdy pucybut pułkownika Schrödera mówi o swoim przełożonym, to go nazywa zaszczaną pokraką i cuchnącym śmierdzielem. Pochodzi to stąd, że każdy ordynans nauczył się takich rzeczy od swego pana. Gdyby panowie nie pyskowali, toby służący ich wyzwisk nie powtarzali. W Budziejowicach był w służbie aktywnej lejtnant Prochazka, który pucybuta nie wyzywał, ale mówił do niego krótko: „Ty krowo wspaniała”. Innego wyzwiska jego pucybut, niejaki Hibman, nigdy z jego ust nie słyszał. Otóż ten Hibman tak się do tego wyzwiska przyzwyczaił, że gdy powrócił z wojska do domu, to do ojca, matki i sióstr mówił: „Ty krowo wspaniała”. Tak samo odezwał się do swojej narzeczonej, która się o to na niego pogniewała, zerwała z nim i zaskarżyła go do sądu o obrazę, ponieważ takimi słowy odezwał się do niej, do ojca i matki na jakiejś zabawie publicznej. I nie darowała mu, a przed sądem wywodziła, że gdyby ją był nazwał krową gdzieś na uboczu, toby poszła na zgodę, ale takie publiczne słowo to wstyd europejski. Między nami mówiąc, Kunercie, nigdy bym sobie nie wyobrażał, że i twój lejtnant taki sam jak inni. Na minie zrobił ogromnie dobre wrażenie już wówczas, gdy rozmawiałem z nim po raz pierwszy; był taki miły jak kiełbaski prosto z wędzarni. Przy drugiej rozmowie wydał mi się człowiekiem bardzo oczytanym, pełnym życia i polotu. A ty skąd właściwie pochodzisz? Prosto z Budziejowic? Bardzo lubię, gdy ktoś pochodzi prosto skądciś. A gdzie mieszkasz? W podcieniach? No to dobrze, bo w lecie masz cień. Żonatyś? Żona, powiadasz, i troje dzieci? No toś szczęśliwy, kolego, przynajmniej będzie miał kto ciebie opłakiwać, jak mawiał zawsze w swoich kazaniach feldkurat Katz. Feldkurat miał rację, bo taką samą mowę wygłosił pewien oberst do landwerzystów w Brucku, gdy odjeżdżali do Serbii. Dowodził, że gdy taki landwerzysta polegnie, to zrywa wprawdzie wszystkie stosunki łączące go z rodziną, ale to nic nie szkodzi. Ten pan oberst mówił mniej więcej tak: „Kiedy solnirsz sabita, to familie sabita, już nie ma solnirsz rodzina ani swionski szadny, ale ma fiency, bo jest Held, ponieważ on hat swój sicie geopfert za fięksi familia za Vaterland”. Na czwartym piętrze mieszkasz czy na pierwszym? Ano, masz rację, teraz sobie przypominam, że na budziejowickim rynku nie ma ani jednego domu czteropiętrowego. Gdzie tak lecisz? Aha, twój pan oficer stoi przed sztabowym wagonem i spogląda tutaj. Gdyby cię zapytał, czy o nim nie mówiłem, to mu powiedz szczerą prawdę, że i owszem, ale nie zapomnij dodać, że mówiłem o nim bardzo ładnie i że mało kiedy spotykałem takich oficerów, którzy zachowaliby się wobec żołnierzy tak po przyjacielsku i po ojcowsku jak on. Nie zapomnij mu powiedzieć, iż zdaje mi się być bardzo oczytany i taki, uważasz, inteligentny. I dodaj jeszcze, że cię napominałem, żebyś był grzeczny i żebyś szybko spełniał wszystkie życzenia, jakie wyczytasz w jego oczach. Nie zapomnisz?

Szwejk wrócił do wagonu, a Kunert z nićmi poszedł do swego legowiska.

Po kwadransie pociąg jechał dalej do Nowej Czabyni przez pogorzeliska wsi Brestov i Wielki Radvan. Widać było, że walczono tu do upadłego.

Podnóża i zbocza gór karpackich były pobrużdżone rowami strzeleckimi, ciągnącymi się z doliny do doliny wzdłuż toru, którego szyny poukładane były na nowych podkładach. Po obu stronach widniały głębokie wyrwy od granatów. Tu i ówdzie na rzeczułkach i strumieniach, będących dopływami Mezilaborca, widać było nowe mosty i opalone belki starych mostów. Pociąg biegł równolegle z rzeką.

Cala dolina Mezilaborca była rozorana i skopana, jakby tu pracowały wielkie stada olbrzymich kretów. Szosa za rzeką była poszarpana i zryta na wszystkie strony, tylko miejscami widać było udeptane drogi, którymi waliły wojska.

Nawałnice i deszcze potworzyły w wyrwach sadzawki, a dokoła nich wszędzie leżały strzępy austriackich uniformów.

Za Nowa Czabynią na starej, opalonej sośnie wisiał środ plątaniny gałęzi but jakiegoś austriackiego piechura z częścią goleni.

Widziało się tu lasy bez liści i bez igliwia, bo wszystko pozmiatał ogień artyleryjski; tu i ówdzie stały drzewa bez koron, popalone samotne gospodarstwa.

Pociąg jechał powoli, bo tory kolejowe były świeżo zbudowane na nowych nasypach, więc batalion miał czas dokładnie przypatrzeć się skutkom uciech wojennych. Spoglądając na cmentarze wojskowe, usiane białymi krzyżami po płaszczyznach i spustoszonych zboczach, batalion przygotowywał się powoli, ale nieodmiennie do wkroczenia na pole chwały, która to chwała kończy się zabłoconą austriacką czapką, powiewającą strzępami na białym krzyżu.

Niemcy z Kasperskich Gór, ulokowani w ostatnich wagonach, jeszcze w Michalovcach na stacji ryczeli: „Wann ich kumm, wann ich wieda kumm…” – ale od Humiennego zamilkli i zamyślili się snadź nad tym, że niejeden z tych, których czapki widać na grobach, także śpiewał o tym, jak to będzie ładnie, gdy się wróci do domu, aby na zawsze pozostać przy swojej wybranej.

Koło Mezilaborca był przystanek za rozbitym i spalonym dworcem, z którego zgliszcz sterczały poskręcane żelazne trawersy.

 

Nowy długi drewniany barak, naprędce zbudowany koło spalonego dworca, był oblepiony plakatami we wszystkich językach: „Subskrybujcie austriacką pożyczkę wojenną”.

W drugim podobnym baraku znajdował się nawet punkt Czerwonego Krzyża. Wyszły stamtąd dwie siostry z otyłym lekarzem wojskowym i śmiały się hałaśliwie z dowcipów pana doktora, który naśladował różne głosy zwierzęce i nieudanie chrząkał jak świnia.

Pod nasypem kolejowym, w dolinie nad potokiem, leżała rozbita kuchnia. Wskazując na nią, rzekł Szwejk do Balouna:

– Patrzajcie, Balounie, co nas czeka w niedalekiej przyszłości. Właśnie mieli wydawać jedzenie, gdy wtem nadleciał granat i oto tak kuchenkę urządził.

– To straszne! – westchnął Baloun. – Nigdy dotychczas nie pomyślałem, że spotka mnie coś podobnego, ale moja to wina, bo sobie, drań stary, kupiłem ostatniej zimy w Budziejowicach skórkowe rękawice. Taka pycha mnie rozparła. Nie dość mi było nosić na dwóch wiejskich łapskach stare plecione rękawice, jakie nosił nieboszczyk ojciec, i ciągle mi się zachciewało takich miejskich rękawiczek skórkowych. Ojciec jadał pęczak, a ja na takie rzeczy, jak na przykład groch, nawet patrzeć nie mogę, tylko drobiu mi się zachciewa. Zwyczajny schab też mi się nie bardzo podobał i moja stara musiała mi go przyrządzać, Boże odpuść winy, na piwie.

Z wyrazem najczarniejszej rozpaczy Baloun zaczął odprawiać generalną spowiedź.

– Ja przecież bluźniłem świętym Pańskim wybrańcom i wybrankom na Malszy w karczmie, a w Dolnym Zagaju sprałem wikarego. W Boga jeszcze wierzyłem, to trzeba powiedzieć, ale co do świętego Józefa, to już zaczynałem powątpiewać. Wszystkich świętych jeszcze ścierpiałem w mieszkaniu, ale obrazek świętego Józefa kazałem wyrzucić, więc teraz karze mnie Pan Bóg za moje grzechy i za moją niemoralność. Ilu i jakich niemoralnych uczynków nadopuszczałem się w swoim młynie, jak często przejechałem się po teściu, czyniąc gorzkim jego dożywocie, i jak bardzo szykanowałem żonę.

– Wyście młynarz, prawda? – rzekł Szwejk w zamyśleniu. – To powinniście byli wiedzieć, że młyny boże mielą powoli, ale nieodmiennie, i że z waszej winy wybuchnie ta wojna światowa.

Do rozmowy wtrącił się jednoroczny ochotnik Marek:

– Na tych bluźnierstwach, Balounie, i na nieuznawaniu wszystkich wybrańców i wybranek Pańskich wyjdziecie kiepsko, bo trzeba przecie pamiętać, że nasza armia austriacka jest już od wielu lat armią czysto katolicką, mającą najjaśniejszy przykład w naszym najwyższym wodzu i panu. Co za zuchwalstwo ruszać do boju z trucizną powątpiewania o niektórych wybrańcach i wybrankach Pańskich, skoro nasze ministerstwo wprowadziło dla dowództwa załóg, to jest panów oficerów, jezuickie egzorty i skoro braliśmy udział w wojskowej rezurekcji? Zrozumieliście, Balounie? Czy pojmujecie, że dopuszczacie się właściwie czegoś przeciwko samemu duchowi naszej sławnej armii? Co do świętego Józefa, którego obrazek kazaliście wyrzucić z izby, to zrobiliście wielkie głupstwo, bo on, Balounie, jest właściwie patronem wszystkich tych, którzy pragną z wojny powrócić, wymigać się z niej. Był on cieślą, a każdy zna przecie przysłowie: „Patrzaj, gdzie cieśla zostawił dziurę”. Iluż to ludzi z takim hasłem poszło do niewoli. Widząc sytuację bez wyjścia i okrążenie ze wszystkich stron przez nieprzyjaciela, starali się oni ratować nie tyle z pobudek egoistycznych, ale ratować siebie jako członka armii, aby następnie, po powrocie z niewoli, mogli rzec najjaśniejszemu panu, że oczekują jego dalszych rozkazów. Rozumiecie więc, Balounie?

– Nie rozumiem – z westchnieniem odpowiedział Baloun – ja mam w ogóle łeb tępy. Mnie wszystko trzeba powtarzać dziesięć razy.

– Akurat dziesięć razy? Może mniej wystarczy? – pytał Szwejk. – Ja ci w każdym razie jeszcze raz wytłumaczę. Słyszałeś tu, że masz się trzymać tego ducha, jaki panuje w armii, że powinieneś wierzyć w świętego Józefa, a gdy będziesz okrążony przez nieprzyjaciela, masz pamiętać o przysłowiowej dziurze pozostawionej przez cieślę, abyś się ocalił dla najjaśniejszego pana do następnej wojny. Teraz chyba już wszystko rozumiesz i powiesz nam nieco dokładniej, jakich to niemoralności dopuszczałeś się w swoim młynie. Tylko, uważasz, bez wykrętów, żeby nie było tak jak z pewną dziewczyną, która się spowiadała, a gdy już wszystkie grzechy wyliczyła, to dopiero zaczęła się wstydzić i dodała, że co noc dopuszczała się wszeteczeństwa. Naturalnie, że gdy pleban usłyszał takie słowo, to go język zaswędział i rzekł: „No, nie wstydź się, moja córko, bo ja tu zastępuję Pana Boga, i opowiedz mi szczegółowo o tych wszeteczeństwach”. A dziewczyna w bek, że się strasznie wstydzi, bo takie okropne wszeteczeństwa, a on znowuż ją napominał, że on jest ojcem duchownym. Po długim wzdraganiu zaczęła wreszcie od tego, że co wieczór się rozbierała i kładła do łóżka. Ale dalej mówić nie mogła, tylko ryczała jeszcze głośniej. Więc on znowuż dodawał jej otuchy, że człowiek jest naczyniem grzesznym z natury swojej, ale miłosierdzie boże nie ma granic. Więc się dziewczyna wreszcie zdecydowała i z wielkim płaczem mówiła: „Gdy się rozebrana w łóżku ułożyłam, to spomiędzy palców u nóg wydłubywałam brud i wąchałam go”. Takich więc dopuszczała się ta dziewczyna wszeteczeństw. Ale ja mam nadzieję, Balounie, żeś ty we młynie takich rzeczy nie robił i że nam opowiesz coś rzetelniejszego, jakieś porządniejsze wszeteczeństwo.

Okazało się, że Baloun, według swego wyrażenia, dopuszczał się wszeteczeństw z gospodyniami wiejskimi, a wszeteczeństwa te polegały na fałszowaniu mąki, co Baloun w prostocie swego ducha uważał za niemoralne. Najbardziej był rozczarowany telegrafista Chodounsky i pytał go, czy aby naprawdę nie miał jakich sprawek z gospodyniami na worach z mąką, na co Baloun wymachując rękoma odpowiedział:

– Na takie rzeczy byłem za głupi.

Żołnierzom ogłoszono, że obiad będzie wydawany za Palotą w Przełęczy Łupkowskiej. Istotnie, do Mezilaborca wyruszył sierżant rachuby batalionu z kucharzami kompanii, z podporucznikiem Cajthamlem, który zajmował się sprawami gospodarczymi batalionu. Czterech szeregowców dodano im jako patrol.

Powrócili w niespełna pół godziny z trzema wieprzami uwiązanymi za zadnie łapy i z wrzeszczącą rodziną miejscowego Rusina, któremu wieprza zarekwirowano, oraz z otyłym wojskowym lekarzem z baraku Czerwonego Krzyża, który bardzo gorliwie tłumaczył coś podporucznikowi Cajthamlowi wzruszającemu ramionami.

Przed wagonem sztabowym spór stał się bardzo ostry; lekarz wojskowy zaczął przekonywać kapitana Sagnera, że wieprze te przeznaczone są dla szpitala Czerwonego Krzyża, o czym jednakże chłop nie chciał nic wiedzieć, domagał się, aby mu jego wieprze oddano, wywodził, że to jego ostatnie mienie i że stanowczo nie może je oddać za tę cenę, jaką mu wypłacono.

Przy tych słowach wtykał kapitanowi Sagnerowi pieniądze, które otrzymał za wieprze, zaś gospodyni trzymała kapitana za drugą rękę i obcałowywała ją z uniżonością, jaką kraj ten zawsze się wyróżniał.

Kapitan Sagner nie wiedział, co ma robić, i dopiero po chwili udało mu się odepchnąć starą gospodynię. Nie na wiele to się przydało, bo zamiast niej obstąpiły go dzieci, które także rzuciły się do obcałowywania jego rąk.

Podporucznik Cajthaml wywodził przy tym tonem zgoła kupieckim:

– Ten drab ma jeszcze dwanaście świń i otrzymał zapłatę zgodnie z ostatnim rozkazem dywizji numer 12420, referat gospodarczy. Według paragrafu 16 tego rozkazu należy kupować wieprze w miejscowościach przez wojnę nie dotkniętych nie drożej jak po 2 korony i 16 halerzy za kilogram żywej wagi; w miejscowościach przez wojnę nawiedzonych należy dodać 36 halerzy na kilogram żywej wagi, czyli że należy płacić za kilogram 2 korony 52 halerze. I jest jeszcze taka uwaga: „O ile w miejscowościach przez wojnę dotkniętych znajdują się gospodarstwa z niepomniejszonym stanem nierogacizny, która może być zajęta dla celów zaopatrywania przechodzących wojsk, należy wypłacać za zabrane wieprze takie ceny, jakie się wypłaca w miejscowościach przez wojnę nie dotkniętych, z osobną dopłatą 12 halerzy za kilogram żywej wagi. Gdyby sytuacja nie była zupełnie jasna, należy natychmiast na miejscu powoływać specjalną komisję, składającą się z interesanta, dowódcy przechodzącego oddziału i z tego oficera lub sierżanta rachuby (o ile chodzi o formacje mniejsze), którzy zajmują się sprawami gospodarczymi oddziału”.

Wszystko to przeczytał podporucznik Cajthaml z kopii rozkazu do dywizji, którą to kopię stale nosił przy sobie i znał jej treść na pamięć, wiedząc na przykład, że na terytorium przyfrontowym cenę za marchew podnosi się do 15, 30 halerzy za kilogram, a dla „Offiziersmenageküchenabteilung” za kalafior na terytorium przyfrontowym płaci się 1 koronę i 75 halerzy za kilogram.

Ci, którzy w Wiedniu te cenniki układali, wyobrażali sobie niezawodnie, że terytorium przyfrontowe jest krainą opływającą w marchew i kalafiory.

Podporucznik Cajthaml przeczytał to wszystko wzburzonemu gospodarzowi w języku niemieckim i zapytał go w tym samym języku, czy go zrozumiał. Gdy chłop zakręcił głową, ryknął na niego:

– Więc chcesz komisję?

Chłopek zrozumiał słowo „komisja”, bo kiwnął głową, i podczas gdy wieprze jego zostały tymczasem zawleczone do kuchni polowych na stracenie, obstąpili go przydzieleni do rekwirowania żołnierze z bagnetami na karabinach i komisja udała się do jego gospodarstwa, aby ustalić, czy chłop ma otrzymać 2 korony 52 halerze za kilogram, czy też tylko 2 korony 28 halerzy.

Nim doszli do drogi prowadzącej ku wsi, od strony kuchen polowych doleciał potrójny śmiertelny kwik wieprzy i chłop zrozumiał, że wszystko skończone, więc w rozpaczy tylko zawołał:

– Dawajtie mnie za każduju swinju dwa rynskija!

Czterej żołnierze otoczyli go z bliska, a cała rodzina zagrodziła drogę kapitanowi Sagnerowi i porucznikowi Cajthamlowi, ukląkłszy przed nim na środku szosy.

Matka z dwiema córkami obejmowała kolana obu oficerów, nazywając ich dobrodziejami, aż gospodarz wrzasnął na nie w narzeczu Rusinów, mieszkających na Węgrzech, aby wstały. Niech żołnierze zeżrą wieprze i pozdychają po nich.

Nie powołano więc komisji, a ponieważ chłop się nagle zbuntował i zaczął grozić pięścią, więc od jednego z żołnierzy dostał kolbą tak porządnie, aż pod jego kożuchem zadudniło, a cała rodzina się przeżegnała i razem z ojcem wzięła nogi za pas.

W dziesięć minut później sierżant rachuby batalionu razem z ordynansem batalionu Matusziczem delektowali się móżdżkiem wieprzowym. Siedzieli w swoim wagonie i obżerali się statecznie, docinając pisarzowi jadowitymi uwagami:

– Żarlibyście i wy, co? Ba, takie rzeczy to tylko dla szarż. Dla kucharzy cynaderki i wątróbka, móżdżek i głowizna dla panów rechnungsfeldfeblów, a dla pisarzy tylko podwójne porcje mięsa z tych, co przeznaczone są dla szeregowców.

Kapitan Sagner już też wydał rozkaz dotyczący kuchni oficerskiej:

„Pieczeń wieprzowa na kminku: wybrać mięso co najlepsze, żeby nie było bardzo tłuste!”

Stało się więc, że kiedy w Łupkowskiej Przełęczy rozdawano szeregowcom jedzenie, na dnie menażki w porcji polewki znajdował piechur dwa malutkie kawałeczki mięsa, a jeśli się który urodził pod planetą jeszcze gorszą, to znajdował tam tylko kawałek szperki.

W kuchni panował zwykły nepotyzm wojskowy, obdzielający tych wszystkich, którzy byli blisko kliki panującej. Pucybuty w Łupkowskiej Przełęczy łazili z zatłuszczonymi gębami, a każdy ordynans miał brzuch twardy jak kamień. Działy się rzeczy wołające o pomstę do nieba.

Jednoroczny ochotnik Marek zrobił w kuchni skandal, bo chciał być sprawiedliwy. Kiedy kucharz wrzucił mu do menażki z zupą porządny kawał gotowanej szynki i dodał: „To dla naszego geschichtsschreibera” – Marek zadeklarował, że w wojsku wszyscy, którzy służą w szeregach, są sobie równi, co zostało przyjęte wyrazami głośnego uznania i stało się pobudką do wymyślania na kucharzy.

Jednoroczniak rzucił otrzymany kawał mięsa z powrotem do kotła i oświadczył, że nie uznaje żadnej protekcji. Ale w kuchni tego nie zrozumieli i sądzili, że batalionsgeschichtsschreiber nie jest zadowolony, więc mu kucharz rzekł, żeby przyszedł później, gdy jedzenie będzie rozdane, to mu da kawał nogi.

Pisarze też mieli pyski na glanc, sanitariusze posapywali z nadmiernego dobrobytu, a dokoła tego wielkiego błogosławieństwa bożego widać było wszędzie ślady niedawnych ciężkich walk. Wszędzie leżały magazyny od nabojów, puste blaszane pudełka od konserw, strzępy rosyjskich, austriackich i niemieckich uniformów, części zdruzgotanych wozów, długie pokrwawione pasma gazy i waty.

W starej sośnie koło dawnego dworca kolejowego, z którego pozostała tylko kupa rumowisk, tkwił granat, który nie wybuchł. Wszędzie widać było skorupy granatów, a gdzieś w bezpośredniej bliskości musiano pochować zwłoki żołnierzy, ponieważ zalatywało straszliwym odorem zgnilizny.

 

O tym, że tędy przechodziły masy wojsk i że tu krótko lub długo obozowały, świadczyły kupki ludzkich nieczystości pochodzenia międzynarodowego, należące do wszystkich narodów Austrii, Niemiec i Rosji. Te kupki po żołnierzach wszystkich narodowości i wszystkich wyznań religijnych leżały obok siebie lub warstwiły się jedne na drugich i ani myślały bić się z sobą.

Zrujnowany wodociąg kolejowy, drewniana budka stróża i wszystko w ogóle, co miało jaką taką ścianę, było poprzewiercane kulami karabinowymi jak rzeszoto.

Gwoli pełniejszemu wrażeniu uciech wojennych, za niedalekim szczytem górskim wznosiły się kłęby dymu, jakby się paliła cała wieś i jakby tam był ośrodek operacji wojennych. Spalono tam baraki choleryczne i biegunkowe ku wielkiej radości pewnych panów, którzy przykładali ręce do urządzania owych szpitali pod protektoratem arcyksiężnej Marii, a którzy kradli i nabijali sobie kieszenie przedstawieniem rachunków za nieistniejące baraki.

Teraz właśnie ta grupa baraków paliła się za wszystkie inne i w smrodzie palących się sienników wznosiło się ku niebu arcyzłodziejstwo arcyksiążęcego protektoratu.

Za dworcem, na skale, Niemcy z Rzeszy pokwapili się już z ustawieniem pomnika na cześć poległych brandenburskich żołnierzy czcząc ich napisem: „Den Helden von Lupkapass”, i wielkim orłem cesarstwa odlanym w brązie. U dołu na cokole znajdowała się bardzo rzeczowa uwaga, że ten symbol odlany został z armat rosyjskich, zdobytych przez pułki niemieckie przy wyzwalaniu Karpat.

W tej dziwnej i dla żołnierzy niezwykłej atmosferze batalion odpoczywał po obiedzie w wagonach, a kapitan Sagner z adiutantem batalionu jeszcze ciągle nie mogli dogadać się za pomocą szyfrowanych telegramów z bazą brygady co do dalszego marszu batalionu. Wiadomości przychodziły takie dziwne, że wyglądało na to, iż batalion nie powinien był w ogóle przybywać do Przełęczy Łupkowskiej i miał jechać zgoła inną drogą do Nowego Miasta pod Sziatorem, bo w telegramach wymienione były miejscowości: Csap-Ungvar, Kis-Berezna-Uzsok.

Po dziesięciu minutach okazało się, że w brygadzie siedzi jakiś pętak sztabowy, bo oto nadszedł szyfrowany telegram z zapytaniem, czy to mówi 8 marszbatalion 75 pułku (szyfr wojskowy G. 3). Pętak z brygady jest zdziwiony, gdy otrzymuje odpowiedź, że chodzi o 7 marszbatalion 91 pułku, i pyta, kto dał rozkaz jazdy na Mukaczev, szlakiem wojskowym na Stryj, kiedy marszruta prowadzić ma przez Przełęcz Łupkowską na Sanok do Galicji. Pętak strasznie się dziwi, że mu telegrafują z Łupkowskiej Przełęczy, i wysyła szyfr: „Marszruta niezmieniona, na Łupkowską Przełęcz–Sanok, gdzie dalsze rozkazy.

Po powrocie kapitana Sagnera powstaje w wagonie sztabowym dyskusja o czyimś tam bezhołowiu i padają przytyki, że gdyby nie Niemcy z Rzeszy, to wschodnia grupa wojskowa byłaby zupełnie bez głowy.

Podporucznik Dub próbował usprawiedliwiać ten chaos w sztabie austriackim i ględził coś o tym, że tutejsza okolica była bardzo spustoszona niedawnymi walkami i że tor kolejowy nie mógł zostać doprowadzony do należytego porządku.

Wszyscy oficerowie spoglądali na niego ze współczuciem, jakby chcieli powiedzieć, że ten pan za swój idiotyzm nie odpowiada. Ponieważ nikt mu nie przeczył, więc podporucznik Dub ględził dalej o potężnym wrażeniu, jakie wywarła na nim ta spustoszona okolica, świadcząca o tym, jak potrafi walić żelazna pięść naszego wojska. Znowuż nikt mu nie odpowiada, on zaś mówi:

– Tak to, tak, naturalnie, Rosjanie cofali się tu w szalonej panice.

Kapitan Sagner postanawia sobie w duchu, że wyśle podporucznika Duba przy najbliższej sposobności jako patrol oficerski, gdy sytuacja w okopach stanie się w najwyższym stopniu niebezpieczna. Niech idzie na zasieki z drutu kolczastego rozpoznawać pozycje nieprzyjacielskie. Kapitan Sagner i porucznik Lukasz wychylają się z okna wagonu, przy czym Sagner szepcze Lukaszowi do ucha:

– Diabli nadali nam tych cywilów. Im większy inteligent, tym większe bydlę.

Ma się wrażenie, że podporucznik w ogóle nie przestanie mówić. Opowiada dalej wszystkim oficerom, co czytał w gazecie o tych walkach karpackich i o zmaganiach o przełęcze karpackie podczas ofensywy austriacko-niemieckiej na linii Sanu.

Opowiada o tym tak, jakby nie tylko uczestniczył w tych walkach, ale jakby nimi osobiście kierował. Osobliwie wstrętne są na przykład takie jego zdania:

– Potem szliśmy na Bukovsko, aby sobie zabezpieczyć linię Bukovsko–Dynov, mając połączenie z grupą bardejovską pod Wielką Polanką, gdzie rozbiliśmy samarską dywizję nieprzyjaciela.

Porucznik Lukasz nie wytrzymał i rzekł do podporucznika Duba:

– O czym niezawodnie rozmawiałeś ze swoim starostą powiatowym jeszcze przed wojną.

Podporucznik Dub spojrzał na Lukasza nienawistnie i wyszedł z wagonu.

Pociąg wojskowy stał na nasypie, a pod nim na kilkumetrowym zboczu widniały różne przedmioty porzucone przez ustępujące wojska rosyjskie, które najwidoczniej cofały się tędy. Widać tu było zardzewiałe czajniki, jakieś garnki, ładownice. Obok najróżniejszych rzeczy leżały tu także zwoje drutu kolczastego i znowu dużo tych pokrwawionych strzępów waty i gazy. Nad tym zboczem stała w pewnym miejscu gromada żołnierzy, a podporucznik Dub natychmiast wypatrzył, że między nimi znajduje się Szwejk i o czymś mówi.

Podszedł więc do tej grupy.

– Co tu się stało? – zapytał podporucznik Dub głosem surowym stając prosto przed Szwejkiem.

– Posłusznie melduję, panie lejtnant – odpowiedział Szwejk za wszystkich – że się przypatrujemy.

– A czemu wy się tu przypatrujecie? – wrzasnął podporucznik Dub.

– Posłusznie melduję, panie lejtnant, że patrzymy z nasypu na dół.

– A kto wam na to pozwolił?

– Posłusznie melduję, panie lejtnant, że takie jest życzenie naszego pana obersta Schlagera z Brucka. Gdy odjeżdżaliśmy na front, a on się z nami żegnał, to w przemówieniu swoim wezwał nas, żebyśmy się wszystkiemu dobrze przypatrywali, gdy będziemy przejeżdżali przez opuszczone pobojowiska, żebyśmy wiedzieli, jak to się tam wojowało, i żebyśmy się z tego uczyli. Więc my teraz patrzymy, panie lejtnant, na ten rów i widzimy, ile to różnych rzeczy musi porzucić uciekający żołnierz. My tu widzimy, panie lejtnant, jakie to głupie, gdy żołnierz zabiera z sobą różne niepotrzebne rzeczy i dźwiga nad siły. Zmęczy się takim dźwiganiem, gdy wlecze tyle tobołów, i potem nie może lekko wojować.

Podporucznikowi Dubowi błysnęła nagle iskierka nadziei, że nareszcie zdoła może pociągnąć Szwejka przed sąd polowy za propagandę antymilitarną, więc zapytał go prosto z mostu:

– Więc wy sądzicie, że żołnierz powinien porzucać ładownice, które tu leżą, albo i bagnety, które tam widzimy?

– O, bynajmniej, o nie, posłusznie melduję, panie lejtnant – odpowiedział Szwejk uśmiechając się przyjemnie. – Raczy pan lejtnant spojrzeć tutaj w rów na ten porzucony nocnik blaszany.

Istotnie, pod nasypem wyzywająco leżał nocnik z poobtłukiwaną emalią, zżarty rdzą, a dokoła niego pełno było jakichś potłuczonych garów, które to naczynia, nie nadające się już do użytku domowego, układał tu zawiadowca stacji jako ewentualny materiał do dyskusji archeologicznych przyszłych stuleci. Po odkryciu tych garnków archeologowie zgłupieją, a w szkole dzieci uczyć się będą o epoce nocników emaliowanych.

Podporucznik Dub zapatrzył się na ten przedmiot, ale nie zdołał stwierdzić nic ponadto, że jest to istotnie jeden z tych inwalidów, których młodość upłynęła pod łóżkiem.

Spostrzeżenie Szwejka wywarło na wszystkich ogromne wrażenie, więc gdy podporucznik Dub milczał, głos zabrał znowu Szwejk:

– Posłusznie melduję, panie lejtnant, że z takim samym nocnikiem był kiedyś ładny szpas w Podiebradach. Opowiadano sobie o tym u nas na Vinobradach, w gospodzie. W owym czasie zaczęto wydawać w Podiebradach-Zdroju taką sobie gazecinę „Niezawisłość”, a głową jej był podiebradzki aptekarz, zaś redaktorem zrobili niejakiego Władysława Hajka z Domażlic. A ten pan aptekarz był to sobie taki dziwak, że zbierał stare garnki i inne takie drobiazgi, aż sobie uzbierał całe muzeum. Otóż pewnego razu ten domażlicki Hajek zaprosił do wód podiebradzkich jakiegoś kolegę, który także pisywał do gazet, i obaj wstawili się porządnie, bo się już z tydzień nie widzieli, no i gość obiecał gospodarzowi redaktorowi, że za tę fetę napisze mu felieton do jego niezawisłej gazetki, niby do „Niezawisłości”, od której jednak sam był zależny. Więc napisał ten jego kolega taki felieton o jakimś zbieraczu, który znalazł w piasku na brzegu Łaby stary blaszany nocnik i myślał, że to przyłbica świętego Wacława, i narobił tyle hałasu, że na miejsce zjechał aż biskup Brynych z Hradca z procesją i z chorągwiami. Ten aptekarz wziął to wszystko do serca, że to niby przytyk do niego, więc i on, i ten pan Hajek zaczęli się boczyć na siebie.

Купите 3 книги одновременно и выберите четвёртую в подарок!

Чтобы воспользоваться акцией, добавьте нужные книги в корзину. Сделать это можно на странице каждой книги, либо в общем списке:

  1. Нажмите на многоточие
    рядом с книгой
  2. Выберите пункт
    «Добавить в корзину»