Бесплатно

Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej

Текст
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

I przepisał mi takiego słupka, że proszę siadać.

– W wojsku inaczej być nie może – rzekł feldfebel rachuby przeciągając się leniwie na pryczy. – Tak już jest od początku świata i będzie zawsze, że w wojsku tak czy owak, choćbyś był dobry jak anioł, zawsze musi wisieć nad tobą chmura i muszą bić pioruny. Bez tego nie byłoby dyscypliny.

– Całkiem słusznie – rzekł Szwejk. – Nie zapomnę nigdy o tym, jak wsadzili rekruta Pecha do paki. Lejtnant tej kompanii, niejaki Moc, zebrał rekrutów i każdego z nich pytał, skąd pochodzi.

„Wy rekruty żółtodziobe – przemawiał do nich – musicie się nauczyć odpowiadać jasno, dokładnie, jakby biczem strzelał. Więc zaczynamy. Skąd pochodzicie, Pechu?” Pech był człowiekiem inteligentnym, więc odpowiedział: „Dolny Bousov, Unter-Bautzen, dwieście sześćdziesiąt siedem domów, tysiąc dziewięćset trzydzieści sześć mieszkańców narodowości czeskiej, powiat Jiczin, obwód Sobotka, byłe dobra rycerskie Kost, parafialny kościół Św. Katarzyny z czternastego stulecia, odnowiony przez hrabiego Wacława Kazimierza Netolickiego, szkoła, poczta, telegraf, stacja czeskiej kolei handlowej, cukrownia, młyn z tartakiem, pustelnia Valcha, sześć jarmarków dorocznych…” Ale lejtnant nie czekał, co będzie dalej, rzucił się na rekruta Pecha i zaczął go prać po gębie raz za razem, krzycząc: „Masz jeden jarmark doroczny, drugi, trzeci, czwarty, piąty, szósty”. A Pech, chociaż i rekrut, zameldował się do batalionsraportu. W kancelarii był wtedy taki wesoły pisarz, który napisał, że Pech melduje się do raportu z powodu jarmarków dorocznych w Dolnym Bousovie. Dowódcą batalionu był major Rohell. „Also, was gibst?” – zapytał Pecha, a ten odpowiedział: „Posłusznie melduję, panie major, że w Dolnym Bousovie jest sześć jarmarków dorocznych”. Więc major Rohell zaryczał na niego, zatupał i kazał go natychmiast zaprowadzić do lazaretu wojskowego na oddział dla wariatów. Od tego czasu Pech był najgorszym żołnierzem i z paki nie wychodził.

– Wychowanie żołnierzy jest sprawą trudną – rzekł feldfebel Vaniek. – Żołnierz, który w wojsku nie był karany, to nie żołnierz. Może to było dobre w czasach pokojowych, że niektórzy żołnierze odbywali służbę bez kary, a potem miał taki wszędzie pierwszeństwo, gdy się starał o posadę rządową. Ale teraz się pokazuje, że ci najgorsi żołnierze, którzy w czasach pokojowych ciągle siedzieli w pace, są na wojnie najlepszymi żołnierzami. Przypominam sobie szeregowca Sylvanusa z 8 kompanii marszowej. Waliła się na niego kara za karą, i jeszcze jaka kara! Nie zawahał się skraść koledze ostatniego grosza, a jak przyszło do bitwy, to pierwszy poprzerywał zasieki z drutu, wziął do niewoli trzech chłopa, a jednego w drodze zastrzelił, bo jak mówił, nie miał do niego zaufania. Dostał wielki medal srebrny, przyszyli mu dwie gwiazdki i gdyby go później nie powiesili pod Duklą, to już dawno byłby plutonowym. Ale go powiesić musieli, bo po jakiejś bitwie zgłosił się wprawdzie na ochotnika na zwiad, ale inny jakiś patrol widział go, jak mój Sylvanus obdzierał trupy. Znaleźli przy nim osiem zegarków i sporo pierścionków. Więc go w sztabie brygady powiesili.

– Pokazuje się z tego – rzekł bardzo roztropnie Szwejk – że każdy żołnierz musi własnymi siłami dosługiwać się stanowiska.

Zadzwonił telefon. Feldfebel rachuby podszedł do słuchawki. Porucznik Lukasz pytał, co się stało z konserwami. Słychać było jakieś ostre wyrzuty.

– Naprawdę nie ma, panie oberlejtnant! – wołał Vaniek. – Skąd by się miały wziąć, kiedy to jest tylko fantazja intendentury. Całkiem niepotrzebnie wysyłało się tam tych ludzi. Ja chciałem do pana telefonować… Proszę?… Że w kantynie byłem? Kto to mówił? Ten okultysta kucharz z kuchni oficerskiej? Pozwoliłem sobie zajść tam na chwilę. Wie pan, jak ten okultysta nazwał tę panikę z powodu owych konserw? „Grozą nienarodzonego”. Bynajmniej, panie oberlejtnant. Jestem zupełnie trzeźwy. Szwejk? Jest w kancelarii. Czy każe go pan zawołać? Szwejk, do telefonu – rzekł feldfebel rachuby i ciszej dodał: – Gdyby się pytał, w jakim stanie wróciłem, to powiedz pan, że w porządku.

Szwejk stanął przy telefonie i meldował:

– Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, Szwejk.

– Słuchajcie no, Szwejku, jak jest z tymi konserwami? Czy to w porządku?

– Nie ma konserw, panie oberlejtnant. Ani śladu konserw.

– Życzyłbym sobie, Szwejku, żebyście się co dzień rano meldowali u mnie, dopóki jesteśmy w obozie. Po wyjeździe będziecie stale przy mnie. Co robiliście w nocy?

– Siedziałem przez całą noc przy telefonie.

– Co nowego?

– To i owo, panie oberlejtnant.

– Tylko nie zaczynajcie się bałwanić, mój Szwejku. Czy przyszedł skąd jaki meldunek?

– Przyszedł meldunek, ale dopiero na godzinę dziewiątą. Nie chciałem niepokoić pana oberlejtnanta, gdzieżbym śmiał.

– Więc mówcie, do stu diabłów, co jest nowego i co ma być na dziewiątą?

– Telefonogram, panie oberlejtnant.

– Nie rozumiem. Co to ma być?

– Ja to sobie zapisałem, panie oberlejtnant: „Przyjmijcie telefonogram. Kto jest przy telefonie? Masz już? Czytaj, czy tak jakoś”.

– Ach, wy idioto, Szwejk, z wami nie podobna dojść do ładu. Mówcie, co za treść tego telefonogramu, bo jak nie, to wpadnę do was i dam po łbie tak, że… Więc co?

– Jakiś besprechung, panie oberlejtnant, dzisiaj rano u pana obersta, o dziewiątej. Chciałem pana budzić w nocy, alem to sobie rozmyślił.

– Byłbym was nauczył budzić mnie w nocy z powodu byle jakiego głupstwa, na które dość jest czasu rano. Znowu konferencja! Der Teufel soll das alles buserieren! Połóżcie słuchawkę i zawołajcie do telefonu Vańka.

Feldfebel rachuby Vaniek podszedł do telefonu.

– Rechnungsfeldfebel Vaniek, Herr Oberleutnant.

– Poszukaj mi pan natychmiast innego pucybuta. Ten łotr Baloun zeżarł do rana wszystką czekoladę. Słupka? Nie. Nie. Lepiej go przydzielimy do sanitariuszy. Chłop jak góra, więc będzie mógł dźwigać rannych. Poślę go natychmiast do pana. Niech pan to załatwi w kancelarii pułku i natychmiast wróci do kompanii. Jak pan sądzi, kiedy pojedziemy?

– Nic pilnego, panie oberlejtnant. Jak mieliśmy odjeżdżać z 9 kompanią marszową, to przez całe cztery dni wodzili nas za nos. Z 8 było to samo. Tylko z 10 było lepiej: byliśmy felddienstfleck, w południe dostaliśmy rozkaz, a wieczorem już byliśmy w drodze, ale za to wozili nas potem po całych Węgrzech i nie wiedzieli, jaką dziurę i w której części frontu nami załatać.

Przez cały ten czas, gdy porucznik Lukasz był dowódcą 11 kompanii marszowej, znajdował się w stanie, który można by nazwać synkretyzmem: próbował wyrównywać sprzeczności pojęciowe przy pomocy ustępstw dochodzących aż do pomieszania poglądów.

Odpowiedział więc Vańkowi:

– Może pan ma rację. Tak już jest na świecie. Więc pan sądzi, że dzisiaj jeszcze nie pojedziemy. O dziewiątej mamy konferencję u pana obersta… Aha, czy wie pan już o tym, że pan jest dienstführender? Mówię tylko tak mimochodem. Niech pan sprawdzi… Co by można sprawdzić? Niech pan sprawdzi spis szarż z uwzględnieniem terminu służby… Następnie zapasy kompanii. Narodowość? Dobrze, można i narodowość… Ale głównie, niech mi pan przyśle nowego pucybuta… Co ma dzisiaj robić z szeregowcami fenrych Pleschner? Vorbereitung zum Abmarsch. Rachunki? Przyjadę i podpiszę po jedzeniu. Nikogo nie puszczać do miasta. Do kantyny w obozie? Po obiedzie na godzinkę… Niech pan zawoła Szwejka!…

– Szwejku, pozostaniecie tymczasem przy telefonie.

– Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że jeszcze kawy nie piłem.

– To przynieście sobie kawę i siedźcie w kancelarii przy telefonie, dopóki was nie zawołam. Czy wiecie, co to znaczy ordynans kompanii?

– To taki, co lata, panie oberlejtnant.

– Więc żebyście mi byli na miejscu, jak was zawołam. Przypomnijcie jeszcze raz Vańkowi, żeby dla mnie wyszukał nowego pucybuta. Halo, Szwejku, gdzie jesteście?

– Jestem, panie oberlejtnant. Akurat przynieśli kawę.

– Halo, Szwejku!

– Słucham, panie oberlejtnant. Kawa zupełnie zimna.

– Wy wiecie, Szwejku, co to jest pucybut. Więc przypatrzcie się dobrze temu nowemu i powiedzcie mi, co on zacz. Zawieście słuchawkę.

Vaniek popijał czarną kawę, do której dolewał po trosze rumu z butelki z napisem „Tinte” (ostrożność nie zawadzi), spoglądał na Szwejka, potem rzekł:

– Ten nasz oberlejtnant niepotrzebnie się drze tak głośno, słyszałem każde jego słowo. Wy się z panem oberlejtnantem musicie bardzo dobrze znać. Co, Szwejku?

– My zawsze ręka w rękę – odpowiedział Szwejk. – Jedna ręka drugą myje. Dużośmy już z sobą przeżyli. Ile to razy chcieli nas gwałtem rozdzielić, ale myśmy się z sobą znowu zeszli. On mi zawsze i we wszystkim okazywał tyle zaufania, że aż się nieraz sam dziwiłem. Więc pan sam słyszał, że mam panu przypomnieć o tym nowym pucybucie i że mam go obejrzeć i wypowiedzieć się, co o nim sądzę. Dla pana oberlejtnanta pucybut pucybutowi nierówny.

*

Pułkownik Schröder, zwołując wszystkich swoich oficerów na konferencję, zabrał się do rzeczy z wielką miłością, pragnąc wygadać się za wszystkie czasy. Prócz tego trzeba było powziąć jakąś decyzję co do jednorocznego ochotnika Marka, który nie chciał czyścić wychodków i za bunt został odesłany przez pułkownika Schrödera do sądu dywizyjnego.

Wczoraj wrócił z aresztu sądu dywizyjnego na odwach, gdzie trzymany był pod strażą. Jednocześnie kancelaria pułkowa otrzymała papier o treści niesłychanie powikłanej, ale wyjaśniającej bądź co bądź, że w danym wypadku nie chodzi o bunt, ponieważ jednoroczni ochotnicy nie są obowiązani czyścić wychodków. Tym niemniej zachodzi jednak przypadek subordinationsverletzung, które to wykroczenie może być zrównoważone przez porządne zachowanie się wobec nieprzyjaciela. Z tego powodu jednoroczny ochotnik Marek zostaje odesłany z powrotem do pułku, a śledztwo co do naruszenia karności zostaje odłożone do końca wojny, lecz zostanie wznowione przy najbliższym wykroczeniu, jakiego mógłby się dopuścić jednoroczny ochotnik Marek.

 

Była jeszcze jedna sprawa. Razem z jednorocznym ochotnikiem odesłany został z sądu dywizyjnego na odwach samozwańczy plutonowy Teveles; niedawno pojawił się on w pułku, do którego został odesłany ze szpitala w Zagrzebiu. Miał wielki medal srebrny, dystynkcje jednorocznego ochotnika i trzy gwiazdki. Opowiadał o czynach bohaterskich z 6 kompanii marszowej w Serbii i wywodził, że z całej tej kompanii pozostał tylko on jeden. Śledztwo ustaliło, że na początku wojny jakiś Teveles odszedł rzeczywiście z 6 kompanią na front, ale nie miał praw jednorocznego ochotnika. Zażądano informacyj od brygady, do której 6 kompania marszowa była przydzielona, gdy drugiego grudnia tysiąc dziewięćset czternastego roku uciekła z Białogrodu, i stwierdzono, że w spisie zaproponowanych do odznaczenia lub odznaczonych medalami srebrnymi żadnego Tevelesa nie ma. Co zaś do tego, czy szeregowiec Teveles podczas kompanii białogrodzkiej został awansowany na plutonowego, tego nie można było stwierdzić, ponieważ cała 6 kompania marszowa zginęła koło cerkwi Św. Sawy w Białogrodzie razem ze wszystkimi oficerami. Przed sądem dywizyjnym Teveles bronił się, że naprawdę był mu obiecany medal srebrny i że dlatego kupił go sobie od jakiegoś Bośniaka. Co do odznak jednorocznego ochotnika, to przyszył je sobie po pijanemu, a nosił je dlatego, że był stale pijany mając organizm osłabiony dyzenterią.

Gdy konferencja się rozpoczęła, pułkownik Schröder oświadczył przed rozpatrzeniem tych dwóch przypadków, że trzeba, aby panowie oficerowie częściej się naradzali, zanim nadejdzie chwila odjazdu, chwila już niedaleka. Z brygady dowiedział się, że tam oczekują rozkazów dywizji. Niech więc szeregowcy będą w pogotowiu, a dowódcy kompanii niech pilnują, żeby nikogo nie brakło. Potem powtarzał jeszcze raz to wszystko, co mówił wczoraj. Znowu dał przegląd wydarzeń wojennych i dodał, że trzeba uniknąć wszystkiego, co mogłoby obniżyć siłę bojową i przedsiębiorczość wojska.

Na stole przed nim leżała mapa frontu z chorągiewkami na szpileczkach, ale chorągiewki były porozrzucane, a fronty poprzesuwane. Chorągiewki i szpileczki leżały na stole i pod stołem.

Całą widownię wojny sponiewierał w nocy kocur, którego chowali pisarze kancelarii pułkowej. Ten kocur ulżył sobie na austriacko-węgierskim froncie, a chcąc ślady swej bytności na mapie zagrzebać, porozrzucał łapami chorągiewki i rozmazał łajno po wszystkich pozycjach, zasikał fronty i brückenkopfy i zapaskudził wszystkie korpusy armii.

Pułkownik Schröder był bardzo krótkowzroczny.

Oficerowie kompanii marszowych z wielkim zainteresowaniem spoglądali na niego, gdy palec jego zbliżał się do kupek pozostawionych na mapie przez kocura.

– Stąd, panowie, ku Sokalowi nad Bugiem – rzekł pułkownik Schröder proroczo i posuwał palcem na pamięć w stronę Karpat, przy czym palec jego wjechał w jedną z tych kupek, którymi kocur uplastycznił mapę frontów.

– Was ist das, meine Herren? – zapytał zdziwiony, gdy nagle coś przylepiło mu się do palca.

– Wahrscheinlich Katzendreck, Herr Oberst – jeden za wszystkich wyjaśnił sytuację kapitan Sagner uśmiechając się bardzo uprzejmie.

Pułkownik Schröder wpadł do sąsiedniej kancelarii, skąd słychać było istny potok złorzeczeń i straszliwą groźbę, że wszystkim każe pozlizywać te kupki po kocurze.

Przesłuchanie było krótkie. Stwierdzono, że kocura przed dwoma tygodniami przytaszczył do kancelarii najmłodszy pisarz Zwiebelfisch. Po takim stwierdzeniu kazano Zwiebelfischowi spakować swoje manatki, a starszy pisarz zaprowadził go na odwach, gdzie aresztant będzie siedział aż do dalszych rozporządzeń pana pułkownika.

Na tym zakończyła się właściwie cała konferencja. Gdy pułkownik Schröder powrócił do oficerów cały czerwony ze złości nie pamiętał już, że ma jeszcze do omówienia sprawę jednoroczniaka Marka i samozwańczego plutonowego Tevelesa.

– Proszę panów oficerów – rzekł zwięźle – aby byli gotowi i oczekiwali dalszych moich rozkazów i instrukcyj.

W ten sposób jednoroczniak i Teveles pozostali nadal na odwachu, a gdy przybył do nich Zwiebelfisch, mogli zagrać sobie w mariasza i dokuczać strażnikom co chwila, aby im wyłapali pchły z sienników.

Potem wsadzili do paki jeszcze frajtra Peroutkę z 13 kompanii marszowej, który zginął raptem, gdy wczoraj rozeszła się po obozie wiadomość, że wojsko odchodzi na pozycje, i dopiero rano został znaleziony przez patrol „Pod Białą Różą” w Brucku. Tłumaczył się, że przed odjazdem pragnął obejrzeć dokładnie znaną oranżerię hrabiego Harracha pod Bruckiem i że w drodze powrotnej zbłądził i dopiero nad ranem bardzo zmęczony dotarł „Pod Białą Różę”. (Tymczasem przespał się z Różą z „Pod Białej Róży”).

*

Sytuacja wciąż jeszcze była niejasna. Nikt nie wiedział, czy się pojedzie, czy nie pojedzie. Szwejk, obsługujący telefon w kancelarii 11 kompanii marszowej, wysłuchał mnóstwo poglądów pesymistycznych i optymistycznych. 12 kompania marszowa telefonowała, jakoby ktoś w kancelarii słyszał, że jeszcze będą ćwiczenia w strzelaniu do figur ruchomych i że na front odjedzie się dopiero po polowych ćwiczeniach w strzelaniu. Tych optymistycznych poglądów nie podzielała 13 kompania marszowa, która telefonowała, że właśnie powrócił kapral Havlik z miasta i od jakiegoś kolejarza dowiedział się, że wagony już stoją na stacji.

Vaniek wyrwał słuchawkę z rąk Szwejka i krzyczał rozzłoszczony, że kolejarze figę wiedzą, bo on był dopiero co w kancelarii pułkowej.

Szwejk wysiadywał przy telefonie z prawdziwym zamiłowaniem i na wszystkie pytania odpowiadał zawsze jednakowo, że jeszcze nic pewnego nie wiadomo.

Tak samo odpowiedział na pytanie porucznika Lukasza, który pytał:

– Co tam u was nowego?

– Jeszcze nie ma nic pewnego, panie oberlejtnant – stereotypowo odpowiedział Szwejk.

– Ach, ty fujaro! Zawieś słuchawkę!

Potem otrzymał kilka telefonogramów z szeregiem zwykłych nieporozumień. Najpierw przyszedł telefonogram, którego nie można było podyktować mu w nocy, ponieważ nie zawiesił słuchawki i spał. Chodziło w nim o żołnierzy szczepionych i nieszczepionych.

Potem przyszedł telefonogram, również spóźniony, dotyczący konserw, co też już zostało wczoraj wyjaśnione.

Następnie telefonogram do wszystkich batalionów, kompanij i części pułku:

„Kopia telefonogramu brygady nr 75692. Rozkaz brygady nr 172. – Przy wykazach gospodarczych kuchni polowych należy przy wymienianiu produktów spożywczych trzymać się takiego porządku: 1. mięso, 2. konserwy, 3. jarzyny świeże, 4. jarzyny suszone, 5. ryż, 6. makaron, 7. kasza i kaszka, 8. kartofle, zamiast poprzedniego porządku: 4. jarzyny suszone, 5. jarzyny świeże”.

Gdy Szwejk przeczytał ten telefonogram feldfeblowi rachuby, ten oświadczył uroczyście, że takie telefonogramy rzuca się do wychodka.

– Wymyślił to sobie jakiś idiota ze sztabu armii i zaraz rozsyłają takie głupstwa po wszystkich dywizjach, brygadach i pułkach.

Następnie przyjął Szwejk jeszcze jeden telefonogram, który był tak szybko dyktowany, że Szwejk zdążył zapisać na kartce tylko poszczególne wyrazy, co wyglądało jak jaki szyfr sekretny:

„In der Folge genauer erlaubt gewesen oder das selbst einem hingegen immerhin eingeholet werden”.

– To wszystko są głupstwa – rzekł Vaniek, gdy Szwejk dziwił się ogromnie, że mu się napisała taka osobliwa rzecz, i gdy odczytywał ją sobie trzy razy z rzędu. – Oczywiście, głupstwa – mówił Vaniek – ale diabli ich wiedzą, może to jaki szyfr, tylko że my w kompanii nie jesteśmy przygotowani do odczytywania szyfrów. Można to w kąt cisnąć.

– I ja tak myślę – rzekł Szwejk. – Gdybym zameldował panu oberlejtnantowi, że ma in der Folge genauer erlaubt gewesen oder das selbst einem hingegen immerhin eingeholet werden, toby się jeszcze raz obraził.

Bywają ludzie tacy obraźliwi, że aż strach – mówił Szwejk dalej, oddając się znowu wspomnieniom. – Pewnego razu jechałem tramwajem z Vysoczan do Pragi, a w Libni przysiadł się do nas niejaki Novotny. Jak tylko go poznałem, podszedłem do niego i wdałem się z nim w rozmowę, że obaj jesteśmy z Drażova. A ten na mnie z pyskiem, żebym mu dał spokój, bo mnie nie zna. Zacząłem mu tłumaczyć, żeby sobie przypomniał, że jako mały chłopczyk chadzałem do niego z matką, której na imię było Antonina, a ojcu Prokop i był ekonomem. Nawet wtedy nie chciał słyszeć o tym, że się znamy. Więc przypomniałem mu jeszcze inne szczegóły, że w Drażovie byli dwaj Novotni: Antoni i Józef. I że on jest właśnie tym Józefem, bo mi o nim z Drażova pisali, że postrzelił żonę, gdy go strofowała za pijaństwo. I widzi pan ten człowiek podniósł na mnie rękę. Uchyliłem się szczęśliwie, a ten grzmotnął pięścią w szybę i zbił ją. Tę dużą na przedniej platformie przed motorowym. Więc nam kazali wysiąść i zaprowadzili nas do komisariatu, gdzie się pokazało, że ten pan był dlatego taki obraźliwy, bo wcale się nie nazywał Józef Novotny, ale Edward Doubrava i pochodził z Montgomery w Ameryce, a do Czech przyjechał tylko tak sobie, żeby odwiedzić krewnych.

Dzwonek telefonu przerwał opowiadanie Szwejka i jakiś zachrypnięty głos z oddziału karabinów maszynowych pytał znów, czy się jedzie, czy nie. Podobno rano ma być konferencja u pana obersta.

We drzwiach ukazał się blady jak płótno kadet Biegler, największy idiota kompanii, ponieważ w szkole jednorocznych ochotników usiłował wyróżniać się swoimi wiadomościami. Skinął na Vańka, żeby z nim wyszedł na korytarz, i tam prowadził z nim długą rozmowę.

Po powrocie do kancelarii Vaniek uśmiechnął się pogardliwie.

– Co za małpa! – rzekł do Szwejka. – Ładne okazy zebrały się w naszej kompanii. Był także na konferencji i pod koniec rozkazał pan oberst, żeby wszyscy plutonowi zrobili gwerwizytę i żeby byli surowi. I teraz przychodzi mi się pytać, czy ma dać Żlabkowi słupka za to, że ten wyczyścił karabin naftą.

Vaniek się rozzłościł.

– O takie idiotyczne rzeczy się mnie pyta, gdy sam wie, że ruszamy na front. Pan oberlejtnant dobrze się namedytował wczoraj nad tym słupkiem, na który skazał swego pucybuta. Więc rzekłem temu smykowi, żeby się trochę zastanowił, czy to dobrze robić z szeregowców zwierzęta.

– Kiedy już mowa o tym pucybucie – rzekł Szwejk – to może już pan zbębnił jakiego odpowiedniego dla pana oberlejtnanta.

– Pijcie tran – odpowiedział Vaniek. – Na wszystko jest dość czasu. Zresztą ja sądzę, że pan oberlejtnant przyzwyczai się do Balouna. Od czasu do czasu coś mu tam zeżre, wielkie mi rzeczy! Na froncie rzecz się wyrówna, bo tam często będzie tak, że ani jeden, ani drugi nie będą mieli co żreć. Jak powiem, że Baloun ma zostać u pana oberlejtnanta, to zostanie. Moja w tym głowa, a pan oberlejtnant nie ma się wtrącać do nie swoich rzeczy. I nie trzeba się śpieszyć.

Vaniek wyciągnął się na pryczy i rzekł:

– Opowiedz mi pan, panie Szwejk, jaką anegdotę z życia wojskowego.

– Opowiedzieć zawsze można – odparł Szwejk – ale obawiam się, że znowu ktoś tam będzie dzwonił.

– To zdejm pan słuchawkę albo wyłącz pan kontakt.

– Dobrze – rzekł Szwejk zdejmując słuchawkę. – Opowiem panu coś, co pasuje do naszej sytuacji, tylko że wtedy zamiast prawdziwej wojny były tylko manewry i była taka sama panika jak tutaj, ponieważ nikt nie wiedział, kiedy wyruszymy z koszar. Razem ze mną służył jakiś Szic z Porzecza, człowiek porządny, ale pobożny i bojący się. Wyobrażał sobie, że manewry to coś okropnego, że ludzie podczas manewrów padają z pragnienia i że podczas marszów sanitariusze zbierają tych biedaków jak ulęgałki. Więc pił na zapas, a gdyśmy wyruszyli z koszar i dotarli do Mniszki, mówił: „Wiecie, chłopcy, ja tego nie wytrzymam. Chyba że się Bóg sam zmiłuje nade mną”. Potem przybyliśmy do Horzovic i mieliśmy tam dwa dni odpoczynku, ponieważ stała się pomyłka, bo szliśmy naprzód tak szybko, że razem z pułkami, które szły na naszych skrzydłach, bylibyśmy zagarnęli do niewoli cały sztab nieprzyjacielski i byłby z tego wielki wstyd, jako że nasz korpus miał przegrać, a nieprzyjaciel wygrać, bo w korpusie nieprzyjacielskim był jakiś smarkaty arcyksiążę. I wtedy ten Szic zrobił taką rzecz: kiedyśmy obozowali, zabrał się i poszedł do wsi za Horzovicami, żeby sobie tam coś kupić, i koło południa wracał do obozu. Gorąco było, a mój Szic wypił niezgorzej, więc patrzy, przy drodze stoi słup, na słupie kapliczka, a w kapliczce za szkłem malutki posążek świętego Jana Nepomucena. Odmówił pacierz przed świętym Janem Nepomucenem i powiada: „Gorąco ci, he? Powinieneś się napić. Stoisz tu na słońcu i pocisz się zdrowo”. Potrząsnął manierką, napił się sam i powiada: „Zostawiłem ci tu łyk, święty Janie Nepomucenie”. Ale żal mu było, więc wypił wszystko i dla świętego nie pozostało nic. „Jezus Maria, powiada, święty Janie Nepomucenie, musisz mi teraz wybaczyć, ja ci to wynagrodzę. Zabiorę cię z sobą do obozu i napoję cię tak świetnie, że się na nogach nie utrzymasz”. I mój zacny Szic przez współczucie dla świętego Jana Nepomucena zbił szkło kapliczki, wyjął posążek świętego, wsadził go sobie pod bluzę i zaniósł do obozu. Potem ten święty Jan sypiał z nim na słomie, Szic nosił go z sobą w tornistrze i miał wielkie szczęście w kartach. Gdzie tylko obozowaliśmy, wszędzie wygrywał, aż przybyliśmy w Pracheńskie, obozowaliśmy w Drahenicach i tam Szic wszystko przegrał. Gdyśmy rano wyruszali w pole, to na gruszy przy drodze wisiał święty Jan powieszony. To jest anegdota z życia wojskowego. A teraz znowuż zawiesimy słuchawkę.

 

I telefon znowu dostawał ataków nerwowych dając dowód, że harmonia pokoju i spokoju w obozie została zakłócona.

W tym samym czasie porucznik Lukasz studiował w swoim pokoju szyfry doręczone mu ze sztabu pułku. Do szyfrów dołączona była instrukcja, jak należy je odczytywać, oraz szyfr sekretny o marszrucie kompanii na pograniczu Galicji (etap pierwszy):

7217 – 1238 – 475 – 2121 – 35 = Moson.

8922 – 375 – 7282 = Rab.

4432 – 1238 – 7217 – 35 – 8922 – 35 = Komarn.

7282 – 9299 – 310 – 375 – 7881 – 298 – 475 – 7979 = Budapeszt.

Odczytując te szyfry porucznik Lukasz westchnął:

– Der Teufel soll das buserieren.

Купите 3 книги одновременно и выберите четвёртую в подарок!

Чтобы воспользоваться акцией, добавьте нужные книги в корзину. Сделать это можно на странице каждой книги, либо в общем списке:

  1. Нажмите на многоточие
    рядом с книгой
  2. Выберите пункт
    «Добавить в корзину»