Бесплатно

Hrabia Monte Christo

Текст
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

– Dobrze – rzekł Albert. – Chodźmy do niego. Lubię go.

84. Podróż

Monte Christo aż krzyknął z radości, widząc, że młodzieńcy przyszli razem.

– No, spodziewam się, że wszystko już skończone i wyjaśnione?

– Tak – odpowiedział Beauchamp. – Niedorzeczne pogłoski przycichły same, a jeśli zaczęłyby się znowu szerzyć, we mnie znalazłyby największego przeciwnika. Nie mówmy więc już o tym.

– Niech Albert powie panu – rzekł hrabia – że dałem mu taką właśnie radę. Ale dobrze, że tu jesteście, bo spędziłem dzisiaj tak fatalny ranek, jaki mi się jeszcze nie zdarzył.

– Ale co pan robi? – spytał Albert. – Porządkuje pan swoje papiery?

– Moje? Dzięki Bogu nie! W moich papierach jest zawsze porządek, po prostu dlatego, że ich nie mam. To papiery pana Cavalcanti.

– Jakiego pana Cavalcanti? – zapytał Beauchamp.

– A tak! Nie wiesz? To młody człowiek, którego pan hrabia wprowadza do towarzystwa. – wyjaśnił Morcerf.

– Zaraz, zaraz, chwileczkę – zaoponował hrabia – nikogo nie wprowadzam, a tym bardziej pana Cavalcantiego.

– I który ma zająć moje miejsce przy pannie Danglars – dodał Albert, siląc się na uśmiech – co mnie bardzo martwi, jak się zapewne domyślasz, mój kochany.

– Jak to? Cavalcanti żeni się z panną Danglars? – zdumiał się Beauchamp.

– Cóż to, wraca pan z dalekich krajów? – zdziwił się Monte Christo. – I to pan, dziennikarz ożeniony z plotką nic o tym nie wiesz! Cały Paryż o niczym innym nie mówi.

– To pan skojarzyłeś to małżeństwo? – zapytał Beauchamp.

– Ja? Panie ciekawski, niech pan nie opowiada podobnych rzeczy! Ja miałbym kojarzyć małżeństwa! Pan mnie jeszcze naprawdę nie zna. Sprzeciwiałem się temu ze wszystkich sił, odmówiłem nawet pośredniczenia.

– Teraz rozumiem – rzekł Beauchamp. – Zapewne przez wzgląd na naszego przyjaciela, Alberta?

– Przez wzgląd na mnie? – spytał młodzieniec. – Nie, na pewno nie. Niech hrabia sam przyzna i zaświadczy, że ciągle pana prosiłem o pomoc w zerwaniu tego narzeczeństwa. Na szczęście zostało zerwane. Hrabia utrzymuje, że nie jemu powinienem dziękować, wzniosę więc wzorem starożytnych ołtarz deo ignoto.

– Panowie – rzekł Monte Christo – tak bardzo nie wtrącałem się do tej sprawy, że moje stosunki zarówno z teściem, jak i z tym młodym człowiekiem nieco się ochłodziły. Chyba tylko panna Eugenia, której najwidoczniej wcale nie spieszy się do małżeństwa, zachowała dla mnie trochę przyjaznych uczuć, bo zobaczyła, że nie mam zamiaru nastawać na jej ukochaną wolność.

– Mówi pan więc, że dojdzie do tego małżeństwa?

– O Boże, oczywiście, i to mimo tego, co na ten temat mówiłem. Ja wcale nie znam tego młodego człowieka – mówi się, że jest bogaty i z dobrej rodziny, ale dla mnie to wszystko oparte jest na pogłoskach. Powtarzałem to panu Danglarsowi do znudzenia, ale jemu ten Toskańczyk zawrócił w głowie. Doszło do tego, że wspomniałem o pewnej okoliczności, która jest chyba dość istotna: młodzieniec został jeszcze jako niemowlę porwany przez Cyganów czy zgubiony przez guwernera… Licho zresztą wie. Można być pewnym tylko jednego: ojciec stracił go z oczu na co najmniej dziesięć lat. Co on robił przez te dziesięć lat, gdzie się włóczył, Bóg jeden wie. Nie zrobiło to jednak na baronie żadnego wrażenia. Poprosił mnie tylko, żebym napisał do majora, aby przysłał papiery, i oto one. Odsyłam je baronowi i jak Piłat umywam ręce.

– A panna d'Armilly, jak się do pana odnosi teraz, kiedy jej zabierasz uczennicę? – spytał Beauchamp.

– E, skąd mogę wiedzieć. Wyjeżdża podobno do Włoch. Pani Danglars mówiła mi o tym i prosiła, abym dał jej listy rekomendacyjne do impresariów. Napisałem parę słów do dyrektora teatru Valle, który ma wobec mnie pewne zobowiązania. Ale co panu jest, Albercie? Tak pan posmutniał. Nie jest pan aby, sam o tym nie wiedząc, zakochany w pannie Danglars?

– O ile wiem, nie – odpowiedział Albert, uśmiechając się smutno.

Beauchamp zaczął oglądać obrazy.

– Ale mimo wszystko – mówił Monte Christo – chyba nie jesteś pan w humorze.

– Mam migrenę.

– A wie pan, kochany wicehrabio – rzekł Monte Christo – mam na tę chorobę niezawodne dla pana lekarstwo. Pomaga mi ono za każdym razem, gdy natykam się na jakieś przeciwności.

– Cóż to takiego? – zapytał młodzieniec.

– Zmiana miejsca.

– Naprawdę?

– Tak. Teraz na przykład spotkały mnie pewne przykrości – więc wyjeżdżam. Chce pan pojechać ze mną?

– Spotkały pana przykrości? – zdziwił się Beauchamp. – To niesłychane! Jakie?

– Mówi pan o tym tak niefrasobliwie… Bardzo chciałbym zobaczyć, jaką miałby pan minę, gdyby w pańskim domu toczyło się śledztwo!

– Śledztwo? Jakie śledztwo?

– No przecież pan de Villefort prowadzi dochodzenie przeciw memu zacnemu mordercy. To podobno bandyta, uciekinier z galer.

– A, prawda – rzekł Beauchamp. – Czytałem o tym w dziennikach. Co to za jeden, ten Caderousse?

– Zdaje się, że pochodził z Prowansji. Pan de Villefort słyszał o nim, gdy był jeszcze w Marsylii, a i pan Danglars przypomina sobie, że skądś go zna. Toteż prokurator bardzo wziął sobie całą sprawę do serca. Zainteresowała też mocno prefekta policji. I w konsekwencji tego ogólnego zainteresowania, za które jestem niezmiernie wdzięczny, przysyłają mi tu od dwóch tygodni najrozmaitszych bandytów z Paryża i okolic, pod pretekstem, że jest wśród nich zabójca Caderousse'a. Jeśli tak dalej pójdzie, to już za trzy miesiące w całym pięknym królestwie francuskim nie będzie ani jednego złodzieja czy bandyty, który nie miałby w małym palcu rozkładu mojego domu. I dlatego zamierzam zostawić im mój dom i czmychnąć, gdzie mnie oczy poniosą. Niech pan jedzie ze mną, Albercie, nie pożałuje pan.

– Chętnie.

– A więc postanowione?

– Postanowione, ale dokąd?

– Nad morze, mój hrabio, nad morze. Musi pan wiedzieć, że jestem marynarzem. Jestem dzieckiem wykołysanym w ramionach starego Okeanosa i wypieszczonym na łonie pięknej Amfitryty; baraszkowałem na jego zielonym płaszczu i na jej błękitnej sukni. Kocham morze, tak jak kocha się kochankę, i gdy go długo nie widzę, zaczynam tęsknić.

– Jedźmy, hrabio, jedźmy!

– No to, mój drogi Albercie, dziś wieczór na dziedzińcu będzie czekała podróżna bryka, w której można się wyciągnąć tak doskonale jak w łóżku; będzie zaprzężona w cztery pocztowe konie. Panie Beauchamp, może zabierze się pan z nami? Starczy miejsca i dla czterech osób, zmieścimy się.

– Bardzo dziękuję; właśnie wracam znad morza.

– Jak to znad morza?

– Albo prawie, to była taka mała wycieczka.

– No to co z tego, jedź z nami! – zawołał Albert.

– Nie, kochany Albercie. Zrozum, że skoro odmawiam, to znaczy, że naprawdę nie mogę jechać. Zresztą muszę przecież – dodał ciszej – pozostać w Paryżu, choćby po to, aby pilnować listów, jakie napływają do gazety.

– Jesteś wspaniałym przyjacielem. Tak, masz rację, zostań, pilnuj i postaraj się odkryć wroga, który zamieścił to ogłoszenie.

Beauchamp wyszedł. Ostatni uścisk dłoni, jaki wymienili z Albertem wyraził wszystko to, czego nie mogli sobie powiedzieć w obecności hrabiego.

– Co to za wspaniały chłopak, ten Beauchamp – rzekł Monte Christo po wyjściu redaktora. – Prawda, panie Albercie?

– O tak, sama szlachetność, mogę za to ręczyć. Kocham go z całej duszy. Ale skoro już jesteśmy sami, to niechże mi pan powie, dokąd się udamy?

– Do Normandii, jeśli się pan zgodzi.

– Cudownie. Na głuchą wieś, prawda? Żadnego towarzystwa, żadnych sąsiadów…

– Będziemy tam sam na sam z końmi, z psami do polowania i łódką, jeśli zechcemy wypłynąć na ryby.

– Tego mi trzeba, uprzedzę tylko matkę i jestem na pańskie rozkazy.

– Ale czy pozwoli panu, by wyjechał pan z człowiekiem, którego nazywają hrabią de Monte Christo…

– Hrabio, jaką ma pan krótką pamięć.

– Jak to?

– Czy nie mówiłem już panu wielokrotnie, że matka darzy pana szczególną sympatią?

– Kobieta zmienną jest, jak mówił Franciszek I; kobieta to fala, jak mawiał Szekspir, jeden był wielkim monarchą, drugi wielkim poetą, musieli więc znać się na kobietach.

– Na kobietach tak; ale moja matka jest kobietą jedyną w swoim rodzaju. Jest niezmiernie oszczędna w okazywaniu uczuć, ale gdy już nimi kogoś obdarzy, to na zawsze.

– Ach, doprawdy?… – westchnął Monte Christo. – I według pana pańska matka zaszczyca mnie innym uczuciem niż tylko doskonałą obojętnością?

– Już to panu mówiłem, ale powtórzę jeszcze raz. Jest pan naprawdę bardzo dziwnym człowiekiem i doprawdy ponadprzeciętnym.

– Ho ho!

– Tak, bo moja matka nie tylko jest panem zaciekawiona, ale jest wyraźnie zainteresowana. Gdy jesteśmy sami, rozmawiamy wyłącznie o panu.

– I nie przestrzegła pana przede mną?

– Wprost przeciwnie. Powiedziała mi: Albercie, jestem przekonana, że hrabia jest człowiekiem głęboko szlachetnym, staraj się pozyskać jego przyjaźń.

Monte Christo spuścił oczy i westchnął.

– Doprawdy?

– Tak więc nie tylko nie będzie się sprzeciwiać mojej podróży, ale pochwali ją z całego serca, bo w ten sposób będę mógł spełnić jej zalecenie, które powtarza mi co dzień.

– Niech pan więc idzie. I do wieczora, czekam o piątej. Będziemy na miejscu o północy, najpóźniej o wpół do pierwszej.

– Gdzie? W Tréport?! W osiem godzin chce pan przejechać czterdzieści osiem mil?

– Można i prędzej – odparł Monte Christo.

– Jesteś pan naprawdę cudotwórcą! Jeszcze trochę, a prześcignie pan nie tylko koleje żelazne, co we Francji nie będzie szczególnie trudne, ale nawet telegraf!

– A tymczasem niech pan będzie punktualny, bo czeka nas jakieś siedem, osiem godzin drogi.

– Proszę się nie martwić, będę musiał się tylko spakować.

Albert wyszedł. Monte Christo uśmiechnął się jeszcze skinąwszy mu głową, po czym przystanął na chwilę, pogrążając się w zadumie. W końcu przesunął dłonią po czole, jakby chciał w ten sposób rozpędzić jakieś myśli, podszedł do dzwonka i zadzwonił dwa razy.

 

Wszedł Bertuccio.

– Panie Bertuccio – rzekł – nie jutro, ani nie pojutrze, jak zamierzałem na początku, ale dziś jeszcze wyjeżdżam do Normandii. Zdaje mi się, że do piątej ma pan dość czasu. Każ uprzedzić koniuszych na pierwszej stacji. Pan de Morcerf jedzie ze mną.

Bertuccio wyszedł i natychmiast spełnił rozkaz. Foryś popędził do Pontoise z wiadomością, że powóz nadjedzie o szóstej. Z Pontoise natychmiast wyruszył goniec do następnej stacji i tak po sześciu godzinach wzdłuż całej drogi czekały gotowe konie.

Przed wyjazdem hrabia poszedł do Hayde, zawiadomił ją o podróży i oddał cały dom pod jej rozkazy.

Albert przybył punktualnie.

Podróż, z początku smętna, stała się intrygująca na skutek szybkości, jakiej nabrali. Albert nie wyobrażał sobie nawet, że można tak pędzić.

– No tak – rzekł Monte Christo – waszymi dyliżansami jedzie się ledwo dwie mile na godzinę, a przy tym macie to głupie prawo, które mówi, że nie wolno wyprzedzać innych podróżnych bez odpowiedniego pozwolenia. Dlatego też ktoś chory i marudny może zmusić wesołych i zdrowych, by się za nim wlekli. Unikam więc, jak mogę tych niedogodności – jeżdżę z własnym pocztylionem i własnymi końmi, czy nie tak, Ali?

To mówiąc, hrabia wychylił się przez okienko i krzyknął lekko, co jakby dodało koniom skrzydeł. Nie biegły już, a leciały.

Powóz dudnił jak grom, tocząc się po królewskim gościńcu; zdumieni przechodnie oglądali się za tym ognistym meteorem. Ali pokrzykiwał na konie i uśmiechał się, łyskając białymi zębami i ściskając w silnych dłoniach ociekające pianą lejce; grzywy pędzących koni powiewały na wietrze. Ali, dziecię pustyni, był teraz w swoim żywiole.

– Oto rozkosz, jakiej nie znałem – westchnął Morcerf – rozkosz, jaką daje prędkość.

Jego twarz rozchmurzyła się, jakby ostatnie z pokrywających ją chmur zostały uniesione przez wiatr.

– Skąd, u diabła, bierze pan takie konie? – zapytał. – Chyba robią je panu na zamówienie?

– Ależ właśnie tak – odparł hrabia. – Sześć lat temu znalazłem na Węgrzech doskonałego ogiera, który słynął z wyjątkowej szybkości i kupiłem go; nie pamiętam już za ile, bo płacił Bertuccio. Tego samego roku spłodził trzydzieści dwa źrebaki. Dziś przejrzymy sobie całą ich generację, bo wszystkie te rumaki pochodzą z jednego ojca. Wszystkie są do siebie podobne, zupełnie czarne, z jedną tylko gwiazdką na czole. Mój ogier był w stadninie jak pasza, wybierano mu faworyty.

– To fenomenalne!… Niech mi pan powie, co pan robi z tymi wszystkimi końmi?

– Widzi pan: podróżuję.

– Ale przecież nie podróżuje pan bez przerwy?

– Kiedy już nie będę ich potrzebował, Bertuccio je sprzeda, a twierdzi, że zarobi na tym interesie do czterdziestu tysięcy franków.

– Wątpię, czy w Europie znajdzie się monarcha dość bogaty, by je mógł kupić.

– Sprzedaje wtedy pierwszemu lepszemu wezyrowi ze Wschodu, który opróżni swój skarbiec, by je kupić, a potem znowu go napełni, bijąc poddanych rózgami po piętach.

– Zdaje mi się, że po panu Bertuccio jest najbogatszym człowiekiem w Europie.

– Otóż mylisz się, mój wicehrabio. Jestem przekonany, że gdybyś pan przetrząsnął kieszenie Bertuccia, znalazłbyś może z dziesięć sous.

– Jak to możliwe? – zdziwił się młodzieniec. – Z tego Bertuccia to jakiś fenomen. Na miłość boską, kochany hrabio, niech mnie pan przestanie zasypywać takimi cudami, bo ostrzegam – przestanę panu wierzyć.

– U mnie nie ma żadnych cudów, Albercie: tylko liczby i rozsądek. Niech pan posłucha: kradnie każdy intendent, ale dlaczego kradnie?

– Do licha! Bo złodziejstwo to jego druga natura, tak przynajmniej mi się zdaje.

– Otóż myli się pan, mój drogi. Kradnie, bo ma żonę, dzieci i wielkie ambicje w stosunku do siebie i w stosunku do swojej rodziny. Kradnie przede wszystkim dlatego, że nie jest pewien, jak długo jeszcze będzie u pana, chce więc zapewnić sobie przyszłość. Bertuccio zaś jest na świecie sam. Bierze z mojej kasy tyle, ile chce, nie zdaje mi rachunku, i ma pewność, że go nigdy nie odprawię.

– Skąd ta pewność?

– Bo nie znajdę nikogo lepszego od niego.

– Jest pan w jakimś błędnym kole przypuszczeń.

– Bynajmniej. Jestem zupełnie pewien swoich ludzi, bo dla mnie dobry sługa to ten, którego życie i śmierć zależy ode mnie.

– Czyli życie i śmierć Bertuccia zależą od pana?

– Tak – odparł chłodno hrabia.

Istnieją słowa, które zamykają rozmowę jak żelazna brama. Taką siłę miało słowo „tak” wypowiedziane przez hrabiego.

Cała podróż przebiegła z tą samą szybkością; trzydzieści dwa konie, czekające czwórkami na ośmiu stacjach, pozwoliły im pokonać czterdzieści osiem mil w osiem godzin.

W środku nocy zajechali przed bramę pięknego parku. Odźwierny czekał przy otwartej bramie. O przyjeździe pana uprzedził go posłaniec wysłany z ostatniej stacji.

Było wpół do trzeciej nad ranem. Zaprowadzono Morcerfa do jego apartamentu, gdzie czekały nań już i kąpiel, i kolacja. Służący, który jechał z tyłu powozu, był na usługi Alberta. Baptysta, który przez drogę siedział na koźle, miał jak zwykle usługiwać hrabiemu.

Albert wykąpał się, zjadł kolację i położył się spać. Przez całą noc kołysał go melancholijny szum fal.

Kiedy się zbudził, podszedł od razu do okna, otworzył je, po czym wyszedł na mały taras: przed nim rozpościerało się bezkresne morze, a z tyłu widać było śliczny park, który łączył się z niewielkim lasem.

W niewielkiej zatoczce kołysała się zakotwiczona korweta o smukłych masztach. Na szczycie najwyższego z nich powiewała flaga z herbem hrabiego de Monte Christo. Na tarczy widniała złota góra na tle przejrzystego, błękitnego morza. Na wierzchołku góry wznosił się szkarłatny krzyż. Mogła to być zarówno aluzja do nazwiska hrabiego, przypominającego o Kalwarii, górze, którą męka Pana Naszego uczyniła droższą od złota, i do krzyża, hańbiącego narzędzia śmierci, które uświęciła boska krew – jak i do jakichś osobistych wspomnień. W spowitej mrokiem przeszłości tego człowieka zdawały się bowiem skrywać jakieś wielkie, nieznane cierpienia i równie tajemnicze odrodzenie.

Wokół korwety aż roiło się od rybackich łódek należących do chłopów z okolicznych wiosek. Łodzie te przypominały pokornych poddanych, oczekujących na rozkazy królowej. Wszystko tutaj, jak i w każdym innym miejscu, w którym Monte Christo bawił choćby tylko dwa dni, było urządzone z najwyższym komfortem. Życie w jednej chwili stawało się tu wygodne i łatwe.

Albert zastał w przedpokoju dwie strzelby i wszelkie przybory myśliwskie.

Na parterze znajdowało się dość wysokie pomieszczenie, zawierające zestaw urządzeń przeznaczonych do wędkowania, stosowanych przez Anglików, wielkich pasjonatów łowienia ryb (co wynika z tego, że są zarazem cierpliwi i leniwi); jak dotąd, nie zdołali oni jednak zarazić upodobaniem do tych zmyślnych urządzeń zawodowych rybaków we Francji.

Cały dzień upłynął na rozmaitych rozrywkach, w których wynajdywaniu hrabia Monte Christo był wprost niezrównany. Ustrzelili w parku dwanaście bażantów, złowili w strumykach tyle samo pstrągów, obiad zjedli w altanie z widokiem na morze, a herbatę wypili w bibliotece.

Trzeciego dnia wieczorem Albert zasnął w fotelu przy oknie, wyczerpany nieco takim trybem życia, które dla Monte Christa wydawało się fraszką. Hrabia tymczasem opracowywał z architektem plan oranżerii, którą chciał tu postawić. Nagle młodzieniec obudził się, wyrwany ze snu przez tętent konia galopującego po kamiennym gościńcu. Wyjrzał przez okno i ze zdziwieniem, a zarazem z niepokojem stwierdził, że był to jego lokaj, którego nie wziął ze sobą, żeby nie sprawiać hrabiemu kłopotu.

– Florentin tutaj? – zawołał, zrywając się z krzesła. – Czyżby moja matka zachorowała?

I rzucił się do drzwi.

Monte Christo odprowadził go spojrzeniem. Albert zbliżył się do zasapanego jeszcze lokaja, który wyjął z kieszeni jakiś pakiecik i wręczył go Albertowi.

W pakiecie była gazeta i list.

– Od kogo ten list? – zapytał żywo Albert.

– Od pana Beauchamp – odpowiedział Florentin.

– To Beauchamp cię tu przysyła?

– Tak, proszę jaśnie pana.

Zimny dreszcz przebiegł Alberta. Rozpieczętował list.

A przeczytawszy pierwszą linijkę, krzyknął i drżącymi rękoma porwał za gazetę.

Nagle zrobiło mu się ciemno przed oczami, zachwiał się i gdyby nie służący, który go podtrzymał, upadłby na ziemię.

– Biedny chłopak – szepnął Monte Christo tak cicho, że sam nie usłyszał nawet tych pełnych współczucia słów. – A powiedziano, że za winy ojców ich dzieci będą cierpieć aż do czwartego pokolenia.

Albert tymczasem odzyskał siły. Przeczytał list do końca, mierzwiąc ręką spocone włosy, po czym, mnąc w dłoni list i gazetę, rzekł:

– Florentin, czy twój koń mógłby odbyć jeszcze drogę powrotną do Paryża?

– E, to nędzna pocztowa szkapa.

– Boże! A jaka atmosfera panowała w domu, kiedy wyjeżdżałeś?

– Było dosyć spokojnie. Ale kiedy wróciłem od pana Beauchamp, zastałem panią we łzach. Spytała mnie, czy nie wiem, kiedy pan wróci. Powiedziałem, że właśnie jadę po jaśnie pana z rozkazu pana Beauchamp. W pierwszym odruchu wyciągnęła rękę, jakby mnie chciała zatrzymać, ale po chwili namysłu rzekła: „Dobrze, jedź natychmiast i powiedz, żeby wracał”.

– Tak, mamo, wracam. – rzekł Albert. – Wracam natychmiast, bądź spokojna i biada tej kanalii… Ale przede wszystkim muszę wyjechać.

Wrócił do pokoju, w którym został Monte Christo. Nie był to już ten sam człowiek. Pięć minut wystarczyło, by w Albercie dokonała się jakaś straszna zmiana. Twarz miał rozpaloną, oczy błyszczały mu gorączkowo, powieki mu posiniały, a krok miał tak chwiejny, jakby był pijany.

– Hrabio – rzekł – dziękuję panu za gościnność, z której chciałbym korzystać jak najdłużej; ale muszę wracać do Paryża.

– Cóż się stało?

– Wielkie nieszczęście. Niech mnie pan nie zatrzymuje, bo chodzi tu o rzecz dużo cenniejszą niż moje życie. Proszę o nic nie pytać, błagam tylko pana o konia!

– Moje stajnie są do pańskiej dyspozycji, ale jadąc konno padnie pan ze zmęczenia, niech pan lepiej weźmie kolasę, karetę, no, jakiś powóz.

– Nie, to by trwało za długo, a przy tym ja potrzebuję tego zmęczenia, którego chciałby mi pan oszczędzić. Dobrze mi to zrobi.

I Albert zatoczył się jak trafiony kulą, padając na krzesło przy drzwiach.

Monte Christo nie spostrzegł tego, bo już był przy oknie i wołał:

– Ali! Konia dla pana de Morcerf, tylko prędko, bo się spieszy!

Te słowa przywróciły Alberta do życia; wybiegł z pokoju, a hrabia za nim.

– Dziękuję! – szepnął młodzieniec wskakując na siodło. – Florentin, wracaj jak będziesz mógł najprędzej. Trzeba znać jakieś hasło, żeby pańscy ludzie dali mi konie na postojach?

– Nie. Zsiądzie pan tylko z konia, a następny już będzie osiodłany.

– Na pewno uważa pan mój nagły odjazd za dziwaczny i szalony – rzekł. – Ale nie wyobraża pan sobie, do jakiej rozpaczy może doprowadzić człowieka kilka wersów wydrukowanych w gazecie. Otóż – tu rzucił hrabiemu dziennik – niech pan to przeczyta, ale dopiero jak stąd odjadę, żeby nie widział pan rumieńca na mojej twarzy.

I gdy hrabia podnosił dziennik, Albert spiął konia ostrogami, które przed chwilą przymocowano mu do butów, a koń, zaskoczony, że jeździec ośmielił się zachęcić go w ten sposób, ruszył i pomknął jak strzała.

Hrabia odprowadził młodzieńca spojrzeniem, w którym malowało się ogromne współczucie, i dopiero gdy Albert zniknął mu zupełnie z oczu, przeniósł wzrok na gazetę i przeczytał:

Oficer francuski w służbie Ali Paszy, wezyra Janiny, o którym przed trzema tygodniami wspomniał dziennik „Impartial”, nie tylko wydał twierdzę Janiny w ręce nieprzyjaciela, ale także sprzedał swojego pana i dobroczyńcę Turkom. Nazywał się wówczas, jak donosi nasz szanowny korespondent, Fernand, później jednak dodał do swojego imienia chrzestnego szlacheckie nazwisko i tytuł.

Dzisiaj występuje jako hrabia de Morcerf i jest członkiem Izby Parów.

Другие книги автора

Купите 3 книги одновременно и выберите четвёртую в подарок!

Чтобы воспользоваться акцией, добавьте нужные книги в корзину. Сделать это можно на странице каждой книги, либо в общем списке:

  1. Нажмите на многоточие
    рядом с книгой
  2. Выберите пункт
    «Добавить в корзину»