Бесплатно

Hrabia Monte Christo

Текст
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

91. Samobójstwo

Tymczasem Monte Christo także wrócił do miasta w towarzystwie Emanuela i Maksymiliana.

Powrót był wesoły. Emanuel nie ukrywał radości, że po wojnie nastąpił pokój i głośno rozprawiał o swoich filantropijnych uczuciach.

Morrel siedział w kącie powozu, nie przerywał radosnych wynurzeń szwagra i sam cieszył się szczerze w duchu, ale radość lśniła mu tylko w oczach.

Na rogatce du Trône spotkali Bertuccia; czekał tam nieruchomy jak szyldwach na warcie.

Monte Christo wychylił głowę z powozu, rozmówił się z nim szeptem i intendent znikł.

– Panie hrabio – rzekł Emanuel, gdy dojechali do Placu Królewskiego – proszę mnie podwieźć pod dom, jeśli łaska – nie chciałbym, aby żona niepokoiła się choćby chwilę dłużej o pana lub o mnie.

– Gdyby nie było śmiesznie rozgłaszać własny triumf – dodał Morrel – zaprosiłbym pana do nas; ale pan hrabia ma też na pewno serca, które drżą o niego i które musi uspokoić. To już tutaj, Emanuelu, pożegnajmy pana hrabiego i pozwólmy, niech jedzie dalej.

– Chwileczkę – przerwał Monte Christo. – Niech mnie panowie nie pozbawiają tak od razu dwóch towarzyszy; pan, Emanuelu, niech idzie do swojej uroczej żony i przekaże jej moje pozdrowienia, a pan kapitan niech mnie odwiezie na Pola Elizejskie.

– Chętnie – zgodził się Maksymilian – tym bardziej że mam tam coś do załatwienia.

– Mamy czekać na ciebie ze śniadaniem? – zapytał Emanuel.

– Nie.

Zatrzaśnięto drzwiczki i powóz ruszył w dalszą drogę.

– Widzi pan, przyniosłem panu szczęście – odezwał się Morrel. – Zapewne pan nawet o tym nie pomyślał?

– I owszem – odparł Monte Christo. – I właśnie dlatego chciałbym mieć pana zawsze przy sobie.

– To było niepojęte! – rzucił ni stąd ni zowąd Morrel, kończąc jakąś swoją myśl.

– Tak – odpowiedział hrabia z uśmiechem. – Dobrze pan powiedziałeś: to niepojęte.

– Bo przecież Albertowi nie brakuje odwagi.

– O, jest bardzo odważny. Widziałem kiedyś, jak spał najspokojniej, gdy nad jego głową chyliły się sztylety.

– A ja wiem, że pojedynkował się dwa razy i to bardzo dzielnie – rzekł Morrel. – Jak to pogodzić z jego dzisiejszym zachowaniem?!

– To znowu twój wpływ – uśmiechnął się raz jeszcze Monte Christo.

– Ale Albert ma szczęście, że nie jest żołnierzem.

– A to czemu?

– Przepraszać przed pojedynkiem… – rzekł kapitan, wstrząsając głową.

– Ejże, drogi Maksymilianie – odparł łagodnie hrabia – niech pan nie wpada w przesądy ludzi pospolitych. Musisz przyznać, że skoro Albert jest odważny, nie może być tchórzem. Widocznie miał jakiś powód, aby się tak zachować, a przecież zachował się bohatersko?

– Owszem, owszem. Ale powiem i tak jak Hiszpan: dzisiaj mniej był odważny niż wczoraj.

– Zjesz pan ze mną śniadanie? – spytał hrabia, aby przerwać ten wątek.

– Nie mogę, muszę wyjść od pana o dziesiątej.

– A więc umówił się pan już z kimś na śniadanie?

Morrel uśmiechnął się i potrząsnął głową przecząco.

– Ale przecież musisz pan coś przekąsić!

– A jeśli nie jestem głodny? – odpowiedział młody człowiek.

– O! – rzekł hrabia. – Znam tylko dwa uczucia, które odbierają apetyt; cierpienie – ale widzę, żeś bardzo wesoły – i miłość. Sądząc z tego, coś mi powiedział o swoim sercu, mogę przypuszczać…

– Na honor – odparł wesoło Morrel – nie mówię, że nie.

– I nic mi o tym nie powiedziałeś, Maksymilianie? – zapytał hrabia tak żywo, że widać było wyraźnie, jak bardzo zainteresowała go ta tajemnica.

– Przecież powiedziałem dziś rano panu hrabiemu, że mam zajęte serce.

Zamiast odpowiedzieć Monte Christo wyciągnął rękę do młodzieńca.

– No i odkąd moje serce nie jest przy panu w lasku Vincennes, jest gdzie indziej; i muszę tam pójść, żeby je odnaleźć.

– Idź więc, drogi przyjacielu – rzekł z namysłem hrabia – ale proszę, jeżeli miałbyś jakieś kłopoty, pamiętaj, że dysponuję na tym świecie pewną władzą – i cieszę się, gdy mogę pomóc tym, których bardzo lubię, a pana, Maksymilianie, naprawdę bardzo lubię.

– Dobrze, przypomnę sobie o tym, jak samolubne dzieci przypominają sobie o rodzicach, kiedy ich potrzebują. Kiedy będę w potrzebie, a być może nastąpi to już wkrótce, zwrócę się do pana.

– Trzymam pana za słowo. A zatem – bądź zdrów.

– Do widzenia.

Właśnie zajechali przed pałac na Polach Elizejskich. Monte Christo otworzył drzwiczki; Morrel wyskoczył z powozu.

Na ganku czekał już Bertuccio.

Morrel zniknął w alei Marigny, a Monte Christo skierował się prosto do Bertuccia.

– No i jak? – zapytał.

– No cóż – odpowiedział intendent – opuszcza dom.

– A syn?

– Jak mi mówił Florentin, jego lokaj, ma taki sam zamiar.

– Chodź ze mną.

Monte Christo zabrał Bertuccia do gabinetu, napisał list, któryśmy już czytali i oddał go intendentowi.

– Idź pan – rzekł – zrób to szybko. O, ale powiedz najpierw Hayde, że wróciłem.

– Jestem tu – zawołała dziewczyna, która zeszła zaraz na turkot powozu; twarz jaśniała jej radością – hrabia był zdrów i cały.

Hayde czekała na hrabiego z niecierpliwością – a teraz przeżywała radość, taką jak córka, która znów ogląda ukochanego ojca, rozkosz taką, jak kochanka, gdy znów ujrzy swojego najdroższego. Choć hrabia nie okazywał otwarcie radości, cieszył się nie mniej niż Hayde. Radość dla serc, co długo cierpiały, podobna jest do rosy spadającej na ziemię spaloną słońcem. Serce i ziemia chłoną chciwie ten dobroczynny deszcz – i na powierzchni nie zostaje żaden ślad. Od kilku dni Monte Christo zaczynał pojmować, a długo nie śmiał w to wierzyć – że na świecie są dwie Mercedes, a to znaczy, że może jeszcze poznać szczęście. Wpatrywał się oczyma błyszczącymi szczęściem w wilgotne oczy Hayde, gdy nagle otwarły się drzwi. Hrabia zmarszczył brwi.

– Pan de Morcerf! – oznajmił Baptysta, jakby samo to nazwisko było dostatecznym usprawiedliwieniem.

Rzeczywiście, twarz hrabiego rozpogodziła się.

– Który? Ojciec czy syn?

– Ojciec.

– O mój Boże! – zawołała Hayde. – To się jeszcze nie skończyło?

– Nie wiem, czy się skończyło, moja kochana – rzekł Monte Christo, biorąc ją za ręce – ale wiem, że nie masz się czego obawiać.

– O, ale to przecież nędznik…

– Ten człowiek nic nie może mi zrobić. Należało się lękać tylko wtedy, gdy miałem do czynienia z jego synem.

– I tego, co wycierpiałam, nigdy się nie dowiesz, panie mój.

Monte Christo uśmiechnął się.

– Przysięgam ci na grób mojego ojca – rzekł, wyciągając rękę nad głową dziewczyny – że jeśli spotka kogoś nieszczęście, na pewno nie zdarzy się mnie.

– Panie mój, wierzę ci jak samemu Bogu – rzekła dziewczyna, podając mu czoło do pocałunku.

Monte Christo złożył pocałunek na tym czole, tak czystym i pięknym, a od tego pocałunku zabiły dwa serca – jedno gwałtownie, drugie głucho.

– Boże! – wyszeptał hrabia. – Czyżbyś pozwolił, abym mógł jeszcze kochać?…

– Wprowadź pana hrabiego do salonu – rzekł do Baptysty, odprowadzając piękną Greczynkę do bocznych schodów.

Winniśmy choć w kilku słowach wyjaśnić te odwiedziny, których Monte Christo być może się spodziewał, ale nasi czytelnicy z pewnością nie.

Gdy Mercedes spisywała u siebie inwentarz rzeczy, a Albert robił to u siebie, gdy układała biżuterię, zamykała szuflady, wiązała klucze, aby wszystko zostawić w jak najlepszym porządku, nie zauważyła, że jakaś blada, ponura twarz pojawiła się w oszklonych drzwiach wychodzących na korytarz. Stamtąd można było nie tylko widzieć, ale i słyszeć. Ten, co tak patrzył, widział więc i słyszał wszystko, co działo się u pani de Morcerf.

Następnie mężczyzna poszedł pobladły do swojej sypialni, chwycił kurczowo firankę w oknie wychodzącym na dziedziniec i podniósł ją.

Stał tak przez dziesięć minut, bez ruchu, niemy, przysłuchując się biciu własnego serca.

Dziesięć minut to bardzo długo.

Wtedy to właśnie Albert, wracając z pojedynku, spostrzegł, jak ojciec czatuje na jego powrót – i odwrócił głowę.

Oczy hrabiego rozszerzyły się: wiedział, że Albert mocno znieważył Monte Christa, że podobna zniewaga wszędzie, na całym świecie, pociąga za sobą pojedynek na śmierć.

Owóż Albert wracał zdrów i cały, a więc zemścił się za ojca. Błyskawica radości przemknęła po tej ponurej twarzy – jak ostatni promyk słońca, który ginie w chmurach, zdających się nie posłaniem, ale jego grobem.

Wiemy jednak, że na próżno czekał, by syn przyszedł do niego opowiedzieć o swoim triumfie. Rozumiało się samo przez się, że syn, wyruszając na pojedynek, nie chciał widzieć się z ojcem, którego honor miał pomścić; ale dlaczego, gdy już pomścił honor ojca, nie przyjdzie rzucić się ojcu w objęcia?

Wtedy to hrabia, nie mogąc doczekać się Alberta, posłał po jego lokaja. Wiemy, że ten kazał powiedzieć hrabiemu wszystko.

Dziesięć minut później generał de Morcerf wyszedł na ganek; miał na sobie czarny surdut zapięty po wojskowemu pod szyję, czarne spodnie i czarne rękawiczki.

Musiał już wcześniej wydać rozkazy, zaledwie bowiem zszedł ze schodów, z wozowni wyjechał powóz i zatrzymał się tuż przed nim. Lokaj włożył do powozu dwie szpady zawinięte w wojskowy płaszcz. Potem zamknął drzwiczki i siadł obok stangreta.

Stangret wychylił się z kozła, aby spytać o rozkazy.

– Na Pola Elizejskie – rzekł generał – do hrabiego de Monte Christo. Galopem!

Konie, smagnięte biczem, ruszyły z kopyta i po pięciu minutach zajechały przed pałac hrabiego.

Pan de Morcerf sam otworzył sobie drzwiczki i chociaż powóz jeszcze się nie zatrzymał, wyskoczył w biegu jak młodzieniaszek, zadzwonił i zniknął za drzwiami wraz ze służącym.

Po chwili Baptysta zaanonsował hrabiego de Morcerf; Monte Christo odprowadził Hayde i nakazał wprowadzić hrabiego do salonu.

Generał przemierzał salon wzdłuż i wszerz już po raz trzeci, gdy odwróciwszy się, ujrzał na progu Monte Christa.

 

– A, pan de Morcerf! – rzekł spokojnie Monte Christo. – Myślałem, że źle usłyszałem.

– Tak, to ja, we własnej osobie – odrzekł hrabia, zaciskając usta tak mocno, że słowa ledwo mogły się z nich wydobyć.

– Pozostaje mi więc tylko zapytać – rzekł Monte Christo – czemu zawdzięczam przyjemność oglądania pana o tak wczesnej porze?

– Miałeś pan dziś rano pojedynkować się z moim synem, prawda? – spytał generał. – Wiem też, że mój syn miał słuszne powody, aby się z panem bić i zrobić wszystko, co tylko można, aby pana zabić.

– O tak, miał bardzo słuszne powody! Ale jednak, jak pan widzi, nie zabił mnie, a nawet nie zaczęliśmy się bić.

– A przecież uważał pana za główną przyczynę hańby swojego ojca, za tego, który doprowadził naszą rodzinę do straszliwej katastrofy.

– Wszystko to prawda – rzekł Monte Christo z przerażającym spokojem. – Ale nie byłem główną przyczyną katastrofy, tylko podrzędną.

– Zapewne go pan przeprosiłeś albo w jakiś sposób to wyjaśniłeś?

– Nie, nie udzielałem mu żadnych wyjaśnień i to on mnie przeprosił.

– Och! Ale jak pan sobie tłumaczysz taki postępek?

– Zapewne przekonaniem, że jest ktoś, kto tu bardziej zawinił niż ja.

– Kto taki?

– Jego ojciec.

– Niech i tak będzie – rzekł hrabia, blednąc. – Ale wie pan, że winowajca nie lubi, aby ktoś mu wyrzucał winę.

– Wiem… dlatego też spodziewałem się, że tak się potoczą sprawy.

– Spodziewałeś się pan, że mój syn okaże się tchórzem! – zawołał hrabia.

– Pan Albert nie stchórzył.

– Człowiek, co ma w ręku broń, a na wyciągnięcie ręki śmiertelnego wroga i nie użyje tej broni, jest tchórzem! O, szkoda, że go tu nie ma, sam bym mu to powiedział!

– Mój panie – odparł zimno Monte Christo – nie sądzę, abyś przyszedł do mnie po to, aby mi opowiadać o swoich domowych problemach. Zapytaj pan o to wszystko pana Alberta, a być może on będzie potrafił panu odpowiedzieć.

– O nie! Nie pójdę! – odpowiedział generał z uśmiechem, który przemknął po jego twarzy jak błyskawica. – Nie! Ma pan rację, nie po to tu przyszedłem! Przyszedłem powiedzieć panu, że ja także uważam pana za wroga! Przyszedłem panu powiedzieć, że nienawidzę pana wręcz instynktownie! Że zdaje mi się, jakbym pana znał od zawsze i od zawsze nienawidził! I że wreszcie, skoro współczesna młodzież bić się nie lubi, to my się będziemy bić… Czy takie jest też pańskie zdanie?

– Oczywiście. Dlatego też, kiedym panu powiedział, że spodziewałem się, że tak się wszystko potoczy, miałem na myśli to, że zaszczyci mnie pan wizytą.

– Tym lepiej… Jesteś pan gotów?

– Ja zawsze jestem gotów.

– Wiesz pan, że będziemy się bić, póki jeden z nas nie zginie? – spytał generał, zaciskając z wściekłością zęby.

– Póki jeden z nas nie zginie – powtórzył Monte Christo, skinąwszy lekko głową.

– Możemy więc wyjść natychmiast, świadków nam nie trzeba.

– Istotnie – rzekł Monte Christo – świadkowie byliby niepotrzebni, wszak tak dobrze się znamy!

– Przeciwnie, wcale się nie znamy.

– No, no – odparł Monte Christo z taką samą irytującą flegmą – zastanówmy się. Czy nie jesteś pan aby żołnierzem Fernandem, który zdezerterował w wilię bitwy pod Waterloo? Czy nie jesteś porucznikiem Fernandem, który służył za przewodnika i szpiega armii francuskiej w Hiszpanii? Czy nie jesteś kapitanem Fernandem, który zdradził, sprzedał i zamordował swego dobroczyńcę, Ali Paszę? I czy wszyscy ci trzej Fernandowie razem wzięci nie stworzyli przypadkiem generała lejtnanta, hrabiego de Morcerf, para Francji?

– O, nędzniku! – krzyknął generał, którego te słowa paliły jak rozpalone żelazo. – Wyrzucasz mi moją hańbę, choć może za chwilę mnie zabijesz! Nie powiedziałem, że nic o mnie nie wiesz. Wiem dobrze, szatanie, żeś przeniknął w noc przeszłości i tam, przy blasku nieznanej mi pochodni, przerzuciłeś wszystkie karty mojego życia; może zostało mi jednak więcej honoru przy całej mojej hańbie niż tobie z twoimi znakomitymi pozorami. Tak, ty mnie znasz, wiem dobrze, ale nie wiem, kim ty jesteś, awanturniku błyszczący od złota i klejnotów! W Paryżu nazwałeś się hrabią de Monte Christo; we Włoszech Sindbadem Żeglarzem, na Malcie już nie pamiętam jak. Ale ja cię pytam o twoje prawdziwie nazwisko, chcę je poznać, pośród tych stu przybranych, aby je wymówić na miejscu walki, w chwili, gdy zatopię szpadę w twoim sercu.

Monte Christo zbladł straszliwie; w oczach zapalił mu się płomień. Znikł za drzwiami do gotowalni, w mgnieniu oka zerwał halsztuk, surdut i kamizelkę – ubrał marynarską bluzę i kapelusz, spod którego spłynęły długie czarne włosy.

I wrócił do gabinetu – szedł ze skrzyżowanymi ramionami, straszliwy i nieubłagany ku generałowi, który nie rozumiejąc tego nagłego wyjścia stał w miejscu; widząc go teraz, zaszczękał zębami, zachwiał się i cofnął o krok, i cofał się tak, póki nie poczuł pod zaciśniętą kurczowo ręką stołu i nie oparł się o blat.

– Fernandzie! Wystarczy, że powiedziałbym ci tylko jedno spośród moich stu nazwisk, a padłbyś, jakby to grom cię poraził! Ale już się domyślasz, jakie to nazwisko, prawda? Albo raczej przypominasz je sobie? Bo przecież mimo wszystkich cierpień i udręk, jakich zaznałem, pokazuję ci dzisiaj twarz odmłodzoną dzięki szczęściu, jakie daje zemsta, twarz, którą na pewno widywałeś często w snach, od dnia, w którym pojąłeś za żonę… Mercedes, moją narzeczoną!

Generał, z głową odrzuconą do tyłu, wyciągniętymi rękoma, w milczeniu, nieruchomymi oczyma wpatrywał się w ten straszliwy obraz. A potem, podpierając się ręką o ścianę, powoli jął posuwać się tyłem ku drzwiom; a gdy przekraczał próg, z gardła wyrwał mu się tylko jeden, posępny, żałosny, rozdzierający krzyk:

– Edmund Dantès!

Wydając jęki, które nie miały w sobie nic ludzkiego, powlókł się na ganek, przeszedł dziedziniec, chwiejąc się jak pijany, i osunął się w ramiona lokaja, bełkocąc niemal niezrozumiale:

– Do domu! Do domu!

Po drodze świeże powietrze i wstyd, jaki odczuwał pod bacznymi spojrzeniami służących pozwoliły mu nieco zebrać myśli; ale trasa była krótka i w miarę, jak zbliżali się do domu czuł, jak powraca cierpienie. Kazał stanąć nieco przed domem i wysiadł.

Brama na dziedziniec była otwarta na oścież. Na dziedzińcu stała dorożka. Fiakier nie mógł zrozumieć, czemu wezwano go do tak znakomitej siedziby.

Hrabia spojrzał z przestrachem na dorożkarza, ale nie odważył się go pytać o cokolwiek, pospieszył do swoich apartamentów. Dwie osoby schodziły ze schodów; ledwo zdążył ukryć się w gotowalni. Była to Mercedes, wsparta o ramię syna. Właśnie opuszczali pałac. Przeszli o włos obok nieszczęśnika, ukrytego za adamaszkową kotarą; jedwabna suknia Mercedes niemal go musnęła; poczuł na twarzy ciepły oddech syna, gdy Albert powiedział:

– Odwagi, mamo! Chodź, chodź, nie jesteśmy już tutaj u siebie.

Słowa ucichły, kroki oddaliły się. Generał wyprostował się, uczepiwszy się kurczowo kotary. Tłumił straszliwy szloch – szloch człowieka opuszczanego jednocześnie przez żonę i syna.

Wkrótce usłyszał trzaśnięcie blaszanych drzwiczek dorożki, głos dorożkarza, a gdy koła ciężkiego powozu zaturkotały na bruku, zadrżały szyby. Rzucił się do sypialni, aby ujrzeć raz jeszcze dwie istoty, jakie ukochał w życiu; ale dorożka odjechała i nie wychyliła się z niej ani Mercedes, ani Albert nie wystawił z niej głowy, aby pożegnać opustoszały dom i opuszczanego męża i ojca ostatnim spojrzeniem – spojrzeniem wyrażającym żal, a więc i przebaczenie.

I gdy dorożka zadudniła, przejeżdżając pod sklepieniem bramy, rozległ się strzał i ciemny dym wypłynął smużką przez okno sypialni, rozbite pod wpływem eksplozji.

92. Valentine

Domyślamy się, gdzie Morrel miał załatwiać owe interesy i z kim miał się spotkać.

Rozstawszy się z hrabią skierował się wolno ku domostwu Villefortów.

Powiadamy: wolno – miał bowiem pół godziny, aby przejść pięćset kroków. Ale choć miał tyle czasu, pragnął pożegnać hrabiego jak najprędzej, by móc pozostać sam na sam z myślami.

Wiedział dobrze, o której ma być na miejscu: była to godzina, o której pan Noirtier jadał śniadanie. Valentine pomagała wtedy dziadkowi i było pewne, że nikt nie przeszkodzi jej w tym zbożnym obowiązku.

Noirtier i Valentine pozwolili mu na odwiedziny dwa razy w tygodniu i szedł właśnie, by skorzystać ze swojego prawa.

Gdy przyszedł, Valentine już na niego czekała. Zaniepokojona, niemal przerażona, chwyciła go za rękę i zaprowadziła do dziadka.

Niepokoiła się tak bardzo, gdyż plotka o awanturze, jaką urządził w Operze Albert, zdążyła się już rozejść (w wielkim świecie wszyscy o wszystkim wiedzą).

U Villefortów nikt nie wątpił, że konsekwencją tej kłótni będzie pojedynek. Valentine odgadła swoim kobiecym instynktem, że Morrel będzie sekundantem hrabiego, a znając odwagę Maksymiliana i wiedząc o przyjaźni, jaką darzył hrabiego, lękała się, że nie zdoła ograniczyć się do biernej roli sekundanta.

Rozumiemy więc, jak chciwie wypytywała o szczegóły i słuchała opowieści ukochanego. W jej oczach Maksymilian mógł wyczytać niewymowną radość, gdy dowiedziała się, że owa straszliwa sprawa zakończyła się równie szczęśliwie, co nieoczekiwanie.

– A teraz – rzekła Valentine dając znak Maksymilianowi, by usiadł obok pana Noirtier i siadając na podnóżku – porozmawiajmy trochę o naszych sprawach. Wiesz, że dziadek chciał kiedyś wyprowadzić się z domu i zamieszkać gdzie indziej?

– Tak, oczywiście – odparł Maksymilian – pamiętam te plany i nawet im przyklasnąłem.

– A więc klaskaj, Maksymilianie, bo dziadunio wrócił do tych planów.

– Brawo! – zawołał Maksymilian.

– A wiesz, jaką podaje przyczynę tych zamiarów?

Noirtier spoglądał na wnuczkę, chcąc nakazać jej milczenie, ale Valentine nie patrzyła na dziadka; jej spojrzenie, uśmiech – wszystko było dla Maksymiliana.

– O, jakąkolwiek przyczynę podaje, oświadczam, że ma rację! – wykrzyknął Morrel.

– I to jaką. Twierdzi, że nie służy mi powietrze naszej dzielnicy.

– O tak… Słuchaj, Valentine, pan Noirtier może mieć rację: wydaje mi się, że od dwóch tygodni coś ci dolega, i to coraz bardziej.

– Hm, chyba tak. I dlatego dziadek ustanowił się moim lekarzem, a ponieważ wie wszystko, ufam mu jak nikomu.

– To ty naprawdę źle się czujesz? – zapytał z niepokojem Morrel.

– Oj, Boże, trudno to tak nazwać. Jestem ogólnie osłabiona i to wszystko. Nie mam apetytu i wydaje mi się, jakby mój żołądek z czymś walczył.

Noirtier przysłuchiwał się uważnie słowom Valentine.

– A co zażywasz na to osłabienie?

– To bardzo proste: codziennie rano wypijam łyżkę mikstury, którą przynoszą z apteki dla dziadka, to znaczy zaczęłam od jednej łyżki, a teraz piję już cztery. Dziadek twierdzi, że to panaceum.

Valentine uśmiechała się; ale w uśmiechu krył się jakiś smutek, jakieś cierpienie.

Maksymilian, upojony miłością, patrzył na nią w milczeniu. Była piękna jak zawsze, ale jej blada cera zmatowiała, oczy błyszczały gorączkowym blaskiem, dłonie o perłowym odcieniu skóry stały się żółtawe jak z wosku.

Maksymilian przeniósł spojrzenie na pana Noirtier. Starzec obserwował swoim przedziwnie bystrym wzrokiem dziewczynę, pochłoniętą w tej chwili przez swoją miłość; on także przyglądał się śladom owej skrytej choroby, tak mało zresztą widocznym, że nikt ich nie dostrzegł do tej pory poza dziadkiem i ukochanym.

– Ale ta mikstura – odezwał się Morrel – jest przecież przepisana panu Noirtier, a ty zażywasz już cztery łyżki?

– Wiem tylko, że jest bardzo gorzka, tak gorzka, że wszystko, co piję, smakuje mi gorzko.

Noirtier spojrzał na Valentine pytająco.

– Tak, dziadziu, właśnie tak. Chwilkę temu, zanim do ciebie przyszłam, napiłam się wody z cukrem. I cóż, zostawiłam pół szklanki, taka mi się wydała gorzka.

Noirtier zbladł i dał znak, że chce coś powiedzieć.

Valentine podniosła się, żeby przynieść słownik.

Noirtier śledził ją wzrokiem wyraźnie pełnym niepokoju.

Rzeczywiście – krew uderzyła dziewczynie do głowy, pokrywając policzki rumieńcem.

– No, no, coś takiego! – zawołała, nie tracąc pogody. – Ćmi mi się w oczach! Chyba oślepiło mnie słońce…

I uchwyciła się klamki u okna.

– Nie ma dziś słońca – rzekł Morrel, zaniepokojony bardziej wyrazem twarzy starca niż zasłabnięciem Valentine.

I podbiegł do dziewczyny. Valentine uśmiechnęła się.

– Nie martw się, dziadziu, nie martw się, Maksymilianie. To nic, już mi przeszło. Ale słuchajcie! Chyba słychać jakiś powóz na dziedzińcu?

Otwarła drzwi, wybiegła na korytarz, a wyjrzawszy przez okno wróciła natychmiast.

– Tak, to pani Danglars z córką, przyjechały w odwiedziny. Do widzenia, muszę uciekać, bo jeszcze po mnie tu przyślą. Ale zostań z dziadkiem, Maksymilianie, obiecuję, że nie będę ich zatrzymywać.

 

Maksymilian odprowadził ją oczyma do drzwi. Słyszał, jak wchodziła po schodach prowadzących do jej i macochy pokojów.

Gdy tylko znikła, Noirtier dał mu znak, aby wziął słownik. Morrel wykonał polecenie; Valentine nauczyła go szybko porozumiewać się ze starcem.

Ale choć umiał to robić, trzeba było przecież recytować raz za razem cały alfabet, a potem szukać słów w słowniku – i dopiero po dziesięciu minutach złożył myśli starca w następujące zdanie:

„Idź po szklankę i karafkę do pokoju Valentine”.

Morrel wezwał służącego, który zastąpił Barroisa i w imieniu pana Noirtier powtórzył jego rozkaz.

Służący był zaraz z powrotem. Karafka i szklanka były puste.

Noirtier dał znak, że chce znów przemówić.

– Dlaczego szklanka i karafka są puste? Valentine wypiła przecież tylko pół szklanki.

Składanie tego zdania trwało pięć minut.

– Nie wiem – odparł lokaj. – Ale w pokoju panienki Valentine jest pokojówka, może to ona wszystko wylała?

– Idźcie ją zapytać – rzekł Morrel, wyrażając myśl zawartą w spojrzeniu Noirtiera.

Lokaj wyszedł i natychmiast wrócił.

– Panienka Valentine, idąc do pani de Villefort, wstąpiła do swojego pokoju – rzekł a ponieważ chciało się jej pić, wypiła wszystko, co zostało w szklance. Wodę z karafki wylał panicz Edward – robił staw dla swoich kaczek.

Noirtier wzniósł oczy do nieba, niczym gracz, który stawia wszystko na jedną kartę. Po czym utkwił wzrok w drzwiach i już go od nich nie odrywał.

Tak jak zdawało się Valentine, były to rzeczywiście pani Danglars i Eugenia. Poprowadzono je do pokoju pani de Villefort. Dlatego właśnie Valentine wstąpiła do swojego pokoju: od pokoju macochy dzielił ją tylko pokój Edwardka.

Kobiety weszły do salonu z miną uroczystą, jaką przybiera ktoś, kto ma oznajmić jakąś oficjalną wiadomość. Ludzie z tej samej sfery wyczuwają takie niuanse – i pani de Villefort przybrała taką samą uroczystą pozę.

W tym momencie weszła Valentine i znów zaczęły się reweransy.

– Droga przyjaciółko – odezwała się pani Danglars, gdy dziewczęta chwyciły się za ręce – przyjechałyśmy z Eugenią, aby oznajmić, że niebawem nastąpi ślub mojej córki z księciem Cavalcanti.

Danglars podkreślał tytuł Cavalcantiego. Bankier, stronnik ludu, uznał, że książę to znacznie lepiej niż hrabia.

– A więc pozwól, bym ci złożyła najszczersze gratulacje – odpowiedziała pani de Villefort. – Książę Cavalcanti, jak mi się wydaje, to młody człowiek pełen rzadkich cnót.

– Proszę posłuchać, droga przyjaciółko – uśmiechnęła się baronowa – mówiąc między nami, książę jeszcze nie rozwinął swoich możliwości tak, jak rozwinie. Ma w sobie trochę cudzoziemszczyzny, którą każdy Francuz rozpozna na pierwszy rzut oka u szlachcica włoskiego czy niemieckiego. Ale wygląda na to, że ma dobre serce, jest błyskotliwy… a jeśli chodzi o pozycję, to mój mąż utrzymuje, że ma ogromny majątek. Tak mi powiedział.

– A poza tym – wtrąciła Eugenia, kartkując album pani de Villefort – dodaj, mamo, że masz szczególną słabość do tego młodzieńca.

– A nie potrzebuję chyba pytać – rzekła pani de Villefort – czy ty, Eugenio, też masz do niego słabość?

– Ja? Ależ nie, wcale – odparła Eugenia, jak zwykle prosto z mostu. – Moim powołaniem nie są więzy małżeńskie i podporządkowanie się kaprysom mężczyzny, kimkolwiek by był. Moim powołaniem jest poświęcić się sztuce, a więc moje serce, osoba i myśli muszą być wolne.

Eugenia wypowiedziała te słowa tonem tak ostrym i stanowczym, że Valentine zarumieniła się. Nieśmiała dziewczyna nie mogła pojąć tej energicznej natury, która jakby zupełnie wyzbyła się kobiecej powściągliwości.

– Zresztą – ciągnęła Eugenia – jeśli już muszę wyjść za mąż, po dobrej czy złej woli, powinnam podziękować Opatrzności za wzgardę, jaką mi okazał pan Albert de Morcerf. Gdyby nie Opatrzność, byłabym dziś żoną człowieka okrytego hańbą.

– To prawda – dodała baronowa z ową naiwnością, którą można czasem spotkać u wielkich dam, a której nie tracą, nawet gdy przestają z ludźmi z gminu – to prawda. Gdyby nie to, że Morcerfowie się wahali, Eugenia wyszłaby za Alberta. Generałowi na tym bardzo zależało, był nawet u nas i próbował przymusić mojego męża.

– Ale przecież – wtrąciła nieśmiało Valentine – czy hańba ojca spada na syna? Zdaje mi się, że pan Albert nie jest winien zdrady, jakiej dopuścił się generał.

– Wybacz, kochana – rzekła nieugięta Eugenia – pan Albert zasługuje na swój udział w hańbie i sam się o to upomniał. Wczoraj w Operze wyzwał hrabiego Monte Christo, a dziś, tuż przed pojedynkiem, przeprosił go.

– Niemożliwe! – zawołała pani de Villefort.

– O, droga przyjaciółko – odezwała się pani Danglars, wciąż z tą samą naiwnością – to pewne, powiedział mi o tym pan Debray, który przy tym był.

Valentine wiedziała, jak się miały rzeczy, ale nie odezwała się słowem. Przez tę rozmowę ożyły w niej wspomnienia – i myślami przeniosła się do pokoju pana Noirtier, gdzie czekał na nią Maksymilian. Zatopiona w rozmyślaniach, przestała interesować się rozmową. Nie byłaby nawet w stanie powtórzyć, o czym mówiono od paru minut; nagle pani Danglars położyła jej dłoń na ramieniu – i wyrwała ja z zadumy.

– Słucham, proszę pani? – zapytała, wzdrygając się pod dotykiem.

– Kochana Valentine, czy przypadkiem nie czujesz się źle? – zapytała baronowa.

– Ja? – rzekła dziewczyna i przeciągnęła dłonią po gorącym czole.

– No tak. Popatrz w lustro. W ciągu minuty na przemian czerwieniłaś się i bladłaś ze cztery razy.

– Rzeczywiście! – zawołała Eugenia. – Jesteś straszliwie blada!

– E, nie martw się, Eugenio, wyglądam tak już od paru dni.

I Valentine, choć nie była zbyt przebiegła, zrozumiała, że to dobry pretekst, aby wyjść.

A pani de Villefort jeszcze jej w tym pomogła.

– Idź, Valentine – rzekła. – Naprawdę źle się czujesz, obie panie wybaczą ci to. Napij się wody, to cię postawi na nogi.

Valentine ucałowała Eugenię, pozdrowiła panią Danglars, która zresztą już szykowała się do wyjścia, i opuściła salon.

– Biedne dziecko – rzekła pani de Villefort, gdy Valentine zniknęła za drzwiami – poważnie się o nią niepokoję. Nie zdziwiłabym się, gdyby nagle ciężko zachorowała.

A tymczasem Valentine, w gorączkowej ekscytacji, z której nie zdawała sobie sprawy, przeszła przez pokój Edwardka, nie odpowiadając na jakąś złośliwą zaczepkę chłopca i doszła przez swoją sypialnię na schodki.

Zeszła już niemal na dół, brakowało tylko trzech stopni, już słyszała głos Maksymiliana – gdy nagle pociemniało jej w oczach, zachwiała się i runęła w dół.

Maksymilian jednym skokiem dopadł drzwi – i ujrzał Valentine leżącą na ziemi. Błyskawicznie porwał ją na ręce i posadził na fotelu. Valentine otwarła oczy.

– Ależ ze mnie gapa, już nie umiem chodzić! Zapomniałam, że są jeszcze trzy schodki! – mówiła gorączkowo.

– Nic sobie nie zrobiłaś? – wykrzyknął Morrel. – O Boże, Boże!

Valentine rozejrzała się wokół: zobaczyła, że w oczach dziadka maluje się straszliwa obawa.

– Nie martw się, dziadziu – rzekła, próbując się uśmiechnąć – nic mi nie jest… zakręciło mi się tylko w głowie, i ot, wszystko.

– Znowu ci się zakręciło w głowie! – rzekł Morrel, składając ręce. – O, proszę cię, uważaj na siebie!

– Ależ nie, to nic takiego, mówię wam, że już mi przeszło. A teraz posłuchaj, Maksymilianie, mam nowinę: za tydzień wychodzi za mąż Eugenia, a za trzy dni będzie wielka feta, przyjęcie zaręczynowe. Jesteśmy zaproszeni, ojciec, macocha, ja… przynajmniej tak zrozumiałam.

– A kiedy my będziemy wreszcie mogli zająć się takimi sprawami? Kochana, masz taki wpływ na dziadka, przekonaj go, aby odpowiedział: wkrótce!

– Czyli liczysz na to, że przyspieszę bieg rzeczy i przypomnę o wszystkim dziadkowi?

– Tak! I na litość, jak najszybciej. Tak długo jak nie będziesz należeć do mnie, będzie mi się zawsze wydawało, że mi się wymkniesz.

– Ejże – odparła Valentine wzdrygając się – naprawdę, jesteś zbyt bojaźliwy jak na oficera, jak na żołnierza, który podobno nie wie, co to lęk. Ha, ha, ha!

I wybuchnęła ostrym, bolesnym śmiechem; ręce jej zesztywniały i wyprostowały się, głowa opadła na oparcie fotela. Znieruchomiała.

Oczy Noirtiera krzyczały na trwogę. Morrel zrozumiał: trzeba było wołać o pomoc. Zatargał sznurem dzwonka. Pokojówka, która była właśnie w sypialni dziewczyny i lokaj – następca Barroisa, wbiegli jednocześnie.

Другие книги автора

Купите 3 книги одновременно и выберите четвёртую в подарок!

Чтобы воспользоваться акцией, добавьте нужные книги в корзину. Сделать это можно на странице каждой книги, либо в общем списке:

  1. Нажмите на многоточие
    рядом с книгой
  2. Выберите пункт
    «Добавить в корзину»