Бесплатно

Hrabia Monte Christo

Текст
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

– I co się stało z Benedettem?

– Nie mam pojęcia. Rozstaliśmy się w Hyères.

I aby nadać swoim zapewnieniom większą wagę, Caderousse zrobił jeszcze krok w stronę księdza. Ksiądz stał nieporuszony, zamierzając pytać dalej.

– Kłamiesz! – powiedział ksiądz Busoni stanowczo. – Ten człowiek wciąż jest twoim przyjacielem, a może nawet twoim wspólnikiem, co?

– Dobrodzieju!

– Gdy opuściłeś Tulon, jak żyłeś? Odpowiadaj!

– Jak się dało.

– Kłamiesz! – powtórzył ksiądz po raz trzeci i jeszcze bardziej władczo.

Caderousse spojrzał nań zmartwiały.

– Żyłeś za pieniądze, które on ci dawał.

– Tak, to prawda – przyznał się Caderousse. – Benedetto okazał się synem wielkiego pana.

– A kim ma być ten wielki pan?

– To hrabia de Monte Christo, ten, u którego teraz jesteśmy.

– Benedetto synem hrabiego? – zapytał zdumiony Monte Christo.

– Do diabła, chyba tak, bo hrabia wyszukał mu fałszywego ojca, daje mu cztery tysiące franków na miesiąc, a w testamencie zapisał mu pół miliona franków.

– Aha, aha – powiedział rzekomy ksiądz, zaczynał bowiem powoli pojmować. – Jak nazywa się teraz ten młodzieniec?

– Andrea Cavalcanti.

– O, więc to ten sam młodzieniec, którego mój przyjaciel hrabia przyjmuje u siebie i który ma się żenić z panną Danglars?…

– Tak.

– I jak ty to możesz znieść, nędzniku, znając jego życie i zbrodnie?

– Dlaczego miałbym wchodzić w drogę koledze, kiedy zaczyna mu się powodzić?

– Racja, i to nie ty, ale ja powinienem uprzedzić pana Danglarsa.

– Niech ksiądz tego nie robi!

– A to dlaczego?

– Bo tym sposobem pozbawi nas ksiądz naszego chleba.

– I ty myślisz, że aby tacy łajdacy, jak wy, mieli chleb, zostanę waszym wspólnikiem? Że pomogę wam w tym oszustwie?

– Księże dobrodzieju… – rzekł Caderousse, podchodząc jeszcze bliżej.

– Powiem wszystko.

– Komu?

– Panu Danglarsowi.

– A niech cię diabli! – wrzasnął Caderousse, wyciągając nóż otwarty z zanadrza i uderzając hrabiego w pierś. – Teraz już nic nie powiesz!

Ale ku jego zaskoczeniu sztylet ześliznął się stępiony.

W tejże chwili hrabia chwycił rękę, w której morderca trzymał sztylet i wykręcił ją z taką siłą, że nóż wypadł mu z palców. Caderousse krzyknął z bólu.

Hrabia nie poprzestał na tym. Dotąd wykręcał bandycie rękę, aż ten runął na kolana, a potem zwalił się twarzą do ziemi, oparł mu stopę na głowie i rzekł:

– Nie wiem, co mnie powstrzymuje od roztrzaskania ci czaszki, zbrodniarzu.

– O, litości! Litości! – krzyczał Caderousse.

Hrabia zdjął nogę.

– Wstań! – rzekł.

Caderousse podniósł się.

– Do kroćset! Ale ksiądz ma rękę! – rzekł Caderousse rozcierając ramię zdrętwiałe od żelaznego uścisku hrabiego. – Niech to diabli, co za ręka!

– Milcz! Bóg dał mi siłę, żebym mógł ujarzmiać takie dzikie bestie jak ty! Działam w imieniu Boga! Zapamiętaj to sobie, nędzniku! A jeśli oszczędzę cię teraz, to tylko po to, byś służył jeszcze jego zamiarom. Weź pióro, papier i pisz, co ci podyktuję.

– Oj! – jęknął obolały Caderousse. – Nie umiem pisać.

– Kłamiesz! Bierz pióro i pisz!

Caderousse, posłuszny tej nadludzkiej potędze, usiadł i napisał:

Szanowny Panie, człowiek, którego przyjmuje Pan u siebie i któremu chce Pan oddać za żonę swoją córkę, to były więzień, który uciekł ze mną z galer w Tulonie. Miał numer 59, a ja 58.

Na imię było mu Benedetto, ale nie zna swojego prawdziwego nazwiska, bo nigdy nie znał swoich rodziców.

– Podpisz – rozkazał hrabia.

– Więc chce mnie ksiądz zgubić?

– Ty durniu, gdybym chciał cię zgubić, oddałbym cię w ręce pierwszego lepszego żandarma. Zresztą, kiedy ten bilecik zostanie oddany pod wskazany adres, raczej nie będziesz musiał się już niczego obawiać. Podpisz.

Caderousse podpisał.

– Jeszcze adres: Wielmożny Pan Baron Danglars, bankier, ulica Chaussée-d'Antin.

Ksiądz wziął bilecik.

– A teraz – rzekł – idź precz.

– Którędy?

– Drogą, którą przyszedłeś.

– Chce ksiądz dobrodziej, żebym wyszedł przez okno?

– Przecież tędy wszedłeś.

– Ksiądz coś już knuje przeciw mnie, prawda?

– Głupcze, co miałbym knuć?

– Dlaczego nie mogę wyjść drzwiami?

– Po cóż budzić odźwiernego?

– Niech ksiądz powie, że nie chce mojej śmierci.

– Chcę tego, czego chce Bóg.

– Ale niech mi ksiądz przysięgnie, że nie zabije mnie ksiądz, gdy będę złaził.

– Głupiec i tchórz z ciebie! Sam się zastanów. Próbowałem uczynić cię szczęśliwym, a zrobiłem z ciebie zbrodniarza.

– Niech ksiądz spróbuje ostatni raz.

– Cóż, dobrze. Wiesz, że dotrzymuję słowa, prawda? Jeśli więc wrócisz do domu cały i zdrowy…

– Czegóż mam się obawiać? Chyba tylko księdza?

– Jeśli wrócisz do domu cały i zdrowy, opuść Paryż, wyjedź z Francji, i gdziekolwiek trafisz, żyj uczciwie, a ja będę posyłał ci małą pensyjkę; bo jeśli wrócisz do domu cały i zdrowy, to…

– To co? – zadrżał Caderousse.

– To będzie znaczyło, że Bóg ci przebaczył, a wtedy ja także ci przebaczę.

– Jakem chrześcijanin – wybełkotał Caderousse i cofnął się – boję się ojca!…

– Dalej, wynoś się! – rzekł hrabia, wskazując Caderousse'owi okno.

Caderousse, nie ufając jeszcze do końca obietnicy księdza, przełożył jedną nogę za okno i oparł stopę na szczeblu drabiny.

Zatrzymał się na chwilę, dygocząc ze strachu.

– Złaź – rzekł ksiądz, założywszy ręce.

Caderousse pojął, że ze strony księdza nic mu już nie grozi i zaczął schodzić.

Hrabia zbliżył się wtedy ze świecą do okna, tak by z Pól Elizejskich było dokładnie widać, że jakiś człowiek wychodzi z okna.

– Co ksiądz robi! – przestraszył się Caderousse. – Gdyby przechodził patrol…

Zdmuchnął świecę. I znów zaczął złazić, ale uspokoił się dopiero, gdy poczuł pod nogami ziemię.

Monte Christo wszedł do sypialni i jednym spojrzeniem ogarnął ogród i ulicę. Dostrzegł najpierw, jak Caderousse obszedł ogród dookoła i przystawił drabinę w rogu muru, aby wyjść z innej strony, niż przyszedł.

Człowiek, który czatował na ulicy, pobiegł w tym samym kierunku i stanął za rogiem.

Caderousse wspiął się powoli po drabinie, a gdy był na samej górze, wytknął głowę za mur, by sprawdzić, czy ulica na pewno jest pusta. Nie było nikogo, dookoła panowała cisza.

Zegar Inwalidów wybił pierwszą.

Caderousse usiadł okrakiem na murze, wciągnął drabinę, przeniósł ją na drugą stronę i zamiast schodzić, zaczął się raczej po niej ześlizgiwać. Robił to z wprawą świadczącą, że często miał okazję powtarzać to ćwiczenie.

Ale zjeżdżając w dół, nie mógł się już zatrzymać, gdy w połowie drogi ujrzał, jak z cienia wypada jakiś człowiek. Gdy dotykał stopami ziemi, czyjaś ręka uniosła się nad nim – nim zdążył przyjąć postawę obronną, ręka ta wymierzyła mu silny cios w plecy.

Wypuścił drabinę i krzyknął:

– Na pomoc!

Drugi cios otrzymał w bok. Padając, krzyknął:

– Mordują!

I gdy zwalił się na ziemię, napastnik złapał go za włosy i wbił mu nóż w pierś.

Caderousse chciał jeszcze krzyknąć, ale zamiast krzyku wydał z siebie tylko jęk; z trzech ran buchnęła krew. Nie krzyczał już; morderca chwycił go więc za włosy i podniósł mu głowę. Caderousse miał zamknięte oczy i wykrzywione usta. Morderca, przekonany, że go zabił, puścił głowę ofiary i zniknął.

Czując, że napastnik odszedł, Caderousse podniósł się na łokciu i zawołał resztką sił:

– Mordują! Umieram! Proszę księdza, na pomoc!

Rozpaczliwe to wołanie niosło się pośród ciemnej nocy. Drzwi od bocznych schodów otwarły się, skrzypnęła furtka i nadbiegli ze światłem Ali i jego pan.

82. Palec boży

Caderousse jęczał wciąż rozdzierająco:

– Już po mnie… Przyszliście za późno, zobaczycie już tylko, jak umieram… O, co za ciosy… Ile krwi…

I stracił przytomność.

Ali wraz z panem podnieśli rannego i zanieśli go do sypialni. Tu Monte Christo dał Alemu znak, aby rozebrał Caderousse'a – i ujrzał trzy straszliwe rany.

– Boże – rzekł – czasami długo zwlekasz, nim wymierzysz karę, ale twoja zemsta, gdy już kogoś dosięgnie, jest całkowita.

Ali spojrzał pytająco na pana, nie wiedząc co ma robić dalej.

– Pójdziesz na Przedmieście Saint-Honoré do pana prokuratora de Villefort i przyprowadź go tutaj. Po drodze obudź odźwiernego i każ mu sprowadzić lekarza.

Ali wyszedł, pozostawiając rzekomego kapłana z nieprzytomnym Caderousse'em.

Gdy nieszczęśnik otworzył oczy, hrabia siedział obok i wpatrywał się w niego posępnie, ale i z litością. Jego usta poruszały się, jakby odmawiał modlitwę.

– Doktora, ojcze – stęknął Caderousse. – Każ wezwać doktora.

– Już po niego posłałem.

– Wiem, że to niepotrzebne, nie uratuje mi już życia, ale może doda mi sił i będę mógł złożyć zeznania.

– Dotyczące czego?

– Mojego mordercy.

– Więc go znasz?

– Ba, czy go znam! To Benedetto.

– Twój kompan?

– Tak… Dał mi plan domu hrabiego w nadziei, że go zabiję, i że odziedziczy po nim majątek. Potem chciał zabić mnie, żeby się raz na zawsze ode mnie uwolnić. I dlatego czatował na ulicy, i mnie zamordował.

– Posłałem po lekarza i po prokuratora.

– Przyjdzie za późno, za późno… Czuję, jak cała krew ze mnie uchodzi.

– Poczekaj – rzekł Monte Christo.

Wyszedł i po pięciu minutach wrócił z jakimś flakonem. Zatrwożone oczy konającego nie odrywały się ani na chwilę od drzwi, przez które, jak instynktownie wyczuwał, miała nadejść pomoc.

– Prędzej, księże dobrodzieju, prędzej!… Czuję, że znowu tracę przytomność.

Monte Christo podszedł i wlał w posiniałe usta rannego kilka kropel płynu z flaszeczki.

Caderousse westchnął.

 

– Ach, ojcze!… Życie we mnie wlewasz! Jeszcze, jeszcze…

– Dwie krople więcej i już byś nie żył.

– O, niech już przyjdzie ktoś, przed kim będę mógł oskarżyć tego łajdaka…

– Jeśli chcesz, spiszę twoje zeznanie, a ty je podpiszesz.

– Dobrze… dobrze… – rzekł Caderousse i oczy rozbłysły mu na myśl o tej pośmiertnej zemście.

Monte Christo napisał:

Umieram zabity przez Korsykańczyka o imieniu Benedetto, mojego towarzysza z więzienia w Tulonie, który miał numer 59.

Następnie podał Caderousse'owi pióro. Ranny zebrał resztkę sił, podpisał, opadł znowu na łóżko i rzekł:

– Resztę ksiądz sam opowie; że występuje pod imieniem Andrea Cavalcanti, że mieszka w Hotelu Książęcym, że… Boże… Boże, umieram…

I Caderousse znowu zemdlał. Ksiądz zbliżył mu do nosa flakonik. Ranny znowu otworzył oczy. Pragnienie zemsty nie opuściło go nawet, gdy był nieprzytomny.

– Ksiądz powie im to wszystko, prawda?

– Powiem, że dał ci plan tego domu, w nadziei, że hrabia cię zabije. Powiem, że uprzedził hrabiego, wysyłając mu list. Powiem, że ponieważ hrabiego nie było, to ja odebrałem list i czekałem tutaj na ciebie.

– Pójdzie za to na gilotynę, prawda? Czeka go szafot? Niech mi ksiądz da słowo, że tak będzie… – stękał Caderousse. – Z tą nadzieją umieram, lżej mi będzie konać…

– Powiem, że przyszedł za tobą, że przez cały czas na ciebie czatował, i jak tylko wyszedłeś, ukrył się za rogiem muru.

– Ksiądz widział to wszystko?

– Przypomnij sobie moje słowa: Jeśli wrócisz do domu cały i zdrowy to będzie znaczyło, że Bóg ci przebaczył, a wtedy i ja ci przebaczę.

– I nie ostrzegł mnie ksiądz? – zawołał Caderousse, usiłując podnieść się na łokciu. Wiedział ksiądz, że kiedy stąd wyjdę, zostanę zabity i nie uprzedził mnie o tym?

– Tak; bo uznałem Benedetta za narzędzie boskiej sprawiedliwości. Świętokradztwem byłoby sprzeciwienie się zamiarom Opatrzności.

– Boska sprawiedliwość! Niech ksiądz przestanie. Sam ksiądz najlepiej wie, że gdyby istniała boska sprawiedliwość, nie chodziłoby bezkarnie po świecie tylu łotrów.

– Cierpliwości – rzekł ksiądz takim tonem, że konający zadrżał. – Cierpliwości!

Caderousse spojrzał nań zdziwiony.

– A ponadto – ciągnął ksiądz – Bóg jest pełen miłosierdzia i ma je dla wszystkich. I tobie je okazał. Jest przede wszystkim ojcem, dopiero potem sędzią.

– O, to ksiądz wierzy w Boga?

– Gdybym miał nieszczęście nie wierzyć w Niego aż do tej chwili, teraz, patrząc na ciebie, na pewno bym uwierzył.

Caderousse zacisnął pięści i wzniósł je do nieba.

– Posłuchaj – rzekł ksiądz, wyciągając ręce nad rannym, jakby chciał przelać w niego wiarę. – Patrz, co zrobił dla ciebie ten Bóg, którego ty nie chcesz uznać nawet w ostatniej chwili życia. Dał ci zdrowie, siłę, pracę, a nawet przyjaciół. Dał ci też życie spokojne, jakie powinien wieść człowiek o czystym sumieniu. A ty, co zrobiłeś, zamiast korzystać z tych darów Pana, które przecież tak rzadko zsyła w całości ludziom? Oddałeś się próżniactwu i pijaństwu, a po pijanemu zdradziłeś najlepszego przyjaciela.

– Pomocy! – krzyknął Caderousse. – Ja nie potrzebuję księdza, ale doktora! Może nie jestem śmiertelnie ranny, może jeszcze nie umrę, może da się mnie uratować!

– Jesteś śmiertelnie ranny i gdyby nie trzy krople, które ci dałem przed chwilą, już byś nie żył. Słuchaj więc.

– Co za kapłan z ciebie! Zamiast pocieszyć umierającego, przyprawiasz go o jeszcze większą rozpacz.

– Słuchaj – podjął ksiądz. – Kiedy zdradziłeś przyjaciela, Bóg nie zaczął cię jeszcze karać, ale zaczął cię ostrzegać; poznałeś co to nędza i głód; dopadła cię zazdrość i żal, że zmarnotrawiłeś połowę życia. Już wtedy obmyślałeś zbrodnię, tłumacząc ją koniecznością. Bóg jednak uczynił dla ciebie cud – za moim pośrednictwem zesłał ci wśród nędzy fortunę, wspaniałą jak dla ciebie, nędzarza, który nigdy nic nie miałeś. Ale ciebie ta fortuna, nieoczekiwana, niesłychana i niespodziewana, nie zadowoliła. Skoro już ją miałeś w ręku, postanowiłeś ją podwoić. A jak? Morderstwem. Podwoiłeś ją, a wtedy Bóg pozbawił cię jej i oddał w ręce ludzkiej sprawiedliwości.

– To nie ja chciałem zabić tego Żyda, ale Karkontka.

– Tak. Dlatego Bóg, nie w swojej sprawiedliwości, bo sprawiedliwość jego odebrałaby ci życie, ale w nieskończonym swoim miłosierdziu sprawił, że sędziowie, wzruszeni twoimi słowami, darowali ci życie.

– A pewnie! I skazali mnie dożywotnio na galery! Ładna mi łaska!

– Nędzniku, a jednak uważałeś tę łaskę za dobrodziejstwo. Twoje podłe serce, które drżało na myśl o śmierci, podskoczyło z radości, gdy dowiedziałeś się, że do końca życia będziesz cierpiał hańbę. Powiedziałeś sobie wtedy to, co mówią wszyscy zbrodniarze: „Z galer można wyjść, z grobu nie”. I miałeś rację, bo drzwi twojego więzienia otwarły się dla ciebie w sposób cudowny i niespodziewany. Pewien Anglik zwiedzał Tulon; uczynił kiedyś ślub, iż uwolni dwóch ludzi od niesławy. Jego wybór padł na ciebie i twego towarzysza. Po raz drugi uśmiecha się do ciebie los: otrzymujesz pieniądze, odzyskujesz spokój, możesz rozpocząć nowe życie pomiędzy ludźmi, ty, który zostałeś skazany, aby żyć wśród zbrodniarzy. I wtedy, nędzniku, wtedy ośmieliłeś się po raz trzeci wystawić Boga na próbę. „Mało”, mówisz sobie, chociaż masz więcej niż kiedykolwiek dotąd – popełniasz trzecią zbrodnię, zupełnie bez powodu, niczym nieusprawiedliwioną. Bóg się tym zmęczył i Bóg cię ukarał.

Caderousse słabł w oczach.

– Pić! – jęknął. – Pić… pali mnie!

Monte Christo podał mu szklankę wody.

– I wymknie się ten łajdak Benedetto – stęknął Caderousse, oddając szklankę.

– Nikogo nie minie kara, obiecuję ci to… Benedetto zostanie ukarany.

– Czyli i ksiądz zostanie ukarany, bo nie dopełnił kapłańskiego obowiązku… Powinien był ksiądz udaremnić plany Benedetta…

– Ja – rzekł hrabia z uśmiechem, który zmroził umierającego – ja miałem udaremnić plany Benedetta, kiedy twój nóż ześliznął się po koszulce na mojej piersi!… Tak, może nie pozwoliłbym ci zginąć z jego ręki, gdybym tylko widział, że się korzysz, że czujesz skruchę. Ale ty byłeś pyszny i żądny krwi – więc pozwoliłem, aby spełniła się wola boża.

– Nie wierzę w Boga! – wrzasnął Caderousse. – I ty także nie wierzysz… Łżesz… Łżesz…

– Milcz, bo utracisz resztę krwi, jak będziesz się tak wysilał… Nie wierzysz w Boga, ale umierasz ugodzony jego ręką!… Nie wierzysz w Boga, ale ten Bóg mimo wszystko tylko czeka na twoją modlitwę, na jedno słowo, jedną łzę, by móc ci przebaczyć… Bóg, który mógłby tak pokierować sztyletem mordercy, że zginąłbyś na miejscu… ten Bóg dał ci kwadrans na okazanie skruchy… Opamiętaj się, nieszczęsny, i okaż żal za grzechy.

– Nie… – jęknął Caderousse. – Nie okażę skruchy, nie ma Boga i nie ma Opatrzności, wszystkim rządzi przypadek…

– Jest Opatrzność i jest Bóg. A oto dowód na to: ty jęczysz, konasz w rozpaczy, wypierasz się Boga, a ja stoję tu przed tobą bogaty, szczęśliwy, cały i zdrowy, i składam ręce przed tym Bogiem, w którego ty chciałbyś nie wierzyć, a jednak w głębi serca wierzysz.

– Kim ksiądz właściwie jest? – stęknął Caderousse i utkwił gasnący wzrok w hrabi.

– Przyjrzyj mi się dobrze! – rzekł Monte Christo i przysunął świecę do twarzy.

– No, to przecież ksiądz… ksiądz Busoni…

Monte Christo zdjął perukę: na ramiona opadły mu piękne, czarne włosy i okoliły bladą twarz.

– Och – rzekł Caderousse z przerażeniem – gdyby nie te czarne włosy, powiedziałbym, że mam przed sobą tego Anglika, lorda Wilmore.

– Nie jestem ani księdzem Busonim ani lordem Wilmore. Przyjrzyj się lepiej i dłużej, przywołaj dawne wspomnienia.

Słowa hrabiego wibrowały jakimś magnetyzmem, pod wpływem którego osłabione zmysły nieszczęśnika wyostrzyły się po raz ostatni.

– O tak, zdaje mi się, że już cię kiedyś widziałem… że cię kiedyś znałem…

– Tak, widziałeś mnie kiedyś i znałeś.

– Kim więc jesteś? I dlaczego, skoro mnie znałeś, pozwalasz mi teraz umrzeć?

– Nic nie może cię już uratować, bo twoje rany są śmiertelne. Gdybym mógł cię jeszcze ocalić, uznałbym to za ostatni znak boskiego miłosierdzia i usiłowałbym, przysięgam ci to na grób mojego ojca, usiłowałbym jeszcze ratować cię, byś odpokutował za swoje grzechy.

– Na grób twojego ojca! – zawołał Caderousse i jakby ożywiony jakąś świętą iskrą podniósł się, żeby lepiej zobaczyć człowieka, który wymówił tak uroczystą dla wszystkich ludzi przysięgę. – Kim jesteś?

Hrabia śledził pilnie wszystkie oznaki postępującej agonii. Zrozumiał, że był to już ostatni zryw życia w umierającym. Podszedł do niego i spojrzawszy na niego spokojnym, a zarazem smutnym wzrokiem, wyszeptał mu do ucha:

– Jestem…

I ledwie uchylając usta wypowiedział nazwisko głosem tak cichym, jakby sam bał się je usłyszeć.

Caderousse podniósł się na kolana, wyciągnął ręce, próbował się cofnąć – w końcu złożył dłonie i wznosząc je w ostatnim wysiłku do nieba, wyrzekł:

– O Boże, Boże, przebacz mi, że wyparłem się ciebie! Istniejesz. I jesteś ojcem ludzi w niebie, a sędzią ludzi na ziemi. Panie Boże, tak długo o tobie zapomniałem! Przebacz mi. Przyjmij moją duszę!

Zamknął oczy i upadł w tył, wydając z siebie ostatni krzyk i ostatnie westchnienie. Krew stygła na jego ranach. Skonał.

– Pierwszy! – rzekł tajemniczo hrabia, patrząc na wykrzywioną śmiercią twarz.

Dziesięć minut później przybyli lekarz i prokurator; jednego przyprowadził odźwierny, drugiego Ali. Zastali księdza Busoniego, jak modlił się przy zmarłym.

83. Beauchamp

Przez następne dwa tygodnie w Paryżu nie mówiono o niczym poza zuchwałym włamaniem do domu hrabiego. Umierający podpisał zeznanie, w którym jako mordercę wskazywał niejakiego Benedetta. Policja rozesłała swoich agentów, aby wyśledzili mordercę.

Nóż Caderousse'a, ślepa latarnia, pęk wytrychów i ubranie, z wyjątkiem kamizelki, której nie można było znaleźć, złożono w kancelarii sądowej. Ciało zostało przewiezione do kostnicy.

Hrabia mówił wszystkim, że wypadek zdarzył się w czasie jego pobytu w Auteuil, i że o wszystkim dowiedział się dopiero od księdza Busoniego, który przypadkiem właśnie tę noc spędzał w jego domu, by móc przejrzeć jakieś cenne księgi, jakie hrabia posiadał w swoich bibliotecznych zbiorach.

Jeden Bertuccio bladł na każdą wzmiankę o Benedetcie; ale dlaczego ktoś miałby zauważyć, że taki Bertuccio blednie?

Villefort, wezwany na miejsce zbrodni, sporządził akt oskarżenia i zarządził śledztwo, a prowadził je z taką zawziętością, jak wszystkie sprawy, w których występował z urzędu. Upłynęły jednak trzy tygodnie, a gorliwe poszukiwania nie przyniosły żadnego rezultatu. Powoli zaczynano zapominać o włamaniu i zabójstwie. Cały Paryż zajmował się teraz mającym się wkrótce odbyć ślubem panny Danglars z wicehrabią Andreą Cavalcanti.

Mariaż ten był już niemal oficjalnie zapowiedziany i młodzieniec bywał w domu bankiera w charakterze narzeczonego.

Wysłano list do pana majora Cavalcanti, który bardzo pochwalił ten związek, ubolewając niezmiernie nad tym, że obowiązki nie pozwalają mu opuścić Parmy. Zapewnił również, iż wypłaci synowi sumę przynoszącą sto pięćdziesiąt tysięcy liwrów renty.

Uzgodniono, że owe trzy miliony zostaną złożone u Danglarsa, i że będzie on nimi obracał. Znaleźli się tacy, co ostrzegli młodzieńca, że pozycja jego przyszłego teścia jest nieco zachwiana, baron bowiem od jakiegoś czasu ponosił na giełdzie ciągłe straty. Cavalcanti jednak, bezinteresowny i pełen zaufania, nie zważał na te wszystkie pogłoski i przez delikatność nie wspomniał nic o tym baronowi.

Tak więc baron wprost przepadał za wicehrabią Cavalcantim.

Inaczej rzecz się miała z panną Eugenią Danglars. W swojej instynktownej niechęci do małżeństwa, dziewczyna przychylnie przyjmowała Andreę, bo był to dobry sposób, aby pozbyć się Morcerfa; ale teraz, gdy Andrea zajmował coraz bardziej miejsce Alberta, zaczęła odczuwać do niego jawną odrazę. Być może baron zauważył coś, ale tłumaczył to sobie zwykłym kobiecym kaprysem i udawał, że niczego nie dostrzega.

Tymczasem termin, którego zażądał Beauchamp, prawie już upłynął. Teraz też dopiero Albert miał okazję docenić wartość rady udzielonej mu przez Monte Christa, który powtarzał mu, że lepiej zostawić tę sprawę własnemu biegowi. Nikt nie odniósł tej wiadomości do generała i nikt nie upatrywał w oficerze, który wydał twierdzę w Janinie, szlachetnego hrabiego, członka Izby Parów.

Niemniej Albert nadal czuł się obrażony, ponieważ zniewaga była bez wątpienia w intencji osoby, która zamieściła w gazecie tych kilka zdań. Ponadto sposób, w jaki Beauchamp zakończył rozmowę, napełnił go szczególną goryczą. Pielęgnował więc w sobie myśl o przyszłym pojedynku, spodziewając się, że jeśli tylko Beauchamp podejmie wyzwanie, zdoła ukryć prawdę o całej sprawie, nawet przed sekundantami.

 

Beauchamp nie dawał znaku życia od ostatniej wizyty Alberta i każdemu, kto chciał się z nim widzieć, odpowiadano, że wyjechał na kilka dni. Gdzie był? Tego nie wiedział nikt.

Któregoś ranka lokaj obudził Alberta i oznajmił mu wizytę redaktora.

Albert przetarł oczy i kazał zaprowadzić pana Beauchampa do małego saloniku na dole. Ubrał się prędko i zszedł.

Redaktor przechadzał się po salonie wzdłuż i wszerz, a na widok Alberta przystanął.

– Wizyta, którą mi pan składa, nie czekając na moją, którą miałem panu dziś złożyć, zdaje mi się dobrą wróżbą – rzekł Albert. – Ciekaw jestem, czy będę mógł podać panu rękę i powiedzieć: „Beauchamp, przyznaj się do błędu i pozostań moim przyjacielem”, czy będę musiał zapytać: „Jaką pan wybiera broń?”.

– Albercie – rzekł Beauchamp ze smutkiem, który zdumiał młodzieńca. – Usiądźmy najpierw i porozmawiajmy.

– Wydaje mi się, że wprost przeciwnie, mój panie, zanim usiądziemy, powinien mi pan odpowiedzieć.

– Albercie – powiedział dziennikarz. – Pewne okoliczności sprawiają, że trudno mi jest odpowiedzieć.

– Mogę to panu ułatwić, ponawiając pytanie: odwoła pan czy nie?

– Nie wystarczy odpowiedzieć tak lub nie, gdy chodzi o honor, pozycję towarzyską i życie takiego człowieka, jakim jest generał porucznik, par Francji, hrabia de Morcerf.

– Co więc należy zrobić?

– Należy, Albercie, zrobić, tak jak ja zrobiłem. Należy sobie powiedzieć, że pieniądze, czas i trud są niczym, gdy chodzi o reputację całej rodziny. Nie wystarczy prawdopodobieństwo, trzeba mieć całkowitą pewność, aby zgodzić się walczyć na śmierć z przyjacielem. Jeśli podniosę szpadę albo jeśli strzelę z pistoletu do człowieka, któremu przez trzy lata ściskałem dłoń, muszę przynajmniej wiedzieć, dlaczego się do tego posuwam – aby stanąć do walki ze spokojnym sercem i z czystym sumieniem, skoro mam bronić swojego życia.

– No dobrze, dobrze, ale co to wszystko ma znaczyć? – zapytał Morcerf zniecierpliwiony.

– To znaczy, że wracam z Janiny.

– To niemożliwe!

– Kochany Albercie, spójrz, oto mój paszport, a w nim wizy: Genewa, Mediolan, Wenecja, Triest, Dobrudża, Janina.

Albert spojrzał na paszport, a potem utkwił zdziwiony wzrok w twarzy Beauchampa.

– Byłeś w Janinie?

– Albercie, gdybyś był cudzoziemcem, nieznajomym albo jakimś tam lordem, jak ten Anglik, który żądał ode mnie satysfakcji przed kilkoma miesiącami, a którego zabiłem dla pozbycia się kłopotu, rozumiesz chyba, że nie zadałbym sobie takiego trudu. Wydało mi się jednak, że tobie należy się z mojej strony ten dowód szacunku i przyjaźni.

– O Boże, Boże! Jaki długi wstęp! Czemu nie mówisz mi tego, na co tak czekam!

– Bo w rzeczywistości…

– Boisz się wyznać, że twój korespondent cię oszukał? O, daj sobie spokój z tą miłością własną, przyznaj się już, przecież nie brakuje ci odwagi.

– Nie o to wcale chodzi – rzekł ciszej dziennikarz. – Przeciwnie…

Albert zbladł okropnie. Chciał coś powiedzieć, ale słowa zamarły mu na ustach.

– Przyjacielu – rzekł Beauchamp serdecznie – wierz mi, byłbym bardzo szczęśliwy, gdybym mógł cię przeprosić, uczyniłbym to z całego serca, ale niestety!…

– Jak to? Ten francuski oficer… Ten zdrajca, co wydał zamek swojego dobroczyńcy…

– Wybacz mi, że muszę ci to powiedzieć, mój przyjacielu – to był twój ojciec.

Albert spiął się, aby rzucić się na Beauchampa, ale powstrzymała go nawet nie tyle jego wyciągnięta ręka, ile jego łagodne spojrzenie.

– Proszę – rzekł, wyciągając jakiś papier z kieszeni – oto dowód.

Albert rozłożył kartkę. Było to oświadczenie czterech notabli z Janiny, stwierdzające, że pułkownik Fernand Mondego, instruktor wojsk w armii wezyra Alego Tebelina wydał twierdzę za dwa tysiące worków złota. Podpisy były potwierdzone przez konsula.

Albert zachwiał się i padł zrozpaczony na fotel.

Nie było żadnej wątpliwości; na dokumencie widniało jego nazwisko.

Milczał chwilę głucho, a potem serce wezbrało mu bólem, żyły na skroniach nabrzmiały i z oczu trysnęły mu łzy.

Beauchamp z głębokim współczuciem przyglądał się cierpiącemu młodzieńcowi. Podszedł do niego i odezwał się:

– Albercie, rozumiesz mnie teraz, prawda? Chciałem wszystko zobaczyć na własne oczy i sam osądzić, w nadziei, że wyjaśnienie będzie korzystne dla twojego ojca i że będę mógł oddać mu należną sprawiedliwość. Ale okazało się, że jest inaczej.

Albert ukrył twarz w dłoniach, jakby nie chciał, aby dosięgło go światło dzienne.

– Przybiegłem czym prędzej do ciebie – ciągnął Beauchamp – żeby ci powiedzieć: Albercie! Błędy ojców, które popełnili w tamtych burzliwych czasach, nie dotyczą dzieci. Niewielu zdołało przetrwać tę rewolucję, w czasie której się urodziliśmy, nie plamiąc błotem lub krwią żołnierskiego munduru czy sędziowskiej togi. Albercie, teraz, kiedy mam w ręku dowody i jestem panem twojej tajemnicy, nikt na świecie nie zmusi mnie do walki, którą, jestem przekonany, twoje sumienie wyrzucałoby ci jako zbrodnię; ale to, czego nie mógłbyś ode mnie żądać, ja sam chcę ci ofiarować. Chcesz, żeby te dowody, wyjaśnienia, świadectwa, które ja jeden posiadam, zniknęły? Chcesz, żeby ta straszna tajemnica została na zawsze pochowana między mną i tobą? Dam ci słowo honoru, że nigdy i nikomu jej nie zdradzę.

Albert rzucił się Beauchampowi na szyję.

– O, szlachetne serce! – zawołał.

– Weź to – rzekł Beauchamp, podając Albertowi papiery.

Albert złapał je kurczowo, zmiął i już chciał je podrzeć, powstrzymał się jednak ze strachu, że pewnego dnia jakiś strzęp tych kart powróci do niego niesiony wiatrem i uderzy go w twarz. Podszedł do palącej się stale świecy, która służyła do zapalania cygar i spalił je na drobny popiół.

– Niech przepadną jak zły sen – rzekł Beauchamp. – Niech znikną jak te ostatnie iskry igrające na poczerniałym papierze, niech się ulotnią jak resztki dymu unoszące się z tych niemych popiołów…

– O tak, tak – rzekł Albert – i niech zostanie tylko wieczna przyjaźń, której dochowam mojemu zbawcy, przyjaźń, którą moje dzieci dochowają twoim, przyjaźń, która zawsze będzie mi już przypominać, że tobie zawdzięczam życie i honor. Bo gdyby to wszystko wyszło na jaw, palnąłbym sobie w łeb. Nie! A moja biedna matka? Taki cios by ją zabił. Opuściłbym raczej Francję.

Po chwili jednak ta nagła, nienaturalna radość opuściła młodzieńca i ogarnął go jeszcze większy smutek.

– Co ci jest, przyjacielu? – zatroskał się Beauchamp.

– Widzisz, coś pękło mi w sercu, nie można w jednej chwili wyrzec się szacunku, zaufania i tej dumy, jaką czuje syn, przejmując po ojcu jego nieskazitelne imię. Przyjacielu, jak ja teraz będę się do niego zwracał? Mam cofnąć czoło, gdy zechce mnie pocałować? Mam cofnąć rękę, gdy ojciec poda mi swoją? O moja matko, moja biedna matko! – mówił Albert, patrząc przez łzy na portret matki. – Gdybyś tylko o tym wiedziała, jak bardzo musiałabyś cierpieć!

– Odwagi – rzekł Beauchamp, biorąc go za ręce.

– Ale kto nadesłał tamtą pierwszą wiadomość, która ukazała się w twoim dzienniku? – zawołał Albert. – Za tym wszystkim kryje się czyjaś ukryta nienawiść, jakiś nieznany wróg.

– Tym bardziej zdobądź się na odwagę. Nie okazuj ani śladu niepokoju. Noś w sobie ten ból, jak chmura nosząca w sobie zniszczenie do chwili, kiedy wybucha burza. Dalej, przyjacielu, oszczędzaj siły na moment, kiedy burza wybuchnie.

– Sądzisz więc, że to wszystko jeszcze się nie skończyło? – przeraził się Albert.

– Czy wciąż masz zamiar poślubić pannę Danglars?

– Dlaczego pytasz mnie o to właśnie teraz?

– Ponieważ, mam wrażenie, że zerwanie lub urzeczywistnienie się tego małżeństwa jest w ścisłym związku z tematem naszej dzisiejszej rozmowy.

– Jak to? – rzekł Albert, znów się rozpalając. – Myślisz, że pan Danglars…

– Pytam cię tylko, co z twoim przyszłym małżeństwem! Do diabła, nie dopatruj się w moich słowach czegoś, czego w nich nie ma, nie szukaj w nich jakiś ukrytych znaczeń!

– Nie szukam. A narzeczeństwo zostało zerwane.

– No tak – powiedział Beauchamp.

A widząc, że młodzieniec znowu popada w melancholię, rzekł:

– Słuchaj, Albercie, wyjdźmy na spacer. Przejedziemy się konno albo faetonem. Rozerwiesz się. Wstąpimy gdzieś na śniadanie, a potem ty pójdziesz do swoich, a ja do moich spraw.

– Chętnie – rzekł Albert. – Ale przejdźmy się piechotą, bo zdaje mi się, że jak się zmęczę, to mi dobrze zrobi.

– Dobrze – rzekł Beauchamp.

Przyjaciele wyszli na ulicę i poszli przez bulwar aż do kościoła Świętej Magdaleny.

– Słuchaj – rzekł Beauchamp. – Skoro już tu jesteśmy, może wstąpimy na moment do hrabiego de Monte Christo, rozerwiesz się. To człowiek stworzony do pokrzepiania duszy. On nigdy o nic nie pyta, a moim zdaniem, najlepszymi pocieszycielami są ci, którzy nigdy o nic nie pytają.

Другие книги автора

Купите 3 книги одновременно и выберите четвёртую в подарок!

Чтобы воспользоваться акцией, добавьте нужные книги в корзину. Сделать это можно на странице каждой книги, либо в общем списке:

  1. Нажмите на многоточие
    рядом с книгой
  2. Выберите пункт
    «Добавить в корзину»