Бесплатно

Hrabia Monte Christo

Текст
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

– Wcale nie przeczę – odpowiedział Andrea. – Czasami masz szczęśliwe pomysły; no, ale jakiż to plan?

– Powiedz mi – rzekł następnie Caderousse – czy mógłbyś, nie tracąc nic z własnej kieszeni, zdobyć dla mnie jakieś piętnaście tysięcy franków?… Nie, to za mało, piętnaście tysięcy, za te pieniądze nie mógłbym stać się przyzwoitym człowiekiem, potrzeba mi co najmniej trzydzieści tysięcy.

– Nie – odpowiedział oschle Andrea. – To niemożliwe.

– Nie zrozumiałeś mnie chyba dobrze, jak mi się zdaje – odpowiedział Caderousse lodowato, ale spokojnie. – Powiedziałem ci przecież, że bez żadnej straty dla ciebie.

– Chciałbyś może, żebym kradł? Żebym popsuł szyki nie tylko sobie, ale i tobie, a potem żebyśmy znowu tam trafili?

– Mnie jest wszystko jedno – rzekł Caderousse. – Niech mnie złapią. Ja mam taką dziwną naturę, że mi czasem nudno bez starych kolegów; ale ty nie masz serca, najchętniej byś ich już nigdy nie oglądał!

Andrea nie zadrżał, ale już tym razem zbladł.

– No, no, Caderousse, nie gadaj głupstw.

– Możesz być spokojny, mój mały Benedetto; wskaż mi tylko jakiś sposób na zdobycie tych trzydziestu tysięcy franków, ale tak, żebyś się do niczego nie musiał mieszać, sam to załatwię! Tylko tyle.

– Dobrze! Zobaczę, postaram się – rzekł Andrea.

– A tymczasem dasz mi w tym miesiącu pięćset franków. Coś mnie napadło i koniecznie chciałbym przyjąć sobie służącą!

– Dobrze! Dostaniesz pięćset franków – odparł Andrea. – Ale to, Caderousse utrudni mi życie… Ty nadużywasz…

– Ale, tam! Przecież czerpiesz z worków, które nie mają dna.

Andrea tak jakby czekał na te słowa, w jego oku pojawił się błysk, który jednak natychmiast zgasł.

– To prawda – odpowiedział. – Mam wspaniałego opiekuna.

– O tak, dobry opiekun – rzekł Caderousse. – Ile on ci daje na miesiąc?

– Pięć tysięcy franków – rzekł Andrea.

– To znaczy tyle tysięcy, ile ty mi dajesz setek – skwitował Caderousse. – Nie ma co, zawsze powtarzam, że tylko bękart ma szczęście. Pięć tysięcy franków na miesiąc… Co ty z tym do diabła robisz?

– Ech, dobry Boże, od razu się rozchodzi. Co do jednego się zgadzamy, chciałbym mieć jakiś kapitał.

– Kapitał… tak… rozumiem… Każdy chciałby mieć jakiś kapitał.

– A tak, i ja go będę miał.

– A skąd go weźmiesz? Od twojego księcia?

– Tak, od mojego księcia; niestety, muszę zaczekać.

– Na co zaczekać? – zapytał Caderousse.

– Na jego śmierć.

– A to dlaczego?

– Bo jest dla mnie jakiś zapis w jego testamencie.

– Na ile?

– Na pół miliona.

– Tylko tyle? Kłaniam się uniżenie.

– Mówię ci, że tyle.

– E tam, to niemożliwe.

– Dobrze. Wyjawię ci więc pewną tajemnicę. Otóż, wydaje mi się…

Andrea zamilkł i rozejrzał się.

– Wydaje ci się… Nie bój się, do diabła, nie ma tu nikogo.

– Wydaje mi się, że odnalazłem ojca.

– Twojego prawdziwego ojca?

– Tak.

– Ale nie chodzi o Cavalcantiego?

– Nie, tamten już odjechał. Prawdziwego, jak mówisz.

– I tym ojcem jest…

– Mój drogi, tym ojcem jest hrabia de Monte Christo.

– Do diaska!

– Tak; rozumiesz, teraz wszystko jest jasne. Nie może tak od razu się do tego przyznać, ale podstawił pana Cavalcantiego, żeby mnie uznał za syna i wypłaca mu za to pięćdziesiąt tysięcy franków.

– Pięćdziesiąt tysięcy franków za to, żeby być twoim ojcem! Jak mogłeś nie pomyśleć o mnie, ty niewdzięczniku?

– A czy ja mogłem o tym wiedzieć; to wszystko się działo, kiedy byliśmy tam.

– A racja. I mówisz, że w testamencie jest…

– Zapis dla mnie na pół miliona.

– O, łaskawy ojciec, poczciwy ojciec, najzacniejszy z ojców! – wykrzykiwał Caderousse, wywijając talerzem, który trzymał w obu rękach.

– I powiedz jeszcze teraz, że ja coś przed tobą kryję!

– Niech mnie Bóg broni! To zaufanie dodaje ci zacności w moich oczach. Twój ojciec-książę jest więc bogaty, szalenie bogaty?

– Na to wygląda. Podobno sam nawet nie wie, ile ma.

– A to możliwe?

– Przecież, do licha, dobrze widzę, a bywam u niego, kiedy zechcę. Pewnego dnia posłaniec od bankiera przyniósł mu pięćdziesiąt tysięcy franków w pugilaresie tak grubym jak twoja sakiewka, a wczoraj sam bankier przyniósł mu sto tysięcy franków w złocie.

Caderousse oniemiał; zdawało mu się, że słowa młodzieńca pobrzękują niczym metal i że słyszy w nich sypiące się kaskadami dukaty.

– I ty bywasz w tym domu? – zapytał prostodusznie.

– Kiedy mi się zechce.

Caderousse zamyślił się na chwilę. Widać było, że chodziła mu po głowie jakaś uporczywa myśl. Po czym rzekł:

– Jak ja bym chciał to wszystko widzieć – westchnął głośno – jakie to wszystko musi być pięknie!

– To prawda – rzekł Andrea. – To wszystko jest zachwycające.

– Nie mieszka on czasem na Polach Elizejskich pod trzydziestym?

– Tak. Przepiękny dom, na uboczu, z dziedzińcem i ogrodem, nie widziałeś jeszcze czegoś podobnego.

– O, z pewnością; ale mnie nie obchodzi, jak wygląda z zewnątrz, ciekawy jestem, jak wygląda w środku. Słuchaj, musisz mnie tam kiedyś wziąć ze sobą.

– Co ty wygadujesz! Pod jakim pretekstem?

– Racja; ale takiego narobiłeś mi apetytu, że aż mi ślinka cieknie. Muszę to zobaczyć i znajdę na to jakiś sposób.

– Caderousse, nie rób głupstw!

– Ech, do diabła! Muszę więc zadowolić się samą wyobraźnią.

– I wierz mi, że tak będzie najlepiej.

– Opowiedz mi jednak choć trochę, jak to wygląda. Czy to duże mieszkanie?

– Ani duże, ani małe.

– A jaki ma rozkład?

– Do pioruna! Daj mi kawałek papieru i atrament, to ci narysuję plan.

– To masz, proszę! – ożywił się Caderousse.

I wyjął ze swojego starego biurka arkusz białego papieru, kałamarz i pióro. Andrea, z ledwie dostrzegalnym uśmiechem, wziął pióro i zaczął rysować.

– Jak ci mówiłem, dom stoi w ogrodzie, a przed nim jest dziedziniec. O tak, widzisz?

I Andrea naszkicował linie ogrodu, dziedzińca i domu.

– A mury wysokie?

– Jakieś osiem do dziesięciu stóp. Nie więcej.

– Ale nieostrożność – zauważył Caderousse.

– Na dziedzińcu są drzewa pomarańczowe w donicach, trawniki i klomby z kwiatami.

– A stajnie gdzie?

– Po obu stronach bramy, o, tak jak tutaj, widzisz?

I Andrea rysował dalej.

– A jak wygląda parter? – spytał Caderousse.

– Parter – jadalnia, dwa salony, sala bilardowa; schody do sieni i schody dla służby.

– A okna?

– Okna wspaniałe, tak piękne, tak szerokie, że mówię ci, pewien jestem, że człowiek twojej postury mógłby się zmieścić z łatwością w jednej szybce.

– A gdzie śpi służba?

– W osobnym domu. Jest to prześliczny budynek, który znajduje się po prawej stronie od wejścia. Trzymają tam drabiny, na piętrze są pokoje dla służby i dzwonki do każdego pokoju.

– O do diabła, są dzwonki!

– Co mówisz?

– Ja? Nic. Mówiłem, że sporo kosztuje założenie takich dzwonków; a powiedz mi, na co im one?

– Dawniej był tam pies, który w nocy pilnował dziedzińca, ale zawieźli go do Auteuil. Wiesz, do którego, byłeś tam.

– A, tak.

– Mówiłem mu i to jeszcze wczoraj: „To nierozsądnie z pana strony, hrabio, bo kiedy jedzie pan z całą służbą do Auteuil, dom zostaje bez opieki”. „I co z tego?” on na to, a ja: „To z tego, że pewnego dnia ktoś pana okradnie”.

– I co odpowiedział?

– Odpowiedział: „A co mnie to obchodzi, że mnie okradną?”.

– Posłuchaj Andrea, a jest tam może jakiś mechaniczny sekretarzyk?

– Jaki sekretarzyk?

– No taki, co jak złodziej się do niego zbliży, to zatrzaskuje się za nim krata i pozytywka zaczyna grać jakąś melodię. Mówiono mi, że na ostatniej wystawie było coś takiego.

– Jest tam zwyczajny, mahoniowy sekretarzyk, przy którym zawsze widziałem kluczyk.

– I nikt go nie okrada?

– Nie, ludzie, którzy tam służą, są mu bardzo oddani.

– Musi tam coś być w tym sekretarzyku, co?… jakieś pieniądze? Gdzie on stoi?

– Może i są… ale kto go tam wie. Na pierwszym piętrze.

– Naszkicuj mi też syneczku, plan pierwszego piętra, tak mniej więcej, jak parteru.

– Nic łatwiejszego.

I Andrea znowu wziął pióro.

– Na pierwszym piętrze, o tu, popatrz, jest przedpokój i salon. Na prawo od salonu jest biblioteka i gabinet; na lewo od salonu sypialnia i gotowalnia. Otóż właśnie w gotowalni znajduje się ów sławetny sekretarzyk.

Caderousse rozmarzył się.

– I on często wyjeżdża do Auteuil? – zapytał.

– Dwa, trzy razy na tydzień. Ma tam jechać na przykład jutro i zostać na noc.

– A niech go! To jest dopiero życie! – wykrzyknął Caderousse. – Dom w mieście, dom na wsi!

– Oto, co znaczy być bogatym.

– A będziesz tam na obiedzie?

– Prawdopodobnie.

– Jak jesteś tam na obiedzie, to i na noc zostajesz?

– Jeśli tylko mam na to ochotę. U hrabiego jestem przyjmowany, jakbym był we własnym domu.

Caderousse tak spojrzał na młodzieńca, jakby chciał mu wydrzeć jakąś prawdę ukrytą w najgłębszych zakamarkach serca. Ale Andrea wyjął z kieszeni pudełko hawańskich cygar, wziął jedno, podpalił spokojnie i bez emocji zaczął wypuszczać kłęby dymu.

– Kiedyż chcesz te pięćset franków? – zapytał Caderousse'a.

– Nawet od razu, jeśli je przy sobie masz.

Andrea wyjął z kieszeni dwadzieścia pięć ludwików.

– Złoto? – rzekł Caderousse. – O nie, bardzo dziękuję!

– Jak to, nie chcesz? Gardzisz złotem?

– Przeciwnie, bardzo szanuję złoto. Ale go nie chcę.

– Głupcze, przecież zarobisz, jak je wymienisz; pięć sous na sztuce.

– Bardzo możliwe, ale potem właściciel kantoru będzie śledzić poczciwego Caderousse'a, weźmie go za fraki i każe mu się wytłumaczyć, co za dzierżawcy płacą mu należności złotem. Nie, syneczku, wolne żarty! Dawaj mi zwyczajne pieniądze, okrągłe srebrniki z wizerunkiem jakiegokolwiek monarchy. Z pięciofrankówką w kieszeni może chodzić każdy człowiek na świecie.

 

– Ale ja nie mam przy sobie pięciuset franków w monecie, musiałbym chyba wynająć tragarza.

– No dobrze, to zostaw je u twojego portiera, to porządny człowiek, a ja po nie przyjdę.

– Niech i tak będzie, zostawię ci te pieniądze, wyjeżdżając jutro do Auteuil.

– Rozumiem, że mogę na ciebie liczyć?

– Niewątpliwie.

– Bo, rozumiesz, chciałbym już dziś wynająć sobie służącą.

– Zaczekaj no; ale pamiętaj, że na tym koniec! Nie będziesz mnie więcej męczył?

– Nigdy!

Caderousse zasępił się tak bardzo, że Andrea aż przeląkł się tej nagłej zmiany. By to zatuszować, zaczął udawać jeszcze większą wesołość i swobodę.

– Jaki jesteś wesoły – rzekł Caderousse. – Można by pomyśleć, że masz już w rękach ten spadek.

– Niestety, jeszcze nie! Ale przyjdzie dzień, w którym go odbiorę…

– A wtedy?

– Wtedy nie zapomnę o przyjaciołach. Więcej nie powiem.

– A rzeczywiście, masz przecież dobrą pamięć.

– Co ty gadasz? A ja myślałem, że chcesz zedrzeć ze mnie jakiś okup.

– Ja? Z ciebie? Co za pomysł! Ja, przeciwnie, chcę ci jeszcze dać przyjacielską radę.

– Jaką radę?

– Żebyś zostawił tutaj ten diament, który masz na palcu. Chcesz, żeby nas złapali? Chcesz nas obu zgubić. Jak można robić takie głupstwo? Wkładasz liberię, przebierasz się za służącego, i nosisz na palcu diament warty jakieś pięć tysięcy franków.

– Do licha! Dobrze oszacowałeś. Dlaczego nie zostałeś taksatorem?

– Znam się na diamentach, miałem kiedyś jeden.

– A chwal się, chwal! – rzekł Andrea, nie gniewając się o ten nowy szantaż, czego obawiał się Caderousse, i zdjął pierścionek z palca.

Caderousse przyjrzał się z bliska diamentowi, i Andrea od razu się domyślił, że bada, czy kanty szlifu są odpowiednio ostre.

– To fałszywy diament – rzekł Caderousse.

– E, nie żartuj sobie – odpowiedział Andrea.

– No nie gniewaj się, można to sprawdzić.

Caderousse podszedł do okna i przejechał kamieniem po szybie. Szyba zazgrzytała.

– Confiteor! Przyznaję! – rzekł Caderousse, wkładając pierścionek na mały palec. Pomyliłem się, ale ci złodzieje jubilerzy, tak dobrze umieją teraz fałszować kamienie szlachetne, że człowiek nie ma nawet ochoty okradać ich sklepów. Jeszcze jedna gałąź przemysłu sparaliżowana!

– Czy na tym koniec? – rzekł Andrea. – Może chciałbyś mnie jeszcze o coś poprosić i sobie wziąć? Doprawdy, nie krepuj się.

– Nie, jesteś przecież w gruncie rzeczy dobrym kompanem. Nie zatrzymuję cię dłużej i postaram się wyleczyć z moich ambicji.

– Ale zapamiętaj sobie, że jeśli sprzedasz ten diament, możesz napytać sobie tej samej biedy, co gdybyś sprzedawał złoto.

– Nie sprzedam go, bądź spokojny.

„Będę, ale nie dziś, tylko pojutrze” – pomyślał Andrea.

– Szczęściarz z ciebie, łotrze! – rzekł Caderousse. – Idziesz teraz do swojej służby, koni, powozów i do swojej narzeczonej. Mam tylko nadzieję, że dostanę od ciebie jakiś prezent ślubny w dniu, kiedy poślubisz córkę mojego przyjaciela Danglarsa.

– Mówiłem ci już, że coś ci się w głowie uroiło i pleciesz.

– Jaki ma posag?

– Powtarzam ci…

– Milionik?

Andrea wzruszył ramionami.

– Dobry i milion – rzekł Caderousse. – I tak nigdy nie będziesz miał tyle, żeby ci wystarczyło na moje potrzeby.

– Dziękuję ci – odparł młodzieniec.

– No, nie złość się! To z dobrego serca – rzekł Caderousse, śmiejąc się rubasznie na całe gardło. – Czekaj, odprowadzę cię.

– Nie fatyguj się.

– Muszę.

– A to dlaczego?

– Bo widzisz, drzwi te kryją w sobie pewien sekret. Rozwaga podpowiedziała mi, że przezorność nigdy nie zaszkodzi. Zamek firmy Huret i Fichet, rozpracowany i udoskonalony przez Kaspra Caderousse. Taki sam ci zmajstruję, kiedy zostaniesz kapitalistą.

– Dziękuję – odrzekł Andrea. – Uprzedzę cię o tym tydzień wcześniej.

Rozstali się. Caderousse stał na schodach i obserwował chłopaka, dopóki ten nie zszedł na dół i nie zniknął w bramie. Potem wpadł szybko do pokoju, zatrzasnął drzwi i z miną doświadczonego architekta zaczął oglądać plan, który mu zostawił Andrea.

– Poczciwy Benedetto – rzekł do siebie. – Sądzę, że się nie pogniewa, jeśli ktoś przyspieszy chwilę, w której odziedziczy te pół miliona franków, i podziękuje mu jak przyjacielowi.

81. Włamanie

Nazajutrz po przytoczonej rozmowie hrabia de Monte Christo rzeczywiście pojechał do Auteuil, zabierając ze sobą Alego i kilkoro służących. Wziął też konie – chciał je wypróbować.

Dzień wcześniej hrabia nawet nie myślał o wyjeździe do Auteuil, o czym tym bardziej nie mógł mieć pojęcia Andrea. O wyjeździe tym przesądziło przede wszystkim przybycie Bertuccia, który wrócił z Normandii, przywożąc wiadomości o domu i korwecie. Dom był zakupiony, a korweta już od tygodnia stała na kotwicy w małej przystani; wszelkie formalności zostały dopełnione i załoga składająca się z sześciu ludzi tylko czekała, by wypłynąć w morze.

Hrabia pochwalił gorliwość Bertuccia i kazał mu poczynić przygotowania do rychłego wyjazdu, albowiem mieli jeszcze pozostać we Francji nie dłużej niż miesiąc.

– Bardzo możliwe – rzekł hrabia – że będę musiał w jedną noc dojechać do Tréport. Dlatego chcę, aby po drodze w ośmiu miejscach czekały na mnie przygotowane konie. Zrobię wtedy pięćdziesiąt mil w dziesięć godzin.

– Ekscelencja już raz wyraził to życzenie – rzekł Bertuccio – i konie są gotowe. Sam je kupiłem i porozstawiałem w najdogodniejszych miejscach, to jest po wsiach, w których nikt się zwykle nie zatrzymuje.

– Dobrze – rzekł Monte Christo. – Zabawię tu jeszcze dzień albo dwa, przygotuj więc wszystko jak należy.

Gdy Bertuccio miał odejść, aby wydać rozporządzenia dotyczące tego pobytu, drzwi się otwarły i wszedł Baptysta, trzymając na pozłacanej tacy list.

– Co ty tu robisz? – zapytał hrabia, spostrzegłszy, że Baptysta cały okryty jest kurzem. – Zdaje mi się, że cię nie wzywałem?

Baptysta zbliżył się bez słowa do hrabiego i podał mu list.

– Ważny i pilny – rzekł.

Hrabia rozpieczętował list i przeczytał:

Ostrzegam Pana de Monte Christo, że jeszcze tej nocy do jego domu na Polach Elizejskich zakradnie się pewien mężczyzna, by wykraść papiery znajdujące się w sekretarzyku stojącym w gotowalni. Wiadomo, że Pan Hrabia de Monte Christo, znany ze swej odwagi, nie zechce zawiadomić policji, mogłoby to bowiem narazić na bardzo poważne nieprzyjemności autora tego listu. Pan Hrabia sam będzie mógł wymierzyć sprawiedliwość, zaczaiwszy się w drzwiach z sypialni do gotowalni albo w samej gotowalni. Zbyt duża ilość ludzi i jawne środki ostrożności mogą spłoszyć złoczyńcę, tak że Pan Hrabia nie będzie miał okazji, by poznać nieprzyjaciela, którego przypadkiem odkrył autor tego listu. Nie będę również w stanie ponownie uprzedzić Pana Hrabiego, gdyby po pierwszym nieudanym włamaniu złoczyńca odważył się na drugą próbę.

W pierwszej chwili hrabia pomyślał, że to tylko zwyczajny podstęp, złodziejska pułapka: ostrzegano go przed mniejszym niebezpieczeństwem, aby wystawić na prawdziwe.

Już więc chciał zanieść list komisarzowi policji, nie bacząc na zalecenie anonimowego przyjaciela, a może właśnie ze względu na to zastrzeżenie, gdy wpadła mu nagle do głowy myśl, że może to być jakiś jego osobisty wróg, którego tylko on sam potrafi rozpoznać i wyciągnąć z tego korzyść dla siebie.

Znamy już dobrze hrabiego. Nie potrzebujemy więc mówić, że ów człowiek o niespotykanej odwadze i energii był gotów, aby stawiać czoła niemożliwemu z zuchwałością właściwą tylko ludziom nieprzeciętnym.

– Nie chcą ukraść mi żadnych papierów – stwierdził Monte Christo – chcą mnie zabić. To nie rabusie, a mordercy. Nie chcę, aby prefekt policji mieszał się do moich prywatnych spraw. Do licha, jestem na to wystarczająco bogaty, po co mam obciążać budżet jego administracji?

Hrabia przywołał Baptystę.

– Wrócisz zaraz do Paryża – rzekł – i sprowadzisz tu wszystkich moich służących. Dziś wszyscy będziecie mi potrzebni w Auteuil.

– I nikt, panie hrabio, nie ma zostać w domu? – zaniepokoił się Baptysta.

– Zostanie odźwierny.

– Ale niech pan hrabia raczy pomyśleć, jaka odległość dzieli jego domek od pałacu.

– I co z tego?

– Mogliby okraść cały dom, a on nie usłyszy nawet szmeru.

– Kto mógłby to zrobić?

– No, rabusie.

– Głupiec z ciebie, mości Baptysto. Złodzieje mogliby okraść mój dom, a i tak mniej wyprowadziłoby mnie to z równowagi, niż gdyby źle wykonano jakiś mój rozkaz.

Baptysta skłonił się.

– Słyszałeś – rzekł hrabia. – Masz przywieźć tu wszystkich swoich kolegów, co do jednego, ale niech wszystko w domu zostanie bez zmian, pozamykajcie tylko okiennice na parterze.

– A na piętrze?

– Wiesz przecież, że nigdy nie są zamykane. Odejdź!

Hrabia zapowiedział, że zje obiad u siebie i że chce by usługiwał mu tylko Ali. Zjadł ze spokojem obiad – i ze zwykłą sobie wstrzemięźliwością; po obiedzie dał znak Alemu, aby poszedł za nim. Wyszli przez furtkę i spacerowym krokiem przeszli przez Lasek Buloński na drogę do Paryża. O zmroku stanęli naprzeciw domu na Polach Elizejskich.

Wszędzie panowały ciemności, tylko w mieszkaniu odźwiernego, odległego o czterdzieści kroków od domu, jarzyło się słabe światełko.

Monte Christo oparł się o drzewo i wzrokiem, który go tak rzadko mylił, jął sondować aleje; badał przechodniów i lustrował sąsiednie ulice, by upewnić się, czy nikt nie czai się w pobliżu. Po dziesięciu minutach przekonał się, że nikt na niego nie czatuje.

Podbiegli natychmiast z Alim do furtki i przemknęli się do domu. Schodami dla służby, od których hrabia miał przy sobie klucz, dostali się do sypialni. Nie drgnęła nawet jedna firanka; nawet odźwierny nie mógłby się domyślić, że do pustego domu zawitał jego główny lokator.

W sypialni hrabia dał Alemu znak, by tu pozostał, a sam poszedł do gotowalni i obejrzał ją dokładnie. Wszystko tu było jak zawsze. Szacowny sekretarzyk stał na swoim miejscu, w zamku tkwił kluczyk. Zamknął sekretarzyk na dwa spusty, wziął klucz, podszedł do drzwi sypialni, odsunął podwójną zasuwkę i wrócił.

Przez ten czas Ali ułożył na stole broń, o którą poprosił go hrabia: krótki karabinek i parę pistoletów o podwójnych lufach, które były tak niezawodne, jak pistolety używane w pojedynkach. Tak uzbrojony, hrabia miał w swoich rękach życie pięciu ludzi.

Było już prawie wpół do dziesiątej. Hrabia z Alim zjedli naprędce po kawałku chleba, popili hiszpańskim winem, po czym Monte Christo uniósł nieco w górę płótno jednego z obrazów, aby przez niewidoczną szparę obserwować drugi pokój.

Miał przy sobie pistolety i karabin, Ali natomiast trzymał w ręku małą arabską siekierkę. Takiej samej używano już za czasów wypraw krzyżowych.

Przez jedno z okien sypialni hrabia mógł obserwować ulicę.

Tak upłynęły dwie godziny.

Zapadły zupełne ciemności, lecz obaj – Ali dzięki swym wrodzonym zdolnościom, a hrabia dzięki tym, które w sobie wyrobił – byli w stanie dostrzec w tych ciemnościach najdrobniejsze ruchy gałązek drzew na dziedzińcu.

Światełko w mieszkaniu odźwiernego dawno już zgasło.

Należało się spodziewać, że złoczyńcy, jeśli rzeczywiście miało nastąpić jakieś włamanie, wedrą się przez schody na parterze, a nie przez okno.

Monte Christo domniemywał, że chodziło tu o jego życie, a nie o pieniądze.

A więc złoczyńcy zakradną się najpierw do sypialni, dokąd mogą się dostać albo przez schody dla służby, albo przez okno w gotowalni. Postawił więc Alego przy drzwiach wiodących na schody, a sam zaczaił się przy gotowalni.

Zegar Inwalidów wybił trzy kwadranse po jedenastej. Zachodni wiatr przyniósł w wilgotnych powiewach ponure dźwięki trzech uderzeń.

Gdy cichło echo ostatniego uderzenia, hrabiemu wydało się, że słyszy lekki szmer od strony gotowalni; po tym pierwszym szmerze, albo raczej zgrzytnięciu, nastąpiło drugie zgrzytnięcie, potem trzecie, a przy czwartym hrabia wiedział już, o co chodzi. Silna i wprawna ręka nacinała szybę diamentem.

Hrabia poczuł, że serce zabiło mu mocniej.

Nawet ludzie najbardziej zahartowani w niebezpieczeństwie, jeśli są na nie przygotowani, nie mogą pohamować drżenia serca i dreszczu przebiegającego im ciało. Uświadamia im to różnicę pomiędzy snem a rzeczywistością, pomiędzy zamiarem a jego wykonaniem.

Mimo to hrabia uprzedził Alego jednym tylko skinieniem; ten, zrozumiawszy, iż niebezpieczeństwo nadciąga od strony gotowalni, przysunął się o krok do pana.

 

Monte Christo aż palił się z ciekawości, kim są wrogowie i ilu ich rzeczywiście jest.

Okno, przy którym majstrował włamywacz, znajdowało się naprzeciw szpary, przez którą hrabia obserwował gotowalnię. Utkwił wzrok w oknie: rysował się za nim niewyraźny cień jakiejś postaci.

Po chwili szyba pociemniała jeszcze bardziej, jakby ktoś zakrył ją z zewnątrz papierem, potem delikatnie brzęknęła, ale nie upadła. Przez otwór wsunęła się ręka, szukając klamki; okno skrzypnęło na zawiasach i wszedł jakiś człowiek. Był sam.

– A to zuchwały łotr! – mruknął hrabia.

W tej chwili Ali trącił go lekko w ramię. Hrabia obejrzał się: Ali wskazywał mu okno pokoju wychodzące na ulicę. Monte Christo podszedł do okna – znał ostry wzrok i czuły słuch wiernego sługi. Rzeczywiście, na ulicy odkleił się od bramy jakiś cień i wspiął na kamienny słupek, jakby chciał zobaczyć, co się dzieje u hrabiego.

– Dobrze! – rzekł do siebie. – Czyli jest dwóch; jeden działa, drugi pilnuje.

Dał znak Alemu, aby nie spuszczał z oka człowieka, który stał na ulicy, a sam jął z powrotem obserwować złodzieja w gotowalni.

Włamywacz po omacku, z wyciągniętymi rękami, posuwał się naprzód.

Po chwili zorientował się w otoczeniu. W gabinecie było dwoje drzwi – zatrzasnął zasuwy w jednych i w drugich.

Gdy zbliżył się do drzwi sypialni, Monte Christo, sądząc, że włamywacz tam wejdzie, przygotował pistolet, ale usłyszał tylko zgrzyt zasuwek. Była to tylko zwykła ostrożność.

Nocny gość nie wiedział, że hrabia usunął żelazne klamry, w które wchodziły zasuwy; mógł się więc czuć jak u siebie i sądzić, że może spokojnie działać.

Sam, uspokojony co do własnego bezpieczeństwa, wyciągnął coś ze swojej przepastnej kieszeni – co, tego hrabia nie widział – i położył to coś na stoliku. Podszedł do sekretarzyka, namacał ręką zamek i spostrzegł, że brakowało w nim kluczyka – tego się nie spodziewał.

Był jednak człowiekiem przezornym i przewidział wszystko. Wkrótce też hrabia usłyszał szczęk kluczy, których całe pęki przynoszą zwykle ślusarze, gdy muszą otworzyć komuś drzwi. Złodzieje nazywają je wytrychami lub słowikami, bez wątpienia ze względu na przyjemność, jakiego nocą dostarcza im znajomy zgrzyt wytrycha ocierającego się o mechanizm zamka.

– Aha! – szepnął do siebie Monte Christo i uśmiechnął się z rozczarowaniem. – To tylko zwyczajny złodziej.

Włamywacz nie mógł sobie poradzić w ciemnościach z doborem stosownego narzędzia. Wziął więc przedmiot położony wcześniej na stoliku, nacisnął sprężynę i natychmiast blade, ale dość jasne światło rzuciło złotawy poblask na jego ręce i twarz.

– A niech to! – szepnął Monte Christo, cofając się w zdziwieniu. – Przecież to…

Ali podniósł siekierę.

– Nie ruszaj się – szepnął Monte Christo. – Zostaw siekierę, nie będziemy jej potrzebować.

Po czym dodał jeszcze kilka słów bardziej zniżonym głosem, gdy bowiem szepnął po raz pierwszy, rabuś drgnął i zastygł w pozie antycznego szlifierza.

Był to jakiś rozkaz, gdyż sługa odszedł na palcach i zdjął ze ściany czarny ubiór i trójgraniasty kapelusz. W tym czasie Monte Christo zdjął szybko surdut, kamizelkę oraz koszulę. Przy blasku światła sączącego się przez szparę dostrzec można było na piersi hrabiego cieniutką, stalową koszulkę. Po raz ostatni może używał takiej koszulki we Francji, w której już dziś nikt nie lęka się sztyletów. Ludwik XVI obawiał się śmierci od sztyletu – a i tak zginął na gilotynie.

Koszulka znikła pod długą sutanną, włosy hrabiego zakryła peruka z tonsurą; trójgraniasty kapelusz ostatecznie zmienił go w księdza.

Tymczasem włamywacz, nie słysząc już żadnych szmerów, podszedł znów do sekretarzyka i rozległ się zgrzyt wytrycha.

„Dobrze”, pomyślał hrabia, ufając z pewnością wymyślnemu zamkowi, który opierał się skutecznie włamywaczowi. „Świetnie, zajmie ci to parę minut”.

I podszedł do okna.

Człowiek, który wcześniej wdrapywał się na słupek, przechadzał się teraz po ulicy i co ciekawe, zamiast niepokoić się tym, że w każdej chwili ktoś może nadejść – czy to od strony Pól Elizejskich, czy to od Przedmieścia Saint-Honoré, pochłonięty był tylko tym, co działo się u hrabiego. Starał się za wszelką cenę dojrzeć, co działo się w gotowalni.

Monte Christo uderzył się nagle w czoło i usta zadrgały mu w uśmiechu.

Podszedł do Alego.

– Zostań tu – rzekł szeptem do służącego – ukryj się w cieniu. I cokolwiek byś słyszał, nie wychodź i nie pokazuj się, aż cię nie zawołam.

Ali skinął głową, że rozumie i będzie posłuszny.

Monte Christo wyjął z szufladki świecę i w chwili, kiedy złodziej szperał coraz niecierpliwiej w zamku, otwarł cicho drzwi, trzymając świecę tak, by jej światło padało mu wprost na twarz.

Drzwi otwarły się tak cicho, że złodziej nie dosłyszał najmniejszego szmeru.

Toteż wielkie było jego zdumienie, gdy w pokoju zabłysło światło.

Odwrócił się.

– A, dobry wieczór, kochany panie Caderousse! – rzekł Monte Christo. – Co pan tu u diabła robi o tej porze?

– Ksiądz Busoni! – krzyknął Caderousse.

I nie pojmując, skąd wzięło się to nagłe zjawisko – zważywszy, że pozamykał dokładnie za sobą drzwi – upuścił pęk wytrychów i znieruchomiał w osłupieniu.

Hrabia stanął pomiędzy nim a oknem, odcinając mu drogę ucieczki.

– Ksiądz Busoni! – powtórzył Caderousse z wytrzeszczonymi oczami.

– Tak, bez wątpienia, ksiądz Busoni we własnej osobie – podjął Monte Christo. – I bardzo jestem rad, że mnie pan od razu poznał, drogi panie Caderousse; dowodzi to, że obaj mamy dobrą pamięć, bo jeżeli się nie mylę, to już blisko dziesięć lat minęło od naszego ostatniego spotkania.

Ten spokój, ironia i pewność siebie tak przeraziły Caderousse'a, że aż zakręciło mu się w głowie.

– Ksiądz… ksiądz… – wyjąkał, zaciskając pięści i dzwoniąc zębami.

– Chcieliśmy więc okraść hrabiego de Monte Christo? – zagadnął rzekomy ksiądz.

– Księże dobrodzieju – bełkotał Caderousse, usiłując przesunąć się do okna, do którego dostęp zasłaniał mu hrabia. – Księże dobrodzieju, ja nie wiem… proszę, niech mi ksiądz uwierzy… przysięgam…

– Wycięta szyba – ciągnął Monte Christo – ślepa latarnia, pęk wytrychów, zamek do sekretarzyka prawie wyłamany; to chyba jasne?

Caderousse'a zaczęło dusić w gardle; wypatrywał już tylko mysiej dziury, w którą mógłby się wcisnąć i wymknąć stąd.

– No, no – rzekł hrabia. – Widzę, że nic się nie zmieniłeś, panie morderco.

– Księże dobrodzieju! Ksiądz przecież wie wszystko, to i na pewno ksiądz też wie, że to nie ja zrobiłem, ale Karkontka; przecież dowiodłem tego w procesie i dlatego skazano mnie tylko na galery.

– Czyli odsiedziałeś już karę, skoro spotykam cię w chwili, gdy robisz wszystko, by tam znowu wrócić?

– Nie odsiedziałem wszystkiego, księże dobrodzieju, zostałem przez kogoś uwolniony.

– Ten ktoś wyświadczył społeczeństwu ładną przysługę!

– Ach! – westchnął Caderousse. – Przyrzekłem uroczyście…

– Czyli złamałeś przysięgę, tak? – przerwał Monte Christo.

– No tak – rzekł Caderousse, mocno zaniepokojony.

– Szkaradna recydywa!… Jeśli się nie mylę, może to cię zawieść prosto na plac Gréve. Oj źle, bardzo źle, al diavolo, jak mawia się w moim kraju.

– Proszę księdza, zostałem w to wciągnięty…

– Tak mówią wszyscy zbrodniarze.

– Nędza…

– Dajże pan spokój – rzekł z pogardą Busoni. – Nędza może zmusić człowieka do pójścia na żebry, do kradzieży bochenka w piekarni, ale żeby włamywać się do sekretarzyka w pozornie opuszczonym domu? A kiedy jubiler Joannes odliczył ci czterdzieści pięć tysięcy franków za diament, który ci podarowałem, a ty go zabiłeś, żeby mieć i pieniądze, i diament, czy to też zrobiłeś z nędzy?

– Niech mi ksiądz przebaczy. Już raz mnie ksiądz ocalił, niech mnie ksiądz ocali po raz drugi.

– Niezbyt mam ochotę.

– Sam ksiądz dobrodziej jest? – zapytał Caderousse, składając ręce. – Czy są już na dole żandarmi, którzy czekają, aby mnie pojmać?

– Jestem sam – odparł ksiądz – i ulituję się nad tobą. Puszczę cię wolno, ryzykując, że swoją wyrozumiałością sprowadzę na ludzi nowe nieszczęścia. Ale musisz mi powiedzieć całą prawdę.

– Och, księże dobrodzieju! – zawołał Caderousse i składając ręce, zbliżył się o krok do hrabiego. – Śmiało mogę powiedzieć, że jest ksiądz moim prawdziwym zbawcą.

– Mówisz więc, że ktoś cię uwolnił z galer?

– Tak, proszę księdza, jakem Caderousse!

– Kto taki?

– Pewien Anglik. Lord Wilmore.

– Znam go. Dowiem się, jeśli kłamiesz.

– Księże dobrodzieju, mówię szczerą prawdę.

– Więc ten Anglik zaopiekował się tobą?

– Nie mną, ale pewnym młodym Korsykańczykiem, z którym byłem skuty.

– Jakże się nazywał ten Korsykańczyk?

– Benedetto.

– Ale to tylko imię!

– Nie miał nazwiska, był podrzutkiem.

– I uciekł razem z tobą? Jak to się stało?

– Pracowaliśmy razem w Saint-Mandrier pod Tulonem. Zna ojciec Saint-Mandrier?

– Znam.

– Otóż kiedy inni wypoczywali, my odeszliśmy trochę na bok, przepiłowaliśmy kajdany piłką, którą dostaliśmy od Anglika i uciekliśmy wpław.

Другие книги автора

Купите 3 книги одновременно и выберите четвёртую в подарок!

Чтобы воспользоваться акцией, добавьте нужные книги в корзину. Сделать это можно на странице каждой книги, либо в общем списке:

  1. Нажмите на многоточие
    рядом с книгой
  2. Выберите пункт
    «Добавить в корзину»