Бесплатно

Nad Niemnem

Текст
Автор:
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена

По требованию правообладателя эта книга недоступна для скачивания в виде файла.

Однако вы можете читать её в наших мобильных приложениях (даже без подключения к сети интернет) и онлайн на сайте ЛитРес.

Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

Jednak zbyt młodym był może i zbyt proste, zdrowe dotąd życie prowadził, aby w tym zwątpieniu o trwałości i wartości rzeczy ziemskich zastygnąć mógł i zmartwieć. Owszem, tęsknota za lepszymi dniami i żal po ukochanej kobiecie dręczyły go ciągle.

– Nie zaskórną, ale głęboko w sercu zasadzoną tęskliwość i boleść czułem. Gdyby człowiek mógł łzami do grobu ściec, już bym wtenczas ściekł pewno. Samego siebie lękać się zacząłem, myśląc, że zwariuję albo nieprzyrodzoną śmiercią zginę; bo mi też już gałęzie drzew i głębokości Niemna po głowie chodziły. Wstyd mnie zdejmował, że mocy nijakiej nad sobą mieć nie mogłem, i Pana Boga na pomoc wzywałem, i niedobrowolnie łzy ciekły mnie z oczu. Którego dnia dźwignę się już z myśli ponurych i samego siebie nauczam: „Siły do kupy ściśnij, na biedę oczy zmruż i rzuć ją pod nogi, a pocieszenia sobie jakiego szukaj, ażeby woli boskiej nie sprzeciwiać się i marnie nie ginąć”. Zdaje się, że już i wyperswaduję sobie, desperację odpędzę i dzień, drugi jak wszyscy ludzie przeżyję. Nie, do życia ochota nie bierze i choć tak pracuję, że aż cały oblewam się potem, najmniejszym czasem o miłych nadziejach utraconych i o marności wszystkiego myślę. Raz już nawet zaswatałem się do panny jednej i sam pojechałem do niej. Jadąc myślałem: „Ożenię się i kwita! Chatę zaludnię, rozweselę się i odżyję”. Ale kiedym przyjechał i na pannę spojrzał: nie! Szpetna ona nie była ani głupia i to mi też tajnym nie było, że miłym okiem na mnie patrzała. Nie i nie! Tamta przed oczami stoi, a przy tym do czego inszego już uzwyczajony, co inszego poznawszy i pojąwszy, ani w jej mowie, ani w obchodzeniu się, ani w zamiarach, które objawiała, smaku żadnego znaleźć nie mogłem. Dużałem się[265] tak z samym sobą, jak pływacz z wodą, lat może ze trzy, a smętek zdrowia ubierał i czarne myśli siłę zjadały, aż bezsilny i z jakimiś dziwnymi, przechodzącymi i znów powracającymi boleściami na łoże padłem, dziewięć lat potem przez tę chorobę gnieciony, której doktorowie rady dać nie mogli i hipokondrią ją nazywali…

Znaczenia nazwy tej nie rozumiał, ale wytłumaczył mu ją jeden z lekarzy powiadając, że choroba to jest więcej duszna aniżeli cielesna i że ją też duszne lekarstwa więcej niżeli cielesne ukrócić mogą. Zapewne tym dusznym lekarstwem była wielka chęć pomożenia synowcowi w dźwignięciu się z ruiny i biedy, a także pociecha, którą mu sprawiał widok dorastającego sieroty po bracie. Dziewczynka też, którą Jan naparł się wziąć od matki, mileńka była, wesoleńka i zawczasu już porządek w chacie robić zaczęła, a i bratowa, choć płocha i w romansach niepowściągniona, dzieci swoje często nawiedzała i jego doglądała, wesołą swoją gadatliwością babską śmiesząc czasem i rozrywając.

– U Boga i ubity, kiedy każe, drugi raz ożyć może. I ja też wskrzesłem[266], choć niezupełnie… niezupełnie, bo mnie zdaje się, że u ludzi wiele czujących i raz już nadmiar zasmęconych nie tylko na ciele, ale i na duszy robią się takie zmarszczki, które nigdy zupełnie nie znikną. Tak i ja do tej pory nie mogę już ze wszystkim do zwyczajnego życia powrócić. Ruchliwości wszelakiej, hałasów, tłumliwych gadań ubiegam[267], bo śród nich prawie bezprzytomnym się staję. Każdej nieznajomej twarzy ludzkiej najpierw zlęknę się zawsze, nim pokonawszy siebie przybliżyć się do niej zdołam. Podczas i boleści mnie napadają: cielesne i duszne. Od zaziębienia, by najmniejszego, w głowie łamania i bólu doświadczam, a kiedy w starych przypomnieniach i zgryzotach pomimo woli utopię się pamięcią, dwa i trzy dni jak martwy leżę, niczyjego widoku znieść nie mogąc i samego siebie prawie nie czując. Ale o to wszystko bynajmniej. Nieduże to dolegliwości i cierpliwie je przenieść można, spokojność i niejedną przyczynę do uciechy mając…

Cieszyło go teraz wiele rzeczy: domek na miejsce starego i prawie już walącego się zbudowany; sad, który własnymi rękami założył; pasieka, którą Jan umiejętnie prowadził i powiększył; dorodny i szanujący go chłopak; łagodna i gospodarna dziewczyna; dobrze przez oboje prowadzone gospodarstwo; zresztą, słońce jasne, kwiaty pachnące, jaskółki gnieżdżące się pod okapem, cichość i spokojność panujące w zagrodzie, w tej samej zagrodzie, w której żyli dziady i przeddziady[268] jego, a on sam urodził się, wyrósł i postarzał, więc nie tylko każdy kącik i każde drzewko, ale każdą jej trawkę i prawie każde ziarnko piasku znał, prawie w przyjaźni i poufałości z nimi żyjąc.

– Te wiatry okrutne, które mnie drogę życia zabiegły, przeszumiały, przeleciały i daleko już znajdują się ode mnie. Więcej ja teraz dobrych godzin przepędzam niżeli złych i o to już tylko ubijam się przed Bogiem, aby Jankowi szczęśliwą dolę zesłał. Nic też nigdy przeciw jego sercu i żądaniu nie uczynię, a choćbym sam kiedy cokolwiek inszego myślał i żądał, jego myślom i żądaniom w poprzek nie stanę, owszem, dopomóc w nich postaram się z całej swojej siły i możności. Nie wróg ja jemu, aby mu w czym przeszkody stawić lub go do czego przymuszać, ale przyrodzony zastępca ojca i jak ociec niczego oprócz tylko jego dobra i szczęścia nie żądający…

Jan szerokim krokiem przeszedł izbę, pochylił się i stryja w rękę pocałował. Potem wstrząśnieniem głowy odrzucił z czoła opadłą na nie gęstwinę jasnych włosów.

– Bardzo już państwo zasmęcili się oboje; stryjowi to niezdrowo, a u panny Justyny nawet i łezki w oczach widzę. Co tam tak długo rozwodzić się nad starymi czasami!

Słów tych jeszcze nie domówił, gdy pod oknami dał się słyszeć szelest kroków i słowa dość donośnym, ale dygocącym głosem wymawiane:

– Ho, ho! Znajdę ja go! Znajdę bałamutnika[269] tego, zwodziciela, złoczyńcę! Znajdę i ubiję!… Tak mi Boże dopomóż, że jak psa ubiję!

Drzwi świetlicy otworzyły się szeroko i naprzód wszedł przez nie trzęsący się staruszek, z kijem w ręku, z twarzą, która ceglaną różowością odbijała od śnieżnej białości włosów i kapoty. Trochę tylko za nim, ramieniem go podtrzymując, ukazała się wysoka, barczysta dziewczyna, dość szczególnie wyglądająca. Na pierwszy rzut oka trudno byłoby poznać w niej tę Jadwiśkę Domuntównę, która, bosa i rozczochrana, w ogromnym fartuchu niosła przez pole zielsko dla krów, a w porze żniw żęła aż do skąpania się w strugach potu i snopy do gumna[270] zwożąc, z męską siłą i zręcznością kierowała parą koni. Teraz miała ona na sobie suknię z wełnianej materii tak jaskrawo szafirowej, że patrząc na nią oczy aż mrużyć się musiały, z obcisłym stanikiem i bardzo długim ogonem, który ciągnął się za nią w miękkich, niezgrabnych, od rosy i pyłu zabłoconych zwojach. Na głowie jej piętrzyła się koafiura[271] od sukni jeszcze niezwyklejsza, wysoka, kołysząca się, pomadą nasiąkła, jaskrawymi wstążkami i błyszczącymi szpilkami upstrzona. Błyszcząca, bardzo licha[272] brosza ozdabiała jej stanik, liche także, ale błyszczące kolczyki i bransolety kołysały się u jej uszu i brzęczały u rąk wielkich i czerwonych. Potężna jej kibić, która śród pola, w stroju pracownicy wiejskiej, przypominała poetyczną i w sile swej dobroczynną Cererę, która na drabiniastym wozie ciągniętym przez rześkie konie do pamięci przywoływała klasyczne atletki, w tym stroju zbyt ciasnym i zbyt długim wydawała się spętana i niezgrabna; twarz jej, pięknie szafirowymi oczami i kasztanowatymi brwiami przyozdobiona, wśród jaskrawych barw i błyskotek uderzała grubością rysów i burakową czerwonością cery.

– Dobry wieczór… – zaczęła w progu, ale gdy spojrzenie jej upadło na stojącą obok Jana Justynę, zdawać się mogło, że nagle oniemiała.

Stary Jakub za to, uwolniwszy się od ramienia wnuczki, dygocącym krokiem ku gospodarzowi chaty postępował srożąc się coraz bardziej.

 

– Gdzie Pacenko? Niech mnie pan Szymon zaraz powie, gdzie tego krzywdziciela i naigrawcę mojego ukrył… a jeżeli nie powie, to jak mi Bóg miły, chatę zrewiduję i sam znajdę… a jak znajdę, to pomstę na nim wywrę za to, że mi kobietę na całe życie nieszczęśliwą uczynił, a mnie w gańbie pogrążył…

– Znowu dziadunia Pacenką nastraszyli? – na Jadwigę patrząc zapytał Anzelm.

– A jakże! – odzyskując mowę zawołała. – Taki był dziś spokojny, grzeczny, rozumny, jak już lepiej i nie potrzeba. Zjadł na kolację kwaśnego mleka i mówi: „Jadwiśka, pójdziem sobie którego sąsiada nawiedzić”. „Może pana Szymona?” – zapytuję, bo już wiem, że gdyby powiedzieć: pana Anzelma, zaraz obruszyłby się i powiedział: „Ja do błaznów nie chodzę”. On zawsze myśli, że pan Anzelm młodym kawalerem jest, a gospodarzem w chacie nieboszczyk pan Szymon. Poszedł i pięknie, grzecznie szedł sobie, nawet siłę dobrą mając, bo tylko troszkę opierał się na kiju; aż tu jak wyskoczą chłopcy zza płotu, jak krzykną mu w same ucho: „Pacenko przyjechał i znów babulkę zabierze!” Aż zatrząsł się cały, i żeby nie ja, na ziemię padłby… i już teraz nijak jego nie wstrzymać ani wyperswadować… drze się naprzód, że i zawrócić go do chaty nie zdołałam…

Stary tymczasem kijem wywijając i groźnie pokrzykując, z kąta do kąta dreptał, we wszystkie pilnie zaglądając, ciemną bokówkę nawet obejrzał i do świetlicy wróciwszy, pod wielką kanapą kijem czas jakiś wodził, aż do pieca przydreptał i chciał zajrzeć w znajdujące się pod nim małe sklepienia. Ale usiłując pochylić się do samej ziemi, równowagę stracił i całym ciężarem swego wyschłego, lecz kościstego ciała na podłogę runął. Najbliżej upadającego znajdująca się Justyna najprędzej znalazła się przy nim i pochylona, już zręcznym ruchem głowę jego podnosiła, gdy rubasznym i wyraźnie rozgniewanym ramieniem odtrąconą się uczuła.

– Za pozwoleniem, proszę dziadunia mego nie ruszać… już ja sama dam rady… już co się tyczy dziadunia, to on pewno do mnie należy… – prędko i plączącym się ze wzruszenia językiem zagadała Domuntówna.

Jednocześnie z ostrożnością, lecz i niepospolitą siłą dziadka z ziemi podniosła, popędliwym gestem usuwając Jana, który jej chciał przyjść z pomocą.

– Niech pan Jakub uspokoi się – przemówił Anzelm – Pacenki nie ma; ani tu, ani nigdzie nie ma, bo on już dawno z tym światem rozstał się.

– Nie ma? – na kiju wspierając się i jeszcze cały drżący zapytał starzec – czy doprawdy nie ma? czy słowo honoru?

– Słowo honoru! – uroczyście przemówił Anzelm. – Ot, niechaj pan Jakub spokojnie sobie usiędzie i grzecznie z nami pogada…

W tej samej chwili Jan do Justyny szeptał:

– Nadmiar bym chciał, żeby on przy pani opowiedział jedną historię o dwunastym roku… która zdarzyła się z jego bratem, kiedy tu Francuzi byli… On dużo ciekawych historii pamięta…

Anzelm szept synowca może usłyszał, może też wiedział, czym najłatwiej starca zupełnie już uspokoić można, bo posuwając ku niemu krzesło przemówił:

– Proszę usieść, bardzo proszę. Ciekawość mnie bierze, czy też pan Jakub pamięta jeszcze tę historię, co bratu Franciszku wydarzyła się w dwunastym roku… czy może już o niej i zapomniał!

Na pomarszczoną, ceglastoróżową twarz starca spłynęła taka sama łuna odradzającej się i rozczulonej pamięci, jak wtedy, kiedy mu Anzelm wspomniał o grobowcu Jana i Cecylii. Zdawać by się nawet mogło, że nogi jego nabrały nagle większej mocy i skrzepiło się całe ciało, bo nie zważając na podawane sobie krzesło wyprostował się, obie ręce na kiju wsparł, czoło podniósł, ku sufitowi spojrzał.

– A jakże – zaczął – a jakże! Pamiętam… ho, ho! Jakby to wczoraj zdarzyło się… Najstarszy był… pięciu nas było… ja najmłodszy, a Franuś najstarszy… może mnie dziesięć lat było, a jemu dwadzieścia, kiedy go pan Dominik Korczyński, pana Stanisława, teraźniejszego dziedzica Korczyna ociec, do legionów zwerbował… przy Napoleonie obydwa wojować poszli… Z pana Dominika dobry był kamrat[273]… dobry… ja o tym wiem… bo prawie we trzydzieści lat potem i sam z nim na wojnę chodziłem… Nad Franusiem naszym, starszym będąc, opiekę rozciągał, i przez listy my o jego powodzeniach i promocjach wiedzieli… Aż tu dwunasty rok przyszedł… Francuzi idą! Ociec mówi: „Pewno i Franuś nasz z nimi idzie”. A matka głową kiwa i odpowiada: „Pewno idzie! Może i do nas zajdzie! Może my jego jeszcze raz przed śmiercią obaczymy!…” „Może i obaczymy” – mówi ociec… Czekali jego, spodziewali się… Matka najmniejszym czasem w pole, na drogę wychodziła, a my, młodsze bracia, tylko co oczu nie powyślepiali, brata oficera wyglądając.

Gdy stary to mówił, Jadwiga nie spuszczała z Justyny oczu, które coraz więcej zapalały się i roziskrzały. Nie dosłyszała tego, co Jan do niej przed chwilą szepnął, ale spostrzegła dobrze, że kiedy się nachylił ku niej, na ustach miał taki uśmiech, jakiego ona nie widziała u niego nigdy, a ciągle patrzał na jej rozpuszczone włosy; zdawać się mogło, że po prostu oczu od nich oderwać nie mógł. Justyna zaś słuchała go ze wzniesionym ku niemu wzrokiem, z którego biły promienie cichej, jakby nieśmiałej radości. Z trochę jeszcze dygocącym, ale coraz wzmagającym się i czystszym głosem opowiadającego starca złączył się gruby szept jego wnuczki. Zdawać się mogło, iż szeptem mówiła dlatego, że trudno jej było wydobyć głosu ze wzburzonej piersi lub też że sama lękała się tego, co mówiła.

– Aaaa! – nie spuszczając wzroku z Justyny zadziwiła się – czy to teraz taka moda przyszła, żeby rozpuszczone włosy nosić?… Aaaa! rychło może i taka nadejdzie, żeby panny i gołe albo w jednych koszulach chodziły!

Justyna w opowiadanie starca wsłuchana, może złośliwych słów dziewczyny nie słyszała, a może też udawała, że ich nie słyszy… Jan na mówiącą gniewne spojrzenie rzucił, ale przygryzłszy wargę i ramiona u piersi krzyżując, milcząc plecami ku niej się zwrócił. Starzec prawił dalej:

– Tak my w zaciszku naszym siedząc, wędrownika z dalekich stron po drogach wypatrywali, aż zima naszła, taka okrutna, jakiej nigdy za ludzkiej pamięci nie bywało. Ludzi ledwie kiedy z chaty wychodzących zamrozie po rękach i nogach opadały, a podczas z wielkiego chłodu prawie tchu odwieść nie było można. Śnieg też często sypiąc płoty zasypywał i góry albo, zdaje się, kościoły na polu wystawiał. Jednego razu, samym rankiem, zawołał nas ociec, żeby my czegoś szli za nim w pole… już i nie pamiętam czego… Przez całą noc zawierucha była taka, że o dwa kroki domu albo drzewa byś nie rozpoznał. Śniegu moc nasypało. Idziem my w kożuchach przez ogród w śniegu brnąc, aż na końcu ogrodu ukazuje się nam cościś czarnego, stojącego… ni to goły pień z nagła wyrosły tam, gdzie go wprzód nie było, ni to drzewniana figura, do płotu plecami przyparta. „A co tam takiego stoi?” – mówi ociec. „Nie wiemy” – odpowiadamy. A matka za nami idąca, nie wiadomo na co, ot tak, przez to chyba, że już ją ciągiem niespokojność jakaściś w pole i na drogi parła, powiada: „Może to, nie daj Boże, człowiek zmarznięty!” Wszyscy my poszli prędzej, tak że matka nie zdążywszy iść razem z nami, w tyle ostała. Przyszli my w te miejsce, pojrzeli i tylko co ze strachu na ziemię nie popadali. „Toż to człowiek!” – krzyknął do nas ociec. A ja, choć najmłodszy, ale najśmielszy, przyskoczył i z bliskości na tego człowieka popatrzywszy takoż krzyknął: „Oficer, tatku, oficer!” Mundur na sobie ten zmarznięty człowiek miał cały w dziurach, a czy obuty był, tego i widzieć nie można było, bo śniegu nasypało się jemu aż po kolana i od kolan dopiero wyrastał on z tego śniegu, zupełnie jak drzewniany, plecami do płotu przyparty, żółty na twarzy gdyby wosk i tylko długie wąsy blond na brodę mu spadały, a oczy były jak w głowę wstawione szyby. Jedną rękę miał opuszczoną, a drugą bułkę w ściśniętej garści przy gębie trzymał. Od razu już my domyślili się, że uchrony od zamieci i chłodu szukając, po polu wędrował, nigdzie nie trafił, bułkę, co ją pewno w kieszeni miał, z głodu gryźć począł, i tak go śmierć od mrozu pod samym płotem naszej chaty schwyciła. Stoim my, patrzym, dziwujem się, ociec żegnać się świętym krzyżem począł, aż tu i matka nadchodzi. W śniegu brnęła, ale szła; cościś ją do tego miejsca parło… Przyszła, spojrzała, rękami klasnęła i okropnym głosem wykrzyknąwszy: „Jezus, Maria! Toż to Franuś!” na śnieg padła… Podtenczas[274] i my wszyscy rozpoznali, kim ten zmarznięty oficer był…

Prawie jednocześnie, gdy stary słów tych domawiał, na uboczu nieco stojąca dziewczyna głośniej już jak wprzódy i z większym rozjątrzeniem zaszeptała:

– Wielka rzecz! Każden, żeby tak włosy swoje rozpuścił, pokazałby, że ich niemało ma… ale nam, prostym dziewczętom, wstydno byłoby tak chodzić!… Oj, oj, włosów dużo, aby rozumu tyle!

Jan prędko teraz ku niej przystąpił.

– Niech panna Jadwiga żadnych przytyków nikomu w chacie naszej nie robi, ja pannę Jadwigę pięknie o to proszę – cicho, ale z czołem poprzeczną zmarszczką przerzniętym zaszeptał.

– To i co, że pan Jan mnie prosi? – z iskrzącymi się oczami odszepnęła. – Może kiedyściś prośba pana Jana i miała dla mnie walor jaki… ale teraz to już widzę, że trzeba mnie zawczasu na ubocz schodzić, aby, broń Boże, pan Jan, z wielkimi paniami przestawając, mnie za swoją poddankę nie poczytał…

Posrebrzane, pozłacane i paciorkowe bransolety dzwoniły u jej czerwonych rąk, które gwałtownymi ruchami splatała i rozplatała; we wzburzonym jej głosie zadrżały i na kasztanowatych rzęsach zawisły łzy.

– Dla jakiej przyczyny panna Jadwiga tak złości się i alteruje[275]? A czy panna Jadwiga wie, że złość piękności szkodzi? – z trochą szyderstwa sprzeciwiał się Jan.

Stary Jakub z wyrazem grozy na podniesionym czole, ze wzniesionym w górę żółtym jak wosk palcem mówił jeszcze:

– Takim sposobem on do swego rodzinnego zaciszka powrócił i jak wartownik nieporuszony u wrót rodzicielskich stanął… Tak już jego, w drzewnianą figurę przemienionego, my wszyscy z ojcem na rękach swoich do chaty wnieśli a matka na tapczanie przy nim położywszy się jak wilczyca wyła…

Do rozgniewanej wilczycy podobną była dziewczyna, która w tej chwili starca ramieniem objęła i usiłując ku drzwiom go zawrócić mówiła:

– Chodźmy stąd, dziaduniu, no! Chodźmy! Dość my już tu pobyli i miłych słów nasłuchali się… Tutaj nasza kompania niepotrzebna… Na co nam w oczy leźć… gardzicielom, co wcale inszej przyjaźni i sławy żądają? Znajomych nam, chwała Bogu, nie zabraknie…

Policzki jej i nawet czoło zachodziły sinym prawie rumieńcem, z oczu sypały się iskry. Dziadka, który w chwilach przytomności posłuszny był jej jak dziecko, ku drzwiom uprowadzając, jeszcze mówiła:

– Jedno wschodzi, drugie zachodzi! Nas już tu nie potrzebują. Tu już dobre przy lepszym staniało. To i chwała Bogu! Owszem! Aby tylko wszyscy na tym handlu dobrze wyszli, bo wiadoma rzecz, że kto wiele ściga, mało dogoni. Dobranoc państwu! Zdrowia i dobrego weselenia się życzymy!

I gniew nieposkromiony, i ambitna obraza, i łkania z całej siły tłumione odzywały się w jej głosie. Dziadka do sieni wysunęła, flakowaty i zabłocony ogon sukni dla łatwiejszego przejścia przez próg w garść zebrała i z głośnym stukiem drzwi za sobą i dziadkiem zamknęła.

Po wyjściu tych dwojga ludzi pozostali przez parę minut nie mówili nic. Jan pierwszy śmiechem parsknął.

– Ot, języczna! – zawołał. – No, ależ zła! Ja i nie spodziewał się nawet, żeby aż taka była! Może komu taka szparkość i języczność upodobać się może, ale już mnie to – bynajmniej!

Anzelm nie zapytywał o nic i żadnej uwagi synowcowi nie uczynił. Widać było jednak, że zmarkotniał, nad czymś zastanawiał się i czegoś żałował. Ale Jan po wybuchnięciu śmiechem trochę zmieszany do ciemnej bokówki wyszedł, a wkrótce raźnie już do świetlicy wracając zawołał:

– Może panna Justyna chce z bliska popatrzeć, jaka zaraz na Niemnie śliczna iluminacja będzie?

– Jacicę[276] łapią? – zapytał Anzelm.

 

– A jakże! Tylko co z ogniami wypływać zaczęli…

– Już mnie i do domu pora! – wstając rzekła Justyna.

– Ja panią odprowadzę, bo na dworze zupełnie ciemno…

– Pójdę z państwem i ja – powoli wymówił Anzelm; powoli z zydla wstał i Antolce, która z dzbankiem pełnym mleka do świetlicy weszła, powiedział, aby mu czapkę z bokówki przyniosła.

– Stryjka spacer po nocy sfatyguje[277] – zauważył Jan.

– Nie bój się. Choć i po nocy, kiedy zechcę, jeszcze prędzej od ciebie iść potrafię – zażartował Anzelm.

W świetlicy zrobiło się trochę ruchu. Za Antolką wszedł Michał w kanarkowym ubraniu swym, uświetnionym jeszcze z powodu niedzieli szafirowym, w kształcie motyla związanym krawatem. Nie dokazywał jak wczoraj, ale owszem, z powagą ukłonił się i wszystkim: „Dobry wieczór państwu!” powiedziawszy, z jedną ręką u zaostrzonego wąsika, a drugą na kłębie złożoną w kącie izby stanął i ciekawie na Justynę patrzał.

Antolka z dzbanka do szklanki ciepłe jeszcze mleko nalewała.

– Może Justynka świeżego mleka wypije? proszę, bardzo proszę! – zapraszała.

Anzelm swoją wielką baranią czapkę na głowę kładnąc, powolnym szeptem do synowca mówił:

– Czy sfatyguję się, czy nie, a żeby panna z twojej przyczyny na ludzkie języki padła, nie przystanę. Już niedobrze, że na Mogiłę popłynąć nie mogłem, a nocne spacery we dwoje odbywać i jej za dobroć złością płacić nijak nie wypada…

Jan objął go nagle, okręcił się z nim w kółko i z głośnym śmiechem w oba policzki go pocałował.

– Każdy młody głupi! – otulając się kapotą i trochę na synowca rozgniewany sarknął Anzelm.

Wieczór był ciemny, bo strzępiaste, wieloramienne, do rozwiewających się dymów podobne obłoki tu i ówdzie zasłaniały niebo i gwiazdy.

– Jeżeli pani chce dobrze widzieć, to trzeba aż pod topolę zejść – ozwał się Jan.

Justyna prędko zbiegła; Jan stryjowi zstępować z góry pomagał.

Spod topoli widać było długi szlak Niemna, z jednej strony, naprzeciw Korczyńskiego dworu, za wysoki brzeg skręcający, z drugiej niknący w przestrzeni za dalekimi piaskami. Justyna czwarty już raz dnia tego widziała go w coraz innej postaci. Naprzód ciężkimi chmurami podszyty, a z powierzchnią wybuchającą promienistymi ogniskami świateł i skrzydłami jaskółek muskaną; potem wzburzony, ponury, wzdęte fale i białe piany toczący, z wlokącymi się w deszczowej zawiei żółtymi płytami i chyżo mknącym stadem czarnych czółen; potem jeszcze, po burzy, najczystszym błękitem i złotem płynący, w złote dymy ubrany, z poważnym nad sobą chórem śnieżnych wron morskich i płochliwą gromadką atłasowych rybitw; teraz, pozornie nieruchomy, słał się on w dole wstęgą na dwie podłużne połowy przeciętą: głęboko czarną pod długim cieniem boru, a z drugiej strony ciemnostalową. W tym pasie roztopionej stali nie błyskały odbicia gwiazd dymnymi, strzępiastymi obłokami przysłanianych, w zamian ślizgały się po nim blade połyski i wypływać nań poczęły czerwone, jaskrawe, z daleka kształt okrągły mające ognie. Spod stóp wysokiej góry wysuwały się one na punktach różnych, aż z rzadka uszykowanym szeregiem rzekę usiały. Gdy płynąć zaczęły, rozpoznać można było, że były to płomienie rozniecone na drobnych czółnach i przez siedzących przy nich ludzi wciąż podsycane. Było ich ze dwadzieścia. W głębokim dole, po nieruchomej z pozoru rzece płynęły bardzo powoli, powoli też ich odbicia kołysały się w ciemnej toni, a w blasku ich zaczerwienione profile ludzkich postaci i twarzy z wypukłością rzeźby i zarazem widmową tajemniczością odrzynały się od ciemnego tła przestrzeni. Lecz najdziwniejszym i prawie fantastycznie wyglądającym zjawiskiem była jakaś mgła gęsta, która niepojętym mnóstwem drobnych, jakby śniegowych płatków osypywała czółna i siedzących w nich ludzi, często blask ogni kulami niby białej pary przyćmiewając. W powietrzu jej nie było, nie było też na przestrzeniach rozdzielających czółna; nie wiedzieć skąd się brała. Jednak wkrótce widoczne się stawało, że składały ją niezliczone roje śnieżnych, malutkich motyli, które na skrzydłach z krepy jakby utkanych wylatywały z wody. Może było ich tyle, ile ziaren piasku na dnie Niemna, w którego głębiach zrodzone opuszczały swój żywioł rodzinny, z żądzą niepowściągnioną i nieścignioną chyżością w blask i upał płomieni wpadając. Podstępni rybacy z żywymi ruchami ramion cicho, szybko zgarniali do worów tę skrzydlatą zamieć, która ich głowy, odzież, czółna okrywała białością śniegu.

Cicho, bardzo powoli, bez najlżejszego odgłosu, który by trwożliwe stworzenia wodne spłoszyć mógł i odstręczyć, nawet bez plusku wioseł, czerwone ognie i siedzące przy nich zaczerwienione profile ludzkie płynęły z dala od siebie w ciemnej przestrzeni po ciemnym szlaku rzeki, aż całą jego widzialną długość zajęły. Cicho było wszędzie: pod niebem, w powietrzu, na ziemi i na wodzie; tylko w górze, kędyś nad drzewami, wysoko wzbite i w ciemności niewidzialne, brzęczały roje nadniemeńskich muszek. Było to brzęczenie nieustanne, monotonne, metaliczne; zdawać się mogło, że wydawała je z siebie struna rozciągnięta i drżąca pomiędzy usianą płomienistymi punktami ciemną wstęgą rzeki a niebem, pod którym wisiały obłoki do rozwiewających się dymów lub do podartej krepy podobne.

Troje ludzi u połowy góry pod topolą stojących w jednym z czółen poznało Witolda. Pierwszy spostrzegł go Jan.

– Ot i pan Witold z Kaziukiem, Walentego synem, płynie! – zawołał.

Nie z Julkiem tym razem, ale z innym jakimś rybakiem Witold płynął istotnie, cały śnieżną mgłą jacicy osypany, w milczeniu i pilnie tę samą robotę co i towarzysze jego spełniając. Delikatny profil jego wyraziście zarysowywał się na tle ognia, naprzeciw grubszej, lecz także młodej i kształtnej twarzy towarzysza.

– Syn pana Korczyńskiego tutaj i siestrzenica jego z nami – z cicha rzekł Anzelm. – Nowina… no… wi… na…! Już i nie spodziewałem się nowin takich o… o… glądać! – cicho i mocno jąkając się dodał.

Niewiele przed północą Justyna bocznymi drzwiami do Korczyńskiego domu weszła i zaraz w garderobie, w której się znalazła, usłyszała bardzo wyraźnie z sypialni pani Emilii dochodzące głośne czytanie Teresy. Przez dwoje drzwi na wpół otwartych widać nawet było część pokoju w błękitne sprzęty ubranego i oświetlonego błękitnym światłem, w którym rozlegał się zbyt pieszczotliwy, ale przyjemnie brzmiący i biegle po francusku czytający głos kobiecy.

– „Znalazłszy się przed królem zrobiłam dyg aż do ziemi głęboki i długo nie śmiałam spojrzeć na tyle uwielbiane oblicze wielkiego Ludwika[278]. Kiedy na koniec wzrok podniosłam, zobaczyłam przed sobą wszystkie wielkości i chwały Francji otaczające monarchę, tak jak gwiazdy otaczają słońce. Był tam wielki Kondeusz, książę de Luynes, książę Montmorency, książę Saint-Simon, książęta Broglie’owie, hrabia de la Rochefoucauld, margrabia Créquy[279] i inni, i inni, a wszyscy oczy swe mieli utkwione we mnie i we wszystkich tych oczach wyraźnie wyczytałam podziw i uwielbienie, którymi ich piękność moja przejmowała. To potwierdzenie świadectwa, które tyle już razy wydawało mi moje zwierciadło, ośmieliło mię do ogarnięcia spojrzeniem twarzy królewskiej, a jakimże był mój zachwyt, gdy i jej także uśmiech, uśmiech króla—słońca, powiedział mi, że na niebie jego dworu wkrótce gwiazdą pierwszej wielkości zaświecę. Doświadczałam uczuć boskich; myślałam, że wstępuję do raju wielkości, blasku, elegancji i rozkoszy…”

– Moja Tereniu – przerwał czytanie drugi głos kobiecy, słaby, łagodny, tęskny – czy możesz sobie przedstawić podobnie piękną, podobnie promienną egzystencję, jak tej margrabiny!…

– Ach! Takiego życia nawet wyobrazić sobie niepodobna! – westchnęła Teresa.

– Być gwiazdą pierwszej wielkości na dworze wielkiego króla… bawić się, jaśnieć…

– Być kochaną… – przerwała Teresa.

– O, tak! i przez kogóż? Przez takiego margrabiego de Créquy!… Jakąż musiała być miłość tych wykwintnych, pięknych, poetycznych ludzi!

– Ach! Takiego szczęścia wyobrazić sobie nawet niepodobna!

– W takich warunkach ja także byłabym zdrowa, wesoła, zadowolona, mogłabym tańczyć, nie tylko chodzić, pełną piersią oddychać, słowem, żyć! Prawda, Tereniu?

– O!

– Jakże nierówno pomiędzy ludźmi rozdzielone jest szczęście! – raz jeszcze westchnęła pani Emilia i zapewne łza spłynąć musiała po jej chudym i białym jak lilia policzku, bo słyszeć się dały perswazje Teresy:

– Niech tylko najdroższa pani nie denerwuje się, nie płacze, bo znowu atak być może… Moja najmilsza pani, proszę zapanować nad sobą i nerwy oszczędzać… może już kula dusi?…

Tego więc wieczoru pani Emilia i jej towarzyszka zamiast po rozłogach kuli ziemskiej podróżowały po przestrzeni czasu zatapiając się w czytaniu pamiętników jednej ze sławnych w wieku siedemnastym wielkich dam francuskiego dworu.

Justyna weszła do ciemnej sali jadalnej, w której głębi przez drzwi szeroko otwarte widać było gabinet pana domu, obficie dużą na biurku stojącą lampą oświetlony. Przy biurku siedział Benedykt Korczyński i w rozwartej przed nim rachunkowej księdze kreślił długie kolumny cyfr i notatek. W świetle lampy wysoka i gruba jego postać z długimi wąsami, ciemną twarzą i gęstymi, rozrzuconymi włosami uwypuklała się ciężko i ponuro. Było coś smutnego i bardzo poważnego w tym człowieku, samotnie o północy w głębi wielkiego, starego domu pracującym. Wydawał się tak w pracy swej pogrążony, że żadna myśl jej obca, żadna troska nie mająca związku z wychodzącymi mu spod pióra notatkami i cyframi dosięgnąć by go nie mogły. Jednak w sąsiedniej ciemnej sali odgłos stąpania usłyszawszy, żywym ruchem głowę znad księgi rachunkowej podniósł.

– Witold? – głośno zawołał.

Justyna w progu oświetlonego gabinetu stanęła.

– A! To ty! – wymówił takim tonem, jakby tylko co był się ucieszył, a teraz uczucia zawodu doświadczył.

Ręką po drgających od zmęczenia powiekach powiódł.

– Nie wiesz czasem, gdzie… Witold?

Powiedziała, że tylko co widziała go pływającego po Niemnie z rybakami, którzy jacicę łowią.

– A! – rzekł krótko i znowu pochylił się nad rachunkową księgą.

Justyna zbliżyła się ku niemu.

– Dobranoc, wuju – rzekła z cicha i dłużej, serdeczniej niż zwykle rękę jego ucałowała.

Po głowie jej kręciły się słowa:

„Nie krzyknął, nie zapłakał, tylko przed oknem stanął i w nocne ciemności patrząc takim głosem, jaki u konających bywa, kilka razy imienia boskiego wezwał!”

Całując go w rękę, w twarz mu patrzała. Boże! Ileż zmarszczek, ileż zmarszczek tę twarz okrywało! Tworzyły one grube fałdy i cienkie promienie na czole, na policzkach, dokoła wypukłych oczu z piwną, posępną źrenicą. Która z tych zmarszczek była mogiłą jego obu braci? W których pogrzebane leżą nadzieje i uniesienia jego młodości? Które wyrył czas przez dwadzieścia kilka lat długo, ciężko, ołowianymi kroplami na głowę mu ściekający?

– Dobranoc, dobranoc! – z roztargnieniem odpowiedział i szorstkimi wąsami czoła jej dotknął. O nic jej nie zapytał. Nigdy domowych nie zapytywał o nic, co się ich samych tyczyło. Wiecznie zajęty, zafrasowany[280], zamyślony, wydawał się na wszystko, co z gospodarstwem i interesami związku nie miało, obojętny, a zapewne taki był i istotnie. Jednak gdy odeszła, podniósł znowu głowę, odrzucił pióro i długi wąs gwałtownym ruchem w dół pociągnął. Coś w nim wrzało żalem, gniewem, niepokojem.

265dużać się a. dążać się (gwar.) – mocować się, pasować się.
266wskrzesnąć – zmartwychwstać; tu w znaczeniu przenośnym.
267ubiegać (gwar.) – unikać, omijać.
268przeddziad – prawdziad.
269bałamutnik – mężczyzna uwodzący kobiety.
270gumno – stodoła.
271koafiura – fryzura.
272lichy – o małej wartości artystycznej.
273kamrat – towarzysz.
274podtenczas – wówczas.
275alterować się – martwić się.
276jacica – owad wodny, uważany przez rybaków za świetną przynętę.
277sfatygować – zmęczyć.
278wielki Ludwik – Ludwik XIV (1638–1715), król Francji, panujący w okresie szczytowego rozwoju francuskiej monarchii absolutnej.
279Kondeusz, książę de Luynes (…) – wyliczeni tu są przedstawiciele arystokracji francuskiej, dworzanie Ludwika XIV.
280zafrasowany – zmartwiony.

Другие книги автора

Купите 3 книги одновременно и выберите четвёртую в подарок!

Чтобы воспользоваться акцией, добавьте нужные книги в корзину. Сделать это можно на странице каждой книги, либо в общем списке:

  1. Нажмите на многоточие
    рядом с книгой
  2. Выберите пункт
    «Добавить в корзину»