Szarża Walecznych

Текст
Из серии: Kręgu Czarnoksiężnika #6
Читать фрагмент
Отметить прочитанной
Как читать книгу после покупки
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

ROZDZIAŁ PIĄTY

Gwendolyn otworzyła oczy, czując że świat wokół niej się porusza. Miała trudności z przypomnieniem sobie, gdzie się znajduje. Ujrzała ogromne, łukowate bramy Silesii i tysiące żołnierzy Imperium przyglądających się jej w zadziwieniu. Zobaczyła idącego obok Steffena i niebo, które podskakiwało w górę i w dół. Zdała sobie sprawę, że ktoś ją niesie. Że jest w czyichś ramionach.

Wyciągnęła szyję i ujrzała błyszczące, skupione oczy Argona. Zauważyła, że obok niosącego ją Argona idzie Steffen. Przekroczyli otwarte bramy Silesii, mijając tysiące żołnierzy Imperium, którzy rozstępowali się na boki i stali, przypatrując się. Otaczała ich biała poświata i Gwendolyn, niesiona przez Argona, czuła się zanurzona w jakiegoś rodzaju ochronnej tarczy energetycznej. Zdała sobie sprawę, że rzucił jakieś zaklęcie, by utrzymać żołnierzy z daleka.

Gwen odczuwała pociechę, czuła się chroniona, gdy Argon ją niósł. Bolał ją każdy mięsień, była wyczerpana i nie wiedziała, czy, gdyby spróbowała, potrafiłaby chodzić. Mrugała oczami i w urywkach widziała świat, który mijali. Zobaczyła kawałek skruszonej ściany; zawaloną balustradę; spalone domostwo; stertę gruzu; zobaczyła, że idą przez dziedziniec, dochodzą do najdalszych bram na skraju Kanionu; zobaczyła, że przechodzą przez nie, mijając usuwających się z drogi żołnierzy.

Dotarli na skraj Kanionu, do platformy pokrytej metalowymi kolcami. Gdy Argon stanął na niej, opadła, opuszczając ich na powrót w głębiny dolnej Silesii.

Gdy weszli do dolnego miasta, Gwendolyn ujrzała dziesiątki twarzy, zmartwionych, przyjaznych twarzy mieszkańców Silesii, przypatrujących się, jak gdyby była widowiskiem. Wszyscy wyglądali na zdumionych i zmartwionych, gdy zobaczyli ją na głównym placu miasta.

Gdy tam dotarli, otoczyły ich setki ludzi. Gwen rozejrzała się i zobaczyła znajome twarze – Kendricka, Sroga, Godfreya, Broma, Kolka, Atme, dziesiątki Srebrnych i legionistów, których znała… Zebrali się wokół niej, a na ich twarzach we wczesnym porannym słońcu Gwen widziała rozpacz. Z Kanionu napływała mgła, a zimny wiatr szczypał jej skórę. Zamknęła oczy, próbując sprawić, by to wszystko zniknęło. Czuła się jak przedmiot wystawiony na pokaz. Czuła się do głębi zmiażdżona, upokorzona. I czuła, że ich wszystkich zawiodła.

Szli dalej, mijając tych wszystkich ludzi, wąskimi uliczkami dolnego miasta. Przekroczyli kolejne łukowate przejście i w końcu weszli do niewielkiego pałacu dolnej Silesii. Gwen na przemian traciła i odzyskiwała przytomność, gdy wchodzili do wspaniałego czerwonego zamku, szli w górę schodami, później długim korytarzem i przez kolejne drzwi o wysokim, łukowatym sklepieniu. W końcu otworzyły się niewielkie drzwi i weszli do jakiejś komnaty.

W pomieszczeniu panował półmrok. Zdawało jej się, że jest to duży pokój sypialny, pośrodku którego stało wiekowe łoże z baldachimem. Niedaleko niego w starożytnym marmurowym kominku płonął ogień. W pomieszczeniu stało kilka służek. Gwendolyn czuła, że Argon niesie ją w kierunku łoża i delikatnie na nim kładzie. Gdy to zrobił, podeszło do niej mnóstwo ludzi, którzy spoglądali na nią z troską.

Argon wycofał się, postąpił kilka kroków w tył i zniknął wśród nich. Szukała go wzrokiem, zamrugawszy kilka razy, lecz nie mogła go nigdzie dojrzeć. Zniknął. Odczuła brak jego energii ochronnej, która otaczała ją jak tarcza. Było jej chłodniej, czuła się mniej chroniona, gdy nie było go w pobliżu.

Gwen zwilżyła językiem spękane wargi i po chwili poczuła, jak ktoś unosi jej głowę, podkłada pod nią poduszkę i przykłada dzban z wodą do ust. Piła i piła, zdając sobie sprawę z tego, jak bardzo była spragniona. Podniosła wzrok i zobaczyła kobietę, którą rozpoznawała.

Illepra, nadworna uzdrowicielka. Illepra spojrzała na nią oczyma wypełnionymi troską. Podawała jej wodę, przecierała czoło ciepłym kawałkiem tkaniny, odgarniając włosy z twarzy. Położyła dłoń na jej czole i Gwen czuła, jak przepływa przez nią jej uzdrowicielska energia. Czuła, jak powieki zaczynają jej ciążyć i wkrótce zamykają się wbrew jej woli.

*

Gwendolyn nie wiedziała, ile czasu minęło, nim ponownie otworzyła oczy. Wciąż czuła się wykończona, zdezorientowana. W swym śnie słyszała głos, i teraz słyszała go znów.

– Gwendolyn – dobiegł ją głos. Czuła, jak rozchodzi się echem w jej głowie i zastanawiała się, jak wiele razy naprawdę wypowiedział jej imię.

Spojrzała w górę i rozpoznała Kendricka, który patrzył na nią. Obok niego stał jej brat Godfrey, a wraz z nim Srog, Brom, Kolk i kilku innych. Po jej drugiej stronie stał Steffen. Nie mogła znieść wyrazu ich twarzy. Patrzyli na nią, jak gdyby trzeba było się nad nią litować, jak gdyby powróciła ze świata zmarłych.

– Siostro moja – rzekł Kendrick z uśmiechem. Słyszała troskę w jego głosie. – Powiedz nam, co się wydarzyło.

Gwen potrząsnęła głową, zbyt zmęczona, by wszystko relacjonować.

– Andronicus – powiedziała schrypniętym głosem, który brzmiał bardziej jak szept. Odchrząknęła. – Próbowałam… poddać się… w zamian za miasto… Zaufałam mu. Głupia…

Kręciła głową raz za razem. Po jej policzku spłynęła łza.

– Nie, jesteś szlachetna – poprawił  ją Kendrick, chwytając jej dłoń. – Jesteś najodważniejsza z nas wszystkich.

– Zrobiłaś to, co zrobiłby każdy wielki przywódca – powiedział Godfrey występując naprzód.

Gwen pokręciła głową.

– Oszukał nas… – rzekła Gwendolyn. – … i zaatakował mnie. Kazał McCloudowi mnie zaatakować.

Gwen nie potrafiła powstrzymać łez: zaczęła łkać, gdy wypowiadała te słowa. Wiedziała, że nie jest to zachowanie godne przywódczyni, lecz nie potrafiła tego powstrzymać.

Kendrick ścisnął mocniej jej dłoń.

– Chcieli mnie zabić – rzekła. – Steffen mnie uratował…

Wszyscy zebrani w pomieszczeniu spojrzeli na Steffena z całkiem nowym szacunkiem. Ten stał lojalnie u jej boku i skłonił głowę.

– Moja pomoc była niewielka i po czasie – odrzekł kornie. – Byłem tylko jeden, a ich wielu.

– Lecz ocaliłeś naszą siostrę i za to będziemy ci dozgonnie wdzięczni – rzekł Kendrick.

Steffen pokręcił głową.

– Ja zawdzięczam jej dalece więcej – odrzekł.

Gwen zalała się łzami.

– Argon ocalił nas oboje – zakończyła.

Twarz Kendricka spochmurniała.

– Pomścimy cię – powiedział.

– Nie o siebie się martwię – rzekła. – Lecz o miasto… naszych ludzi… Silesię… Andronicus… On zaatakuje.

Godfrey poklepał ją po dłoni.

– Nie zaprzątaj sobie tym teraz głowy – powiedział, występując naprzód. – Odpoczywaj. My przedyskutujemy te kwestie. Teraz, tutaj nic ci nie grozi.

Gwen czuła, że zaczynają jej się zamykać oczy. Nie wiedziała, czy śni, czy nie.

– Potrzebuje snu – rzekła czuwająca nad nią Illepra, występując naprzód.

Do Gwendolyn to wszystko docierało jak przez mgłę. Jej ciało stawało się coraz cięższe, na przemian traciła i odzyskiwała świadomość. Przez głowę przelatywały jej obrazy, w których pojawiał się Thor, a później jej ojciec. Miała trudności z odróżnieniem, co jest jawą, a co snem i słyszała jedynie strzępki rozmowy, która się nad nią toczyła.

– Jak poważne są rany? – dobiegł ją głos, być może Kendricka.

Czuła, jak Illepra przesuwa dłonią po jej czole. I tuż przed tym, jak jej oczy się zamknęły, usłyszała słowa Illepry:

– Rany na ciele są lekkie, mój panie. Lecz rany na duchu biegną głęboko.

*

Gwen obudził odgłos trzaskającego w kominku ognia. Nie była w stanie stwierdzić, jak dużo czasu upłynęło. Zamrugała kilka razy, rozglądając się po słabo oświetlonym pokoju i zauważyła, że ludzie, którzy byli tam wcześniej, wyszli. Został jedynie Steffen, siedzący na krześle obok niej, Illepra, która stała nad nią, smarując jej nadgarstek jakąś maścią, i jeszcze jedna osoba. Był to dobrotliwy staruszek, który przyglądał się jej z troską. Była pewna, że go zna, ale nie potrafiła sobie do końca przypomnieć. Czuła się bardzo zmęczona, zbyt zmęczona, jak gdyby nie spała od lat.

– Pani? – rzekł staruszek, pochylając się nad nią. Trzymał w dłoni jakiś sporych rozmiarów przedmiot. Spojrzała w dół i zobaczyła, że to oprawiona w skórę księga.

– To Aberthol – rzekł. – Twój stary nauczyciel. Słyszysz mnie?

Gwen przełknęła ślinę i powoli pokiwała głową, otwierając lekko oczy.

– Czekam od wielu godzin, by się z tobą zobaczyć – powiedział. – Zauważyłem, że się przebudziłaś.

Gwen pokiwała powoli głową, przypominając go sobie, wdzięczna, że przyszedł.

Aberthol pochylił się i otworzył swą wielką księgę. Czuła jej ciężar na swym udzie. Słyszała trzeszczenie ciężkich stron, gdy je przewracał.

– To jedna z ksiąg, które udało mi się ocalić – rzekł. – Nim spłonął Dom Uczonych. To czwarta kronika MacGilów. Czytałaś ją. Kryją się w niej historie podboju, zwycięstw i porażek – lecz również inne historie. Historie wielkich przywódców, którzy doznali krzywdy. Historie ran zadanych ciału i ran zadanych duchowi. Wszelkiego rodzaju ran, jakie tylko można sobie wyobrazić, moja pani. I przyszedłem właśnie to ci powiedzieć: nawet najlepsi spośród mężczyzn i kobiet cierpieli niewyobrażalnie, zadawano im rany i torturowano ich. Nie jesteś sama. Jesteś jedynie pyłkiem w kole czasu. Jest niezliczenie wiele tych, którzy cierpieli dalece bardziej niż ty – i wielu tych, którzy przetrwali i stali się wielkimi władcami.

– Nie czuj wstydu – rzekł, chwytając jej dłoń. – To chciałem ci powiedzieć. Nigdy nie czuj wstydu. Nie powinien kryć się w tobie wstyd –  a jedynie honor i odwaga przez to, jak postąpiłaś. Jesteś najwspanialszym przywódcą, jakiego miał Krąg. A to, co się wydarzyło, w żaden sposób temu nie umniejsza.

Gwen, poruszona jego słowami, czuła, jak po policzku spływa jej łza. Jego słowa były właśnie tym, czego potrzebowała usłyszeć. Była mu za nie wdzięczna. Pojmowała, o czym mówi i zgadzała się z nim.

 

Lecz emocje nie pozwalały jej poczuć tego w pełni. Gdzieś w głębi duszy nie potrafiła powstrzymać się od myśli, że została zhańbiona na zawsze. Wiedziała, że to nieprawda, lecz tak właśnie czuła.

Aberthlol uśmiechnął się, wyciągając mniejszą księgę.

– A pamiętasz tę? – spytał, odwracając jej czerwoną, oprawioną w skórę okładkę. – Ta była twoją ulubioną, kiedy byłaś dzieckiem. Legendy naszych ojców. Jest w niej szczególna historia. Pomyślałem, że przeczytam ci ją, by pomóc ci zabić czas.

Gwen wzruszył ten gest, lecz nie była w stanie tego wytrzymać. Potrząsnęła ze smutkiem głową.

– Dziękuję ci – rzekła zachrypniętym głosem. Kolejna łza stoczyła się w dół po policzku. – Lecz nie mogę tego teraz wysłuchać.

Na jego obliczu odmalowało się rozczarowanie. Pokiwał głową ze zrozumieniem.

– Innym razem – powiedziała przygnębiona. – Muszę być sama. Jeśli możecie, proszę, zostawcie mnie. Wszyscy – rzekła, patrząc na Steffena i Illeprę.

Wstali i skłonili głowy, po czym odwrócili się i wyszli spiesznie z komnaty.

Gwen czuła się winna, lecz nie potrafiła nic na to poradzić; miała ochotę zwinąć się w kłębek i umrzeć. Słyszała ich oddalające się kroki, trzask zamykanych drzwi i rozejrzała się, by upewnić się, że pomieszczenie jest puste.

Ku swojemu zaskoczeniu dostrzegła, że nie było: przy drzwiach stała samotna postać, wyprostowana, o jak zawsze nienagannej sylwetce. Ruszyła powoli i majestatycznie w kierunku Gwen. Zatrzymała się o kilka stóp od jej łoża i wpatrywała się w nią. Na jej twarzy nie było ani śladu emocji.

Jej matka.

Gwen była zaskoczona, że ją tu widzi – poprzednią królową, majestatyczną i dumną jak zawsze, wpatrującą się w nią z takim chłodem, jak zawsze. W jej oczach nie odnalazła ani krzty współczucia, które dostrzegała w oczach pozostałych, którzy do niej przychodzili.

– Czemu tu jesteś? – spytała Gwen.

– Przyszłam się z tobą zobaczyć.

– Lecz ja nie chcę się z tobą widzieć – rzekła Gwen. – Nie chcę się widzieć z nikim.

– Nie obchodzi mnie, czego ty chcesz – powiedziała jej matka chłodno i pewnie. – Jestem twoją matką i mam prawo widzieć się z tobą, kiedy tylko zapragnę.

Gwen poczuła, jak wzbiera w niej dawny gniew na matkę; była ostatnią osobą, którą chciała teraz widzieć. Lecz znała swą matkę i wiedziała, że nie odejdzie, dopóki nie powie tego, co zamierza.

– Mów więc – rzekła Gwendolyn. – Mów i wyjdź, i zostaw mnie w spokoju.

Jej matka westchnęła.

– Nie wiesz o tym – rzekła. – Lecz gdy byłam w twoim wieku, zostałam zaatakowana w taki sam sposób, jak ty.

Gwen wpatrywała się w nią zszokowana; nie miała o tym pojęcia.

– Twój ojciec o tym wiedział – ciągnęła dalej. – I nie dbał o to. I tak mnie poślubił. Wtedy miałam wrażenie, że mój świat się kończy. Lecz tak się nie stało.

Gwen zamknęła oczy, czując, jak po jej policzku stacza się kolejna łza, i próbując wyprzeć wspomnienie tego zdarzenia. Nie chciała słuchać opowieści matki. Było za późno na to, by jej matka próbowała okazać jej jakiekolwiek prawdziwe współczucie. Czy spodziewała się, że może tu wparować, po tylu latach złego traktowania, opowiedzieć jej tę historyjkę i oczekiwać, że to naprawi ich relacje?

– Skończyłaś? – spytała Gwendolyn.

Jej matka postąpiła naprzód.

– Nie, nie skończyłam – rzekła stanowczo. – Jesteś teraz królową i najwyższy czas, byś się tak zachowywała – rzekła głosem twardym jak stal. Gwen usłyszała w nim siłę, której nigdy wcześniej nie słyszała.

– Użalasz się nad sobą. Lecz kobiety każdego dnia wszędzie spotyka los gorszy niż twój. To, co ci się przydarzyło, jest niczym w planie życia. Rozumiesz? Jest niczym.

Jej matka westchnęła.

Jeśli chcesz przetrwać i żyć na tym świecie, musisz być silna. Silniejsza niż mężczyźni. Mężczyźni cię dopadną, w ten czy inny sposób. Rzecz nie w tym, co ci się przydarzy, lecz w tym, jak to postrzegasz. Jak na to zareagujesz. Nad tym masz władzę. Możesz się zwinąć w kłębek i umrzeć. Albo możesz być silna. To odróżnia dziewczynę od kobiety.

Gwen wiedziała, że jej matka stara się pomóc, lecz raził ją brak współczucia w jej podejściu. I nie cierpiała wysłuchiwać wykładów.

– Nienawidzę cię – powiedziała Gwendolyn. – Zawsze cię nienawidziłam.

– Wiem, że mnie nienawidzisz – odrzekła jej matka. – I ja ciebie także nienawidzę. Lecz to nie znaczy, że nie możemy się wzajemnie zrozumieć. Nie pragnę twej miłości – chcę jedynie, byś była silna. Tym światem nie rządzą ludzie, którzy są słabi i przestraszeni – rządzą nim ci, którzy potrząsają głową nad okropnościami, jak gdyby były niczym. Możesz się załamać i umrzeć, jeśli tego sobie życzysz. Masz na to mnóstwo czasu. Lecz to jest nudne. Bądź silna i żyj. Żyj prawdziwie. Bądź przykładem dla innych. Pewnego dnia, zapewniam cię, i tak umrzesz. A póki jesteś żywa, możesz równie dobrze żyć.

– Zostaw mnie! – krzyknęła Gwen, nie mogąc słuchać już ani jednego jej słowa.

Jej matka spojrzała na nią chłodno i w końcu, po milczeniu zdającym się trwać wieczność, odwróciła się i przemierzyła pokój dumnym krokiem, jak paw, i zatrzasnęła za sobą drzwi.

W pustej ciszy Gwen zaczęła płakać, i płakała przez długi czas. Bardziej niż kiedykolwiek chciała wymazać wszystko z pamięci.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Kendrick stał na szerokim podeście na skraju Kanionu, patrząc na kłębiącą się przed nim mgłę. Wpatrywał się w nią, a wewnątrz pękało mu serce. Nie mógł znieść widoku swej siostry w takim stanie i czuł się zdruzgotany, jak gdyby to jego zaatakowano. Dostrzegał w twarzach silesian, że widzieli w niej kogoś więcej niż tylko przywódcę – widzieli w niej rodzinę. Oni również byli przygnębieni. Jak gdyby Andronicus wyrządził krzywdę im wszystkim.

Kendrick winił siebie. Powinien był wiedzieć, że jego młodsza siostra zrobi coś takiego, wiedząc jak jest odważna, jak dumna. Powinien był przewidzieć, że będzie próbowała się poddać, nim ktokolwiek z nich będzie miał szansę ją zatrzymać, i powinien był znaleźć sposób na to, by ją przed tym powstrzymać. Znał ją dobrze, wiedział, jak bardzo jest ufna, jak dobre ma serce – co więcej, jako wojownik wiedział lepiej niż ona, jak brutalni są niektórzy dowódcy. Był od niej starszy i mądrzejszy i czuł, że ją zawiódł.

Kendrick poczuwał się również do winy, gdyż to wszystko, cała ta dramatyczna sytuacja była zbyt ciężka, by kłaść ją na barki jednej osoby, świeżo koronowanej władczyni, szesnastoletniej dziewczyny. Nie powinna była musieć nieść tego ciężaru w pojedynkę. Tak ważką decyzję byłoby trudno podjąć nawet jemu – nawet jego ojcu. Gwendolyn postąpiła najlepiej, jak mogła w tych okolicznościach, i być może lepiej, niż którykolwiek z nich by postąpił. Kendrick sam nie miał pojęcia, jak postąpić z Andronicusem. Żaden z nich nie miał.

Kendrick pomyślał o Andronicusie i z gniewu krew napłynęła mu do twarzy. Był przywódcą niewyznającym żadnych wartości, bez moralności, bez krzty człowieczeństwa. Było dla Kendricka jasne, że gdyby poddali się teraz wszyscy, spotkałby ich jeden los: Andronicus zabiłby lub zrobił niewolnikami każdego z nich, bez wyjątku.

Wyczuwał w powietrzu, że coś się zmieniło. Kendrick dostrzegał to w oczach innych, i sam także to czuł. Silesianom nie zależało już wyłącznie na tym, by przetrwać, by się bronić. Teraz pragnęli zemsty.

– MIESZKAŃCY SILESII! – ryknął głos.

Tłum ucichł i spojrzał w górę. W górnym mieście, na skraju Kanionu, spoglądając w dół, na nich, stał Andronicus otoczony swymi giermkami.

– Przybyłem, by złożyć wam propozycję! – zagrzmiał. – Wydajcie mi Gwendolyn, a daruję wam życie! Jeśli tego nie zrobicie, o zachodzie słońca zasypię was ogniem, ogniem tak silnym, że żaden z was nie przeżyje!

Przerwał, uśmiechając się.

– To wspaniałomyślna propozycja. Nie zwlekajcie z odpowiedzią.

Z tymi słowy Andronicus odwrócił się i odszedł spiesznie.

Silesianie powoli odwracali się i spoglądali na siebie.

Srog wystąpił naprzód.

– Przyjaciele! – zagrzmiał Srog do wielkiego, powiększającego się tłumu wojowników, z poważniejszym wyrazem twarzy, niż Kendrick kiedykolwiek u niego widział. – Andronicus zaatakował naszą najlepszą, umiłowaną władczynię. Córkę naszego umiłowanego króla MacGila i wspaniałą królową. Zaatakował każdego z nas. Próbował splamić nasz honor – lecz splamił jedynie swój!

– RACJA! – krzyknął tłum.

Mężczyźni ożywili się, z płonącymi oczyma chwytając rękojeści swych mieczy.

– Kendricku – rzekł Srog, odwracając się do niego. – Co proponujesz?

Kendrick powoli omiótł spojrzeniem wszystkich zebranych przed nimi mężczyzn.

– ZAATAKUJMY! – wykrzyknął. W jego żyłach płonął ogień.

W tłumie, który gęstniał z każdą chwilą, rozległy się okrzyki aprobaty. Kendrick dostrzegał, że są nieustraszeni, że każdy z nich gotów jest walczyć na śmierć i życie.

– ZGINIEMY JAK MĘŻCZYŹNI, NIE JAK PSY! – krzyknął ponownie Kendrick.

– RACJA! – odkrzyknął tłum.

– BĘDZIEMY WALCZYĆ ZA GWENDOLYN! ZA WSZYSTKIE NASZE MATKI, SIOSTRY I ŻONY!

– RACJA!

– ZA GWENDOLYN! – krzyknął Kendrick.

– ZA GWENDOLYN! – zawtórował mu tłum.

Tłum ryczał w uniesieniu, gęstniejąc z każdą sekundą.

Z jednym ostatnim okrzykiem ruszyli za Kendrickiem i Srogiem, którzy poprowadzili ich do wąskiego podestu, coraz wyżej i wyżej, ku górnej Silesii. Nadszedł czas, by pokazać Andronicusowi, z czego wykuci są Srebrni.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Thor stał z Reece’em, O’Connorem, Eldenem, Convenem, Indrą i Krohnem u ujścia rzeki, wpatrując się w zwłoki Convala. Nastrój unoszący się w powietrzu był ponury. Patrząc na zwłoki brata legionisty, Thor też to czuł, ciężar tego siedział mu na piersi, przytłaczając go. Conval. Martwy. Zdawało się to niemożliwe. Było ich na tej wyprawie sześciu od kiedy Thor pamiętał. Nie spodziewał się nigdy, że zostanie ich pięciu. Odczuł przez to, że jest śmiertelny.

Thor myślał o wszystkich tych chwilach, gdy Conval trwał przy nim. Przypomniał sobie, że zawsze był u jego boku, na każdym kroku tej wyprawy, od pierwszego dnia, gdy Thor zaciągnął się do Legionu. Był dla niego jak brat. Conval zawsze trzymał stronę Thora, zawsze służył mu dobrym słowem; w przeciwieństwie do niektórych, zaakceptował go jako przyjaciela od samego początku. Widok martwego Convala – tym bardziej, że z winy Thora – sprawił, że zrobiło mu się niedobrze. Gdyby nie zawierzył tym trzem braciom, być może Conval żyłby teraz.

Thor nie potrafił myśleć o Convalu, nie myśląc o Convenie. Dwaj bliźniacy, nierozłączni, którzy zawsze dokańczali wzajemnie swe myśli. Nie był w stanie sobie wyobrazić cierpienia, jakie musiał odczuwać Conven. Conven wyglądał, jak gdyby postradał zmysły; szczęśliwy, beztroski Conven, którego kiedyś znał, zdawał się zniknąć w jednej chwili.

Stali na skraju pola bitwy, gdzie to się stało. Ciała żołnierzy Imperium piętrzyły się obok nich. Stali bez ruchu, jak wryci w ziemię, patrząc w dół, na Convala. Żadnemu z nich nie było spieszno, by stamtąd ruszać, nim urządzą mu odpowiedni pochówek. Znaleźli piękne futra na niektórych z oficerów Imperium, ściągnęli je z nich i owinęli nimi ciało Convala. Umieścili go na niewielkiej łódce, tej, którą się tam dostali. Jego ciało leżało na niej, długie, sztywne, twarzą zwrócone do nieba. Pochówek wojownika. Ciało Convala było sztywne i sine, i zdawało się być tak nieruchome, jak gdyby nigdy nie żył.

Thor sam nie wiedział, jak długo tam stali. Każdy z nich zatopił się w swych własnych smutkach, żaden nie chciał wypuszczać łódki na wodę. Indra przesuwała dłonią nad głową Convala, zataczając nad nią niewielkie kręgi, z zamkniętymi oczyma nucąc coś w języku, którego Thor nie rozumiał. Widział, że jej na nim zależało, gdy odprawiała tę ponurą posługę. Ten dźwięk uspokajał Thora. Żaden z nich nie wiedział, co powiedzieć, stali więc ponuro w ciszy, pozwalając Indrze odprawiać posługę.

W końcu skończyła i cofnęła się o krok. Conven postąpił naprzód i przyklęknął przy bracie. Po policzku spływały mu łzy. Wyciągnął rękę i położył dłoń na jego dłoni, pochylając głowę.

Conven wyprostował ręce i pchnął łódź. Wypłynęła, kołysząc się, na spokojne wody rzeki, po czym, jak gdyby nurt pojął, w czym rzecz, delikatnie zaczął ją unosić, powoli, dalej. Oddalała się od nich coraz bardziej. Krohn skomlał. Znikąd pojawiła się mgła i pochłonęła łódkę. Zniknęła.

Thor czuł, jak gdyby jego ciało też zostało wciągnięte w zaświaty.

Powoli wszyscy odwrócili się do siebie i spojrzeli hen, za pole bitwy, na ziemie w oddali. Za nimi były zaświaty, z których przyszli; po jednej stronie rozciągały się rozległe trawiaste tereny; a po drugiej stronie opuszczony nieużytek, spieczona na skorupę pustynia. Stali na rozdrożu.

 

Thor odwrócił się do Indry.

– By dotrzeć do Jeziora Głębin, musimy przemierzyć tę pustynię? – spytał Thor.

Skinęła głową.

– Nie ma innej drogi? – zapytał.

Pokręciła głową.

– Są inne drogi, lecz nie tak bezpośrednie. Stracilibyście tygodnie. Jeśli chcecie dotrzeć tam przed złodziejami, to wasza jedyna droga.

Pozostali przyglądali się długo i uważnie temu miejscu, nad którym mocno prażyły obydwa słońca i którego powierzchnia unosiła się, marszcząc w powietrzu, rozżarzona.

– Wygląda na nielitościwą – rzekł Reece, podchodząc do Thora.

– Nie słyszałam o nikim, kto próbowałby ją przekroczyć i przeżył – rzekła Indra. – Jest rozległa, wypełniona nieprzyjaznymi stworami.

– Nie mamy wystarczająco dużo zapasów – powiedział O’Connor. – Nie uda nam się.

– Lecz ta droga prowadzi do Miecza – powiedział Thor.

– O ile Miecz jeszcze istnieje – rzekł Elden.

– Jeśli złodzieje dotarli do Jeziora Głębin – rzekła Indra. – Wasz cenny Miecz przepadł na zawsze. Zaryzykujecie życie dla marzenia. Najlepsze, co możecie teraz zrobić, to wrócić do Kręgu.

– Nie wrócimy – rzekł Thor, zdeterminowany.

– Zwłaszcza teraz – dodał Conven. Wystąpił naprzód, a w jego oczach płonęły ogień i żal.

– Odnajdziemy ten Miecz lub zginiemy, próbując – rzekł Reece.

Indra potrząsnęła głową i westchnęła.

– Nie spodziewałam się po was innej odpowiedzi, chłopcy – powiedziała. – Brawura do ostatka.

*

Thor maszerował ramię w ramię z pozostałymi przez nieużytek, mrużąc oczy w ostrym słońcu i oddychając ciężko w nieustającym skwarze. Myślał, że będzie zachwycony, gdy opuszczą zaświaty, ich wszechobecny mrok, niemożność ujrzenia słońc. Lecz z jednej skrajności przeszli w drugą. Tutaj, na tej pustyni, nie było nic poza słońcem: żółte słońce i żółte niebo, spadające na niego. Nie było gdzie się skryć. Bolała go głowa i zaczynało wirować mu przed oczyma. Powłóczył nogami i miał wrażenie, że idzie od wieków; spojrzał na swych braci i dostrzegł, że oni również.

Wędrowali pół dnia i nie wyobrażał sobie, jak mieliby wytrwać. Spojrzał na Indrę, która trzymała kaptur nad głową i zastanawiał się, czy miała rację. Może rzeczywiście byli lekkomyślni, że się na to zdecydowali? Lecz poprzysiągł, że odnajdą Miecz – i jaki wybór mieli?

Szli dalej, wzniecając stopami tumany kurzu, które unosiły się wszędzie, utrudniając jeszcze bardziej oddychanie. Na horyzoncie widzieli tylko więcej spieczonej ziemi. Wszystko, jak okiem sięgnąć, było płaskie. Nie było najmniejszego śladu żadnej budowli, drogi, góry – niczego. Nic, tylko pustynia. Thor czuł, jak gdyby dotarli na sam koniec świata.

Thorowi ukojenie niosła jedna myśl: przynajmniej teraz, po raz pierwszy, ufał, dokąd idą. Nie był już skazany na słuchanie tych trzech braci i ich głupiej mapy; teraz szli za wskazówkami Indry, a ufał jej bardziej niż kiedykolwiek ufał im. Miał pewność, że zmierzają we właściwym kierunku – nie był tylko pewien, czy przeżyją tę wyprawę.

Nagle Thor usłyszał cichy świst, a gdy spojrzał w dół, spostrzegł, że na piasku tworzą się niewielkie koła. Pozostali także to dostrzegli i Thor ze zdumieniem zobaczył, że piasek powoli się usypuje, koła stają się coraz wyraźniejsze i zaczynają unosić się ku niebu. Wkrótce utworzyła się z nich chmura piasku, która uniosła się z ziemi i wzbijała się coraz wyżej i wyżej.

Thor poczuł, jak całe jego ciało zaczyna się coraz bardziej wysuszać. Czuł, jak gdyby każda kropla wody była z niego wysysana, i marzył o tym, by się napić. Nigdy w życiu nie był tak spragniony.

Wyciągnął ręce w panice, próbując złapać uciekającą wodę, przytrzymał ją i zbliżył w kierunku swych ust. Lecz gdy to zrobił, woda zawróciła i uniosła się ku niebu, nie dotykając jego twarzy.

– Co się dzieje? – krzyknął Thor do Indry, oddychając ciężko.

Spojrzała ze strachem na nieboskłon, zsuwając kaptur z głowy.

– Odwrócony deszcz! – krzyknęła.

– Co to takiego? – krzyknął Elden, oddychając płytko i chwytając się za gardło.

– Pada w górę! – wrzasnęła. – Cała wilgoć jest wyciągana w powietrze!

Thor patrzył, jak reszta wody z jego ciała wypływa ku górze, a następnie, jak jego skóra schnie i pęka, odpadając suchymi płatami na ziemię.

Thor osunął się na kolana, chwytając się za gardło i próbując złapać oddech. Wokół niego jego bracia zachowywali się podobnie.

– Wody! – błagał Elden obok niego.

Rozległo się donośny huk, jak gdyby rozbrzmiały tysiące grzmotów. Thor spojrzał w górę i zobaczył, że niebo zasnuwa się czernią. Pojawiła się pojedyncza chmura burzowa, która zmierzała w ich stronę z niewiarygodną prędkością.

– NA ZIEMIĘ! – krzyknęła Indra. – Niebo się odwraca!

Ledwie skończyła wypowiadać te słowa, a niebo się otworzyło i w dół trysnęła ściana wody, zmiatając z nóg Thora i pozostałych siłą powstałej fali.

Thor przewracał się, niesiony falą, sam nie wiedział jak długo. W końcu znalazł się znów na pustynnej ziemi, a fala rozlała się za nimi. Po tym lunęły strugi deszczu. Thor odrzucił głowę w tył i pił, podobnie jak pozostali, aż w końcu ugasili pragnienie.

Powoli doszli do siebie, oddychając ciężko, wyglądając na wykończonych. Wymienili spojrzenia. Przeżyli. Gdy szok minął i strach ich opuścił, powoli wybuchnęli śmiechem.

– Żyjemy! – krzyknął O’Connor

– Czy to najgorsze, co może nas spotkać na tej pustyni? – spytał Reece, zadowolony, że żyją.

Indra potrząsnęła z powagą głową.

– Przedwcześnie świętujecie – powiedziała, bardzo zaniepokojona. – Po deszczu zwierzęta pustyni wychodzą, by się napić.

Rozległ się okropny hałas. Thor spojrzał w dal i przyglądał się z przerażeniem, jak armia niewielkich stworzeń zmierza spiesznie w ich kierunku. Thor spojrzał przez ramię i ujrzał jezioro wody, jakie zostawił po sobie deszcz. Zdał sobie sprawę z tego, że znajdowali się na drodze spragnionych stworzeń.

Dziesiątki zwierząt, których Thor nigdy wcześniej nie widział, pędziły w ich stronę. Były to ogromne, żółte zwierzęta przypominające bawoły, lecz dwukrotnie większe, o czterech rękach i czterech rogach, biegnące na dwóch nogach w ich kierunku. Przemieszczały się w zabawny sposób, co jakiś czas podskakiwały na czworakach, a potem ponownie się podnosiły. Ryknęły, gdy znalazły się bliżej nich. Od ich biegu drżała ziemia.

Thor dobył miecza, podobnie jak pozostali, i przygotował się do obrony. Gdy pierwsze zwierzę się zbliżyło, Thor odsunął się na bok, schodząc mu z drogi, nie uderzając w nie w nadziei, że przebiegnie obok nich w kierunku wody.

Stwór pochylił głowę, by nabić Thora i nie trafił, gdy się odsunął. Ku przerażeniu Thora, nie zadowoliło go to – zawrócił, wściekły, i ruszył wprost na niego. Zdawało się, że bardziej niż napić się wody, chce go zabić.

Gdy natarł po raz kolejny, opuszczając rogi, Thor skoczył wysoko w górę i zamachnął się mieczem, odcinając jeden z jego rogów, gdy przebiegał obok. Zwierzę ryknęło, skoczyło na dwie nogi i uderzyło Thora, przewracając go na ziemię.

Stwór uniósł nogi i próbował zdeptać Thora, lecz ten przetoczył się na bok. Stopy zwierzęcia zostawiły ślad w piasku, wzniecając tumany kurzu. Stwór ponownie podniósł nogę, i tym razem Thor uniósł miecz i zatopił go w piersi stwora.

Zwierzę ryknęło raz jeszcze. Zatopiwszy miecz aż po rękojeść, Thor przeturlał się spod zwierzęcia tuż przed tym, jak osunęło się na ziemię martwe. Miał szczęście: stwór zgniótłby go.

Gdy Thor stanął na nogi, natarło na niego kolejne zwierzę. Odskoczył na bok, lecz jeden z rogów drasnął jego ramię. Thor krzyknął z bólu i upuścił miecz. Pozbawiony miecza, dobył swej procy, umieścił w niej kamień i cisnął w zwierzę.

Zwierzę zatoczyło się i ryknęło, gdy kamień trafił w jej ślepię – lecz nie przerwało szarży.

Thor biegał na prawo i lewo, próbując umknąć zwierzęciu – lecz stwór był zbyt szybki. Thor nie miał dokąd uciec i wiedział, że za chwilę przebiją go rogi zwierzęcia. Biegnąc, spojrzał na swych braci legionistów i zobaczył, że nie radzą sobie wcale lepiej niż on. Każdy z nich także próbował umknąć przed którymś ze zwierząt.

Stwór zbliżył się do Thora, był oddalony od niego o cale. Thor czuł jego paskudny odór i słyszał parskanie. Zwierzę opuściło rogi. Thor przygotował się na uderzenie.

Nagle stwór pisnął, a gdy Thor się odwrócił, dostrzegł, że zwierzę unosi się w powietrzu. Thor spojrzał w górę, zbity z pantałyku, nie rozumiejąc, co się dzieje – i wtedy zobaczył za nim ogromnego potwora o żółtozielonej skórze, rozmiarów dinozaura, wysokiego na sto stóp, o rzędach ostrych jak brzytwy zębów. Trzymał stwora w paszczy, jak gdyby to było nic, następnie wygiął się w tył, przesuwając go głębiej. Trzymał go tak, wiercącego się, po czym pogryzł i połknął w trzech dużych kęsach, oblizując się.

Бесплатный фрагмент закончился. Хотите читать дальше?
Купите 3 книги одновременно и выберите четвёртую в подарок!

Чтобы воспользоваться акцией, добавьте нужные книги в корзину. Сделать это можно на странице каждой книги, либо в общем списке:

  1. Нажмите на многоточие
    рядом с книгой
  2. Выберите пункт
    «Добавить в корзину»