Бесплатно

Na marne

Текст
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

VIII

Ale upłynęło parę miesięcy, skończyła się zima, przeszła wiosna, nastało lato, a owe stosunki nie zmieniły się. Kochał Szwarc Helenę, ona jego i płynęło im życie we wzajemnej na przyszłość niepamięci. Był jednak cień między niemi, cień rzucony przez wypadek. Pewnego dnia letniego Potkańska zawiązała pod brodę wstążki niebieskiego kapelusika i, okrywszy ramiona płaszczykiem, uczepiła się ręki Szwarca – poszli oboje na spacer.

Słońce świeciło, było trochę kurzu w powietrzu, a upał dawał się czuć na wszystkich twarzach, choć było koło szóstej po południu. Mnóstwo osób wychodziło na miasto, wielu znajomych Szwarca witało go przyjaznem skinieniem głowy, niektórzy, a nawet i obcy, oglądali się za naszą parą. Rzeczywiście, piękna to była para. Szwarc wyrósł, zmężniał; brodę i boki twarzy okrywał już wspaniały rudawy zarost, a twarz sama nosiła wyraz poważny z pewnym odcieniem dumy. Potkańska wyglądała zupełnie na młodą narzeczonę; wiatr rozwiewał niebieskie wstążki jej kapelusika, bawił się z białą suknią i, unosząc okrycie, ukazywał wysmukłą jej figurkę. Z wdziękiem oparta o ramię Szwarca, cieszyła się i nim i słońcem, i powietrzem, jakoby drugi raz na świat zrodzona. Szwarc więcej na nią patrzał, niż na otaczających. Nie podejmujemy się powtarzać ich rozmowy, owego szczebiotu zakochanych, bez znaczenia dla innych, pełnego wdzięku dla nich. Były jednak i poważniejsze rozmowy. Potkańska, naprzykład, prosiła Szwarca, żeby ją zaprowadził na grób męża.

– Latem, widzisz – mówiła – i na cmentarzu mnóstwo cienia, a nie byłam tak dawno; nie mogę go jednak zapomnieć. Ty mi go zastępujesz, Józefie, ale pozwól mi się i za niego pomodlić czasem.

Szwarcowi było wszystko jedno dlaczego i za kogo się Helena modliła; odrzekł więc z uśmiechem pełnym pobłażania:

– Dobrze, Heleno, pamiętaj o swoich zmarłych, tylko kochaj żywych – dodał, pochylając głowę ku jej twarzy.

Lekkie przyciśnięcie do piersi ramienia Szwarca było odpowiedzią ze strony Heleny.

Spojrzała mu w oczy, potem zarumieniła się, jak dziewczynka.

Szwarc ze swej strony nakrył dłonią, maleńką, wspierającą się na jego ramieniu rękę i… był zupełnie szczęśliwy.

Poszli na cmentarz. Po drodze spotkali Augustynowicza; szedł, paląc cygaro obok dwuch dam, z których jedna była matką, druga córką. Augustynowicz prowadził córkę pod rękę; matka podążała z boku trochę: przeszkadzała jej otyłość, trochę pośpiech, a nakoniec i gorąco. Augustynowicz widocznie był wymowny, bo panna zatrzymywała się chwilami od śmiechu. Przechodząc koło Szwarca, przymrużył jedno oko, co miało znaczyć, że w tej chwili kontent jest ze świata i porządku ziemskiego.

Szwarc pytał Heleny o Augustynowicza.

– Znam go, choć nie wiem, jak się nazywa; gdy zmarł Kazimierz, widywałam go blizko siebie, potem jakoś mi znikł z oczu.

– Jest to najzdolniejszy urwis, jakiego znam – dorzucił Szwarc. – Ale, mówił mi, że kochał się w mojej pani.

– A ty dlaczego mi to mówisz?

– Bez celu; dziwna rzecz jednak, jak wszyscy lgną do ciebie.

– Bo też, mój drogi Józefie, to jedno przyniosłam z sobą na świat. Nie uwierzysz, jak smutno płynęły mi lata dzieciństwa. Nie znasz mojej historyi? Chowałam się w domu zamożnym… gdzie pan domu opiekował się mną, jak własnem dzieckiem… Po jego śmierci dokuczano mi tam wszelkiemi niegrzecznościami, aż nakoniec uciekłam stamtąd i wyjechałam do Kijowa, gdzie jeden bardzo stary i bardzo dobry człowiek wziął mnie w opiekę, mówił mi zawsze Helusiu i pieścił jak córkę rodzoną. Ale potem i on umarł, nie zostawiwszy mi sposobu do życia… Potem poznałam Kazimierza. Zdziwisz się, skąd ja mogłam bywać w klubach studenckich? Wierz mi, o mało nie umarłam ze wstydu, kiedym tam pierwszy raz weszła; ale czy uwierzysz? byłam wtedy głodna, parę dni nic już w ustach nie miałam – byłam zziębnięta. Sama nie wiedziałam, co robię i do czego to prowadzi. Wtedy zbliżył się do mnie Kazimierz. Och, nie podobał mi się wówczas: śmiał się i był wesoły, a mnie ciemniało w oczach. Spytał nakoniec, czy nie chcę pójść z nim. Odrzekłam: „tak”. Po drodze owinął mnie w ciepłe futro, bo drżałam z zimna i nakoniec przyprowadził mnie do swego mieszkania. Tu dopiero, gdy ciepło powróciło mi przytomność, spostrzegłam, gdzie jestem i rozpłakałam się z osławienia i ze wstydu zarazem, bo widzisz, byłam sama jedna w mieszkaniu mężczyzny. Byłam w jego mocy. Zdawał się być ździwiony memi łzami, potem zamilkł i usiadł koło mnie, a kiedym znów na niego spojrzała, miał łzy w oczach i natychmiast stał się zupełnie inny. Pocałował mnie w rękę i prosił, żebym się uspokoiła. Musiałam mu opowiedzieć wszystko, wszystko. Przyrzekł, że będzie pamiętał o mnie, jak o siostrze… Jaki był dobry, prawda? Od chwili jego poznania, nie zaznałam już niedostatku. Gdy odchodził, pocałował mnie znowu w rękę, ja chciałam toż samo uczynić: serce mi się ścisnęło, przycisnęłam rękoma piersi i szczerze zapłakałam. Ach, jakżem go już wtedy kochała, jakżem go kochała!

Helena podniosła oczy w górę; w tych oczach błyszczały wielkie łzy wdzięczności. Była piękna, jak natchniona. Szwarc jednak miał wyraz surowy, brwi zsunęły mu się na czoło. Myśl, że czczemu wypadkowi, marnemu podobieństwu winien był miłość tej kobiety, posępnym cieniem okryła mu twarz. Potkański inną drogą doszedł do niej. Porównanie to bolało Szwarca; przypomniał sobie słowa Augustynowicza i milczący prowadził dalej Helenę.

Przyszli na cmentarz. Wśród drzew bielały tam krzyże, kamienie i mogiłki. Miasto zmarłych w cieniu zielonych liści spało w cichej powadze. Kilka osób błądziło wśród krzyżów, między gałązkami odezwał się niekiedy ptak nawpół smutno, choć wdzięcznie. Gdzie niegdzie przesunęła się postać cmentarnego stróża.

Helena wkrótce znalazła grób Potkańskiego. Była to duża, obwiedziona żelazną kratą mogiła, u której stóp wznosił się mały, porosły murawą, pagóreczek. Leżał tam Potkański z dzieckiem Heleny. Kilka doniczek z kwiatami zdobiło groby, po bokach rosła rezeda; wogóle mogiłki czysto, a nawet ozdobnie utrzymane, świadczyły o czyjejś starownej ręce.

Szwarc zawołał stróża, aby otworzył kratę; Helena uklękła tam z modlitwą w ustach i łzami w oczach.

– Kto utrzymuje te groby? – spytał Szwarc stróża cmentarnego.

– Przychodziła ta pani, przychodził i pan jakiś z długiemi włosami, ale teraz to go i nie widać – mówił stróż. – On zawsze płacił za kwiaty, on też kazał tu dać kratę.

– Ten pan także już tu mieszka; rok temu, jak go pochowali – odpowiedział Szwarc.

Stróż kiwnął głową, jakby chciał powiedzieć: „I ty tu zamieszkasz”.

– Albo to co, proszę pana? W tamtem mieście kłopoty i umartwienia, a tu jak kto przyjedzie, to i leży spokojnie. Ja sobie nieraz myślę: coby ta Panu Bogu przyszło mizerować jeszcze duszę na tamtym świecie. Mało to człek tu ucierpi!

Po chwili Helena skończyła modlić się, Szwarc znów podał jej rękę. Szwarc był milczący, widocznie ciążyło mu coś na sercu; chcący czy niechcący powiódł Helenę inną, niż poprzednio, drogą. Nagle, blizko już bramy, wskazał ręką jedną z mogił i rzekł zimnym jakimś głosem:

– Patrz, Heleno, oto ten człowiek kochał cię za życia więcej, niż Potkański, a jednak ani wspomniałaś o nim.

Dzień pochylał się już cokolwiek; Helena rzuciła okiem na przedmiot, który ukazywał jej Szwarc. Na mogile stał czarny, drewniany krzyż, a na nim białą farbą były napisane słowa:

„Gustaw… zmarły dn… r…”

Promienie wieczorne malowały niby na krwawo litery napisu.

– Chodźmy stąd… ciemno się robi – szepnęła Helena, tuląc głowę do ramienia Szwarca.

Gdy wchodzili do miasta, mrok już zaczynał się na dobre, ale zabierało się na noc pogodną. Księżyc wielki, czerwonego koloru, wytoczył się z za Dniepru. W gęstych alejach Żandarmskiego ogrodu, tu i owdzie słychać było czyjeś kroki; z jednego okna, otwartego w przyległym pawilonie, słychać było tony fortepianu; jakiś młodziutki głosik śpiewał pieśń Szuberta; tony drgały w ciepłem powietrzu – daleko, daleko na stepie odezwała się trąbka pocztarska.

– Śliczna noc – mówiła zcicha Helena. – Dlaczegoś smutny jakiś, Józefie?

– Siądźmy trochę – rzekł Szwarc – zmęczony jestem.

Siedli i, oparłszy się o ramiona, zadumali się trochę oboje. Nagle z zadumy wyrwał ich jakiś młody, dźwięczny głos; głos ten mówił:

– Słusznie, Karolu! Największem szczęściem jest czysta miłość kobiety, jeśli jest echem głosu prawdziwie męskiej duszy.

Dwaj młodzi ludzie, trzymając się pod rękę, przechodzili zwolna koło ławki, na której siedzieli Szwarc z Heleną.

– Dobry wieczór! – odezwali się obaj, uchyliwszy kapeluszy.

Byli to Wasilkiewicz i Karol Karwowski.

Szwarc, rozstając się z Potkańską, długo trzymał jej rękę przy ustach i cały wzburzony poszedł późno do domu.

IX

Na drugi dzień jednak Szwarc, wyspawszy się doskonale, był już zupełnie spokojny, śmiał się nawet z dnia poprzedzającego i z własnych obaw i niepokojów.

– Dużo się gada pięknych frazesów – myślał sobie – lecz rzeczywistość? Głupiec tylko odpycha od siebie szczęście. Gustaw najlepszym tego dowodem, co znaczy jednostronne, choćby najsilniejsze, choćby najbardziej męskie uczucie. To się życiem płaci, a ja mało jestem przydatny do tragedyi. Zresztą, kocham Helenę, a ona mnie. Co komu do tego? Augustynowicz, wstawaj-no urwisie! mów, co za szatan stujęzyczny zawracał wczoraj przez ciebie głowę jakiejś orzechowej parasolce, co?

– Widziałeś jej oblicze? – pytał Augustynowicz, zmuszając się do westchnienia.

– Widziałem i, na Jowisza, podobne do świeżo wyrwanej rzodkiewki, matka, wyglądała, jak dzieżka kwaśnego mleka. Cóż, zakochałeś się, mój stary?

– Daj pokój, to bardzo bogate kobiety.

– Obie? Ileż ma córka?

– Ktoby tam zliczył taką sumę, a jeszcze będzie bogatsza.

– Bogatsza? o męża i dzieci?

– Nie, ale matka przyjechała w sprawie procesowej, a czy wiesz, kogo procesuje? Naszego sąsiada hrabiego, winien jej kilka tysięcy złotych.

 

– Skądże to wiesz wszystko? Dawno ją znasz?

– Od wczoraj dopiero. Poznałem ją przypadkiem: pytały mnie o drogę, dokąd?… nie uważałem, na honor, ale powiedziałem, że czas jest bardzo piękny, i spytałem, czy nie zechcą iść ze mną na spacer. Staruszka gadatliwa wielce; natychmiast dowiedziałem się, kto są i po co przyjechały. Pytała się, czy nie znam hrabiego? odrzekłem, że bywam tam codziennie i że wpłynę na starego, by jej wrócił, co winien. Powiedziałem także, że jestem doktorem medycyny, teologii i wielu innych nauk i sztuk; że mam ogromną praktykę w Kijowie. Wtedy matka zaczęła mi do ucha opowiadać dolegliwości swoje i córki. Powiedziałem, że będę u nich i zbadam rzecz na gruncie.

– Naturalnie. Cóż córka na to?

– Wywiesiła na obliczu czerwoną flagę… ale matka zgromiła ją za to, wezwała Wszystkich Świętych i zapewniła mi ich ogólne poparcie w chwili straszliwego sądu. Widzisz, com wygrał!

– Naiwny jesteś…

– Będę dziś u nich.

– U Świętych Pańskich?

– Nie, u moich nowych znajomych. Poradzę im, żeby obie zamąż poszły.

– Młodsza za ciebie?

– Cóż chcesz, mój drogi! człowiek się starzeje; zresztą, myślę, że i ciebie powitamy niedługo kosmatą dłonią?

– Prosiłem cię, żebyś się nie wdawał pomiędzy mnie i Helenę.

– Dobrze. Powiem tylko, że jest prześliczna!

– Ba! – odparł Szwarc ze źle ukrywanem zadowoleniem.

W tej chwili wszedł Wasilkiewicz.

– Na chwilę wpadam – rzekł – Karol czeka mnie na dole; jedziemy razem na wieś. Szwarc, mam do ciebie interes. Krótko! nie chciałem się mieszać w twoje stosunki miłosne, mimo próśb Augustynowicza, ale to się już ciągnie za długo. Powiedz, co myślisz zrobić z Potkańską?

Szwarc cisnął gwałtownie w kąt pokoju cybuch, który trzymał w ręku, poczem siadł i spojrzał Wasilkiewiczowi w oczy.

– Pytanie za pytanie – rzekł. – Powiedz, co ci do tego?

Wasilkiewicz zmarszczył się, nasrożył, ale odrzekł spokojnie:

– Pytam, jak kolega kolegi. Helena nie należy do rzędu tych kobiet, które się kocha dziś, a nie kocha jutro. Zresztą, przez pamięć na Potkańskiego, każdy z jego kolegów ma prawo żądać odpowiedzi na podobne pytanie.

Szwarc wstał, w oczach błyskały światełka gniewu.

– A jeśli ja nie dam odpowiedzi, to co? – zawołał. – Kto ma prawa do Heleny? kto śmie mieszać się między mnie i nią?

Teraz z kolei wybuchnął Wasilkiewicz.

– To ty myślałeś, ptaszku, że my ci pozwolimy czumanić biedną kobietę i nie spytamy, dokąd to prowadzi? Niech cię szatan porwie! Musisz przed nami odpowiadać za honor wdowy Potkańskiego, i nie ja jeden będę się o to upominał!

Stali czas jakiś naprzeciw siebie z groźbą na czole, jakby chcąc wypróbować się wzajemnie.

Wreszcie Szwarc, lubo drżący z gniewu, pierwszy zapanował nad sobą i zaczął mówić:

– Słuchaj-no, Wasilkiewicz! Gdyby mi kto inny to zrobił, wyrzuciłbym go za drzwi. Nie należę do tych, co pozwalają sobą rządzić, i nie rozumiem, dlaczego mieszacie się w nieswoje rzeczy. W każdym razie obraża mnie to. Odpowiadam więc tobie i wszystkim, co się o honor Heleny chcą upominać: że z tego honoru tylko przed sobą będę zdawał sprawę, że nie pozwolę nikomu mieszać się w moje postępki, i że ty i twoi, robicie wielkie, niczem niewytłumaczone, brutalne i szkodliwe dla Potkańskiej głupstwo, ujmując się za nią. Skończyłem i wychodzę, zostawiając ci czas do rozwagi nad tem, co zrobiłeś.

Wasilkiewicz został z Augustynowiczem.

– Cóż? zmył ci głowę? – pytał ten ostatni.

– A zmył.

– Hę? powiadasz tedy, że ci zmył głowę?

– Zmył.

– Głupstwoś zrobił, z nim trzeba było łagodnością, to twarda sztuka!

Szwarc udał się wprost do Heleny. Był do najwyższego stopnia rozdrażniony; nie umiał sobie wytłumaczyć postępku Wasilkiewicza, czuł jednak, że owa trzecia osoba, wdająca się między niego i Helenę, oddala ich tylko zamiast przybliżać.

Gdy wszedł do Heleny, drzwi od jej pokoju zastał zamknięte; służąca nie umiała mu powiedzieć, co pani robi. Uchylił drzwi, Helena spała, oparta o poręcz wielkiego fotela. Szwarc stanął we drzwiach i patrzał na nią z dziwnym wyrazem twarzy. Nie przebudziła się, krągła jej pierś podnosiła się i opadała lekkim, miarowym ruchem. Niemasz nic bardziej miękkiego, jak łagodny ruch piersi kobiecej. Oparłszy na niej głowę, można ukołysać się i usnąć, jak w kolebce lub w łodzi, trącanej falą. Każdy pamięta, jak tak usypiał na piersi matczynej. Tajemnicze królestwo snu zdradza się w kobiecie tym ruchem tylko, który możnaby nazwać błogosławionym, tak wiele warunków ludzkiego szczęścia faluje z nim razem w krainach spokoju. Ruch skrzydeł anielskich musi być do niego podobny. Usypia wszystko, zacząwszy od płaczu dziecięcia, do dumnych myśli mędrca. Głowa mędrca, śpiąca na piersiach kobiety, to największy tryumf miłości. Szwarcowi musiały podobne myśli chodzić po głowie, bo, patrząc na śpiącą Helenę, łagodniał ciągle, niby noc, przechodząca w poranek; pochylił się ku niej i ustami dotknął lekko jej ręki. Helena drgnęła i, otworzywszy szeroko oczy, uśmiechnęła się jak dziecko, które ze snu budzi aksamitny pocałunek matki. Szwarc po raz pierwszy przychodził z pieszczotą tak miękką i delikatną, zwykle bywał jeśli nie surowy, to poważny; ale dziś przykre wrażenia kłótni z Wasilkiewiczem przychodził zatrzeć i zapomnieć u jej nóg. Cudowna potęga kobiety, pod której wpływem mętny osad duszy opada na dno niepamięci, ogarniała go zwolna. Zanadto jednak był wzburzony, by mu przez słowa nie miała się przecisnąć część goryczy, którą czuł przed chwilą.

Podniósł głowę i spojrzał w oczy Potkańskiej, potem począł mówić:

– Heleno, zdaje mi się, że cię bardzo głęboko kocham, ale głupota ludzka drażni moją miłość własną, wyzywa mnie. Chciałbym w tobie samej znaleźć w niej siłę. Ufaj mi Heleno, kochaj mnie!

– Nie rozumiem ciebie, mój Józefie?

Szwarc, ująwszy rękę Heleny, mówił łagodnie:

– A jednak powinnaś mnie rozumieć. Pochlebiam sobie, że nie ustąpię Potkańskiemu w miłości dla ciebie, ni w pracy o twoje szczęście. Ale jest między nami różnica. On, syn magnata, mógł odrazu podać ci rękę, otoczyć cię dostatkiem; jam syn rzemieślnika, ja długo muszę jeszcze pracować na twoje i własne szczęście. Nie opuszczę ciebie teraz, ale nie chcę, żebyś jako żona moja zetknęła się z zimną rzeczywistością ubóstwa, od którego cię tamten odzwyczaił. Do tego jednak potrzeba mi miłości twej i zaufania. Mów, Heleno…

Helena nic nie odrzekła, ale zbliżyła się do Józefa i, położywszy mu głowę na piersiach, podniosła nań oczy pełne dziecinnej ufności.

– Oto moja odpowiedź, Helenko moja dobra – rzekł Szwarc i długim pocałunkiem połączył jej usta ze swojemi.

– Może to egoizm z mojej strony, ale przebacz mi go – mówił dalej. – Nie zdobyłem ciebie zasługą, ani cierpieniem, nie uczyniłem dla ciebie nic zgoła. Widmo bogactw, jakiemi cię otaczał Potkański z jednej, poświęcenia Gustawa z drugiej strony stawałyby zawsze między nami. Pozwól mi zasłużyć na ciebie, Heleno, mam dość siły i energii, nie zawiodę ciebie.

Szwarcowi może zdawało się, że szczerze mówi, o ile jednak w słowach jego brała udział obrażona miłość własna, łatwo się każdy domyśli, rzuciwszy okiem na warunki, w jakich żyła dotychczas Helena. Gdyby Szwarc prosił o jej rękę natychmiast, warunki te zmieniłyby się bardzo niewiele, a z pewnością nie na gorsze, bo w takim razie, dzieląc z nią mieszkanie, pozbyłby się Augustynowicza i wszystkich wydatków, jakie ten za sobą pociągał. Z drugiej strony, należy mu przyznać, że słowa danego Gustawowi dotrzymywał z całą sumiennością. U Heleny nic się nie zmieniło; Szwarc tedy brałby ją w takich warunkach, w jakich zostawała od lat dwuch.

Była niezawodnie połowa prawdy w tem, co mówił Helenie o swej ambicyi; więcej jeszcze ważyła chęć rzucenia rękawiczki przeciwnikom, ale najważniejszym podobno powodem, dla którego nie żenił się z Heleną, był ich stosunek wzajemny; nadto zbliżenia między ludźmi, niepołączonemi węzłami, dającemi więcej prawa do pieszczot i pocałunków. Czara była do połowy wypita. Uprawnienie odbierało raczej urok zakazanego owocu, doznanej już słodyczy, niż obiecywało nowe.

Pokazuje się, że Augustynowicz miał trochę racyi.

Szwarc może sam przed sobą nie przyznawał, że dlatego nie pragnął zmiany owych stosunków, ponieważ było mu z niemi wygodnie.

Nie kochał więc Heleny?

Kochał, bo inaczej nie przychodziłby do niej codziennie, nie całowałby jej ust, czoła i rąk; ale pamiętajmy, że to właśnie wypełnia w połowie pragnienie, któremu w innych warunkach czynimy zadość przez ołtarz.

Pojęcie „narzeczona”, jest niby przezroczystą zasłoną na obnażonej kobiecie. Przychodzimy do ołtarza, żeby ją zerwać; zerwawszy, tracimy część uroku.

Poczciwa natura ludzka wynagradza ową stratę pojęciem „przywiązanie”; gdy i tego zabraknie, występuje inna, jeszcze mniej powabna rzecz „przyzwyczajenie”.

Ale życie się toczy.

Szwarc uchylił już zasłony, do zupełnego zerwania jej prowadziły dwie drogi: jedna nazywała się ołtarz, druga… druga była zapomnieniem się chwilowem, zwycięstwem namiętności nad honorem; mniej uczciwa, nieuczciwa po prostu, ale szybka i powabna.

Pierwsza była trudna; w drugiej każda chwila była pokusą, każdy pocałunek pobudką.

Do pierwszej zniechęcała niewczesna opieka nad Heleną, drugą radziła miłość własna.

Ale pierwsza była uczciwą, druga – nie.

Szwarc stał na rozdrożu.

Możnaby wprawdzie powiedzieć, że uczciwy człowiek nie powinien był się wahać; ale możnaby także spytać, jakby postąpił uczciwy człowiek w takim razie, gdyby siły pokusy były absolutnie większe od zasobów jego uczciwości?

Helena kochała Szwarca, odpowiadała nerwowo na jego pocałunki. Ze świadomością nie mogła decydować, nieświadomie przyrzucała ciężaru tej wadze, która w duszy Szwarca przeciwważyła uczciwość i honor.

Ileż to czarowne słówko „miłość”, przynosi czasem z sobą wielkich i małych walk, udręczeń i niepokojów! Cała ta hałastra z gwarem i wrzawą, zbrojna w kolce i dzwonki, swawolna, gwałtowna, nadlatuje ze wszystkich stron, bawi się sercem, jak piłką, podrzuca aż pod gwiazdy, lub depce po ziemi. Otwierają się wówczas wszystkie pieczary twej duszy. Aniś się domyślał, co w nich mieszka. Wszystkie siedem grzechów głównych ze wszystkiemi cnotami, o których prawią katechizmy, idą o ciebie w zawody. Widzisz się być innym, niżeliś dotąd mniemał; przestajesz ufać sobie, podejrzywasz się na każdym kroku, tracisz rząd nad sobą. Namiętności, niby płomienie, powstają wówczas z głębi twej istoty i, jak ogniki na bagnie, chodzą, czołgają się, kołują, podskakują i nikną.

Noc ducha, rozdzierana ich światłem, ukazuje ci w ich kolorach twe własne wnętrze. Pełnisz rolę aktora i widza. Jesteś niby łódź bez wiosła na falach z płomieni… Potem grom jeden kończy wszystko, ognie niby fajerwerk gasną; śnisz wtedy, jak Dante, o piekle i niebie.

Smutno, gdy po przebudzeniu nie masz nikogo, ktoby ci wrócił przecierpiane chwile. Wróci się, wróci spokój! ale szczęście nie wróci. Ręka ucięta nie boli, ale jej niema.

Augustynowicz może miał trochę racyi, gdy mówił, że życia nie warto wydawać na jedno uczucie. Może nie należy rozbijać się o ciasne ściany własnego egoizmu i własnych zachcianek. Nad nami i obok nas szeroki świat, huczą tam fale wzdymane przez ludzkość całą, czyż nie lepiej odciąć kotwicę, odepchnąć okręt od brzegu, uciszyć rozpłakane serce i płynąć w przyszłość bez szczęścia, ale z pracą, bez wiary, ale z myślą?

To pewna, że do czasu takiej ogniowej próby nie można wyrokować o szlachetności kruszcu, z którego ulana dusza człowieka. Żadnych tedy gwarancyi za przyszłe postępki Szwarca dać nie możemy. Doznawał różnych pokus, to wiemy; ręczymy także, że walczył z niemi, jak mógł; jak jednak się skończyło, czy on, czy one okazały się silniejszemi, potem o tem powiemy.

Купите 3 книги одновременно и выберите четвёртую в подарок!

Чтобы воспользоваться акцией, добавьте нужные книги в корзину. Сделать это можно на странице каждой книги, либо в общем списке:

  1. Нажмите на многоточие
    рядом с книгой
  2. Выберите пункт
    «Добавить в корзину»