Бесплатно

Na marne

Текст
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

VI

Tymczasem Augustynowicz zakwaterował się na dobre u Szwarca. Co za różnica jego dawniejszego życia z teraźniejszem! Dawniej nie miał ciepłego kąta – Szwarc dał mu ciepły kąt; nie miał łóżka – Szwarc kupił mu łóżko; brakło mu pościeli – Szwarc kupił pościel; nie miał odzienia – Szwarc zaopatrzył go w odzienie; nie jadał – Szwarc dzielił z nim obiady. Znalazł się w zupełnie innych warunkach. Ogrzany, nakarmiony, w porządnym surducie, uczesany, umyty, ogolony, stał się zupełnie innym człowiekiem. Był to, jak mówiliśmy, niesłychanie słaby charakter; zawsze stwarzały go warunki życia, zawsze był tylko wypadkową tych czynników. To też pod surową ręką Szwarca zmienił się do niepoznania, zaczął smakować w życiu porządnem a dostatniem. Jak dawniej nie wstydził się niczego, tak teraz zaczął się wstydzić wszystkiego, co nie pasowało z eleganckim ubiorem i rękawiczkami. Najtrudniej mu było odzwyczaić się od picia, ale nie miał zręczności zapadać w dawny nałóg, bo Szwarc pilnował go, jak oka w głowie, nie spuszczał go z oczu, natomiast kupował mu wódkę, ale nie dawał pieniędzy. Z jaką niecierpliwością oczekiwał Augustynowicz chwili, w której Szwarc otwierał szafę dla nalania mu kieliszka, trudno sobie wystawić. Ileż namarzył się w tej chwili, jak sobie wystawiał smak napoju, wprowadzenie go do ust, dotknięcie językiem, popchnięcie do gardła i wreszcie uroczyste wejście do żołądka! Zresztą Szwarc, by odebrać tym poczęstunkom upokarzający charakter, zwykle sam pił do niego.

Z biegiem czasu zaczął go lepiej traktować, zaczął go wcielać w rozliczne swoje i uniwersyteckie sprawy i wreszcie w swój sposób myślenia. Niema potrzeby mówić, że Augustynowicz przyswajał sobie to wszystko, jako swoją własność, że słowa Szwarca powtarzał, gdzie mógł, dodając zwykle z początku: „Ja sądzę, że” i t. d. Ktoby go poznał? On, dla którego nie było nic nadto bezwstydnego, teraz na zebraniach młodzieży, kiedy rozmowa brała trochę za wesoły kierunek, mawiał: „Panowie, tylko przyzwoitość przedewszystkiem!” Śmieli się studenci, śmiał się sam Szwarc po cichu, ale dotychczas kontent był z własnego dzieła.

Nie potrzebujemy dodawać, że, chodząc z Augustynowiczem na jeden fakultet, uczył się z nim razem wieczorami. Wtedy miał sposobność ocenić w całej pełni jego zdolności; dla tego umysłu nie było rzeczy trudniejszych i łatwiejszych; jakaś szalona intuicya zastępowała tam rozmysł, pamięć nie tyle trwała, ile obszerna, zastępowała pracę.

Częstym gościem Szwarca i Augustynowicza bywał Wasilkiewicz. Początkowo przychodził z Karwowskim, potem i sam bywał codziennie o swojej godzinie. Rozmowy jego ze Szwarcem, krążące koło najważniejszych pytań nauki i życia, stawały się coraz poufalsze. Ci dwaj ludzie przeczuli się i jeden odgadywał w drugim potężny umysł i wolę. Stosunek, oparty na wzajemnym szacunku, zdawał się stałą zapowiadać przyszłość. Jeden i drugi pochwycili w ręce kierunek młodzieży uniwersyteckiej; inicyatywa ogólnych czynów wychodziła tylko od nich, a że byli zgodni, zgodnie się też działo i w uniwersytecie, koleżeństwo i nauka najwięcej na tem wygrywały.

– Powiedz mi też – pytał pewnego razu Szwarc – co mówią o mojem postąpieniu z Augustynowiczem?

– Jedni cię uwielbiają, – odrzekł Wasilkiewicz – drudzy śmieją się. Byłem u jednego z twoich antagonistów w interesie naszej biblioteki; zastałem tam niemałe grono i mówiono właśnie o Augustynowiczu i o tobie… Ale, ale! czy wiesz, kto ciebie tam najgoręcej bronił?

– No kto?

– Zgadnij?

– Lolo Karwowski.

– Nie.

– Dalibóg, nie domyślam się.

– Gustaw.

– Gustaw?

– Aa! nagadał tam tym, co się wyśmiewali z ciebie tyle przyjemnych rzeczy, że zaręczam ci, iż nieprędko zapomną. Wiesz, jak on to umie! Myślałem, że ich licho porwie.

– Tegobym się nie spodziewał!

– Ale bo go już dawno nie widziałeś… Ech! on też zagrzązł w tę nieszczęsną miłość po uszy. A to tęgi chłopiec… i żal mi go. Powiedz, ty się na tem znasz lepiej, bardzo on chory?

– O, nie dobrze z nim!

– Cóż to? Astma?

Szwarc kiwnął ręką.

– Astma… nadmierna praca… zgryzoty…

– Szkoda!

Nagle czyjeś kroki dały się słyszeć na schodach, drzwi się otworzyły – wszedł Gustaw.

Był zmieniony do niepoznania. Skóra na jego twarzy wybielała dziwnie, stała się przezroczystą. Z tej twarzy wiało jakieś zimno, jakby od trupa; żółtawy odcień świtał mu z czoła, które zdawało się być woskowem. Wargi miał białego koloru; zarósł, ciemne włosy, broda i wąsy rysowały się przy owej bladości prawie czarno. Wyglądał, jak człowiek, który przebył długą chorobę, a na twarzy osiadła mu pewność siebie i rozpaczliwa jakaś rezygnacya.

Szwarc trochę zdziwiony, trochę zmięszany, nie wiedział od czego zacząć. Gustaw wyprowadził go z kłopotu.

– Szwarc! – mówił Gustaw – przychodzę do ciebie z prośbą. Niegdyś przyrzekłeś mi nie widywać Potkańskiej, cofnij to przyrzeczenie.

Szwarc wykrzywił twarz rodzajem przymusu. Nie w smak mu była rozmowa w tej materyi; więc odpowiedział tylko:

– Nie zwykłem nie dotrzymywać słowa.

– Tak – odrzekł spokojnie Gustaw, – ale tu jest zupełnie co innego. Gdybym umarł np., przyrzeczenie nie obowiązywałoby ciebie, a ja, widzisz, jestem chory, bardzo mocno chory. Ona tymczasem potrzebuje opieki. Ja już nie mogę… nie mogę czuwać nad nią. Trzeba mi się położyć… odpocząć… jestem bo i zmęczony trochę. Zresztą, powiem ci całą prawdę: Ona ciebie kocha, a ty ją pewno także; ja stałem wam na zawadzie, ale teraz się usuwam. Z musu to robię i nie sprzedaję tego za poświęcenie… Kochałem ją bardzo i miałem trochę nadziei, że i ona będzie mnie kiedyś kochała… ale błądziłem (tu głos jego spadł o oktawę niżej). Nikt mnie nigdy nie kochał… Było mi bardzo smutno w życiu… Ale cóż robić? W ostatnich czasach dużo przeszedłem, ale to się już skończyło! Dziś chodzi mi o to, żeby ona nie została sama. Gdybym się był umiał zdobyć na poświęcenie, byłbyś już dziś jej opiekunem… Szwarc! możesz to dla mnie zrobić… Ty masz energię i jesteś bogaty… i ona cię kocha, więc ty nie zakończysz tak, jak ja. O, mnie źle było na świecie… Ale mniejsza o to. Nie chciałbym jej wyrządzać krzywdy… Kocham ją jeszcze. Nie chciałbym, by przeze mnie pozostała sama na świecie. Czasem, widzisz nie powinno się ludziom niczego odmawiać… Idź, idź do niej! Mieszkaliśmy jednak razem… klepali jedną biedę, więc powinieneś to dla mnie zrobić; bo ja, powtarzam, jestem chory i nie wiem, czy ją lub ciebie więcej zobaczę.

Wasilkiewiczowi łza zakręciła się w oku, powstał i, zwróciwszy się do Szwarca, rzekł:

– Szwarc, powinieneś uczynić wszystko, o co cię Gustaw prosi.

Szwarc odrzekł stanowczo:

– Będę u niej, dam jej opiekę. Daję na to słowo uczciwości wam obu.

– Dziękuję! – rzekł Gustaw. – Idź tam teraz.

Za chwilę pozostał sam na sam z Wasilkiewiczem.

Litwin przez czas jakiś stał milczący, pasował się z własnem sercem; wreszcie odezwał się głosem serdecznego współczucia.

– Gustawie, biedny Gustawie, jak ty tam musisz cierpieć w tej chwili!

Gustaw nic nie odrzekł, wciągnął z sykiem powietrze w usta, zacisnął zęby, twarz zadrgała mu konwulsyjnie i nagle łkanie rozerwało mu piersi… siły opuściły go zupełnie.

*

W trzy dni potem Szwarc z Wasilkiewiczem siedzieli w mieszkaniu Gustawa. Wieczór był jasny; snopy księżycowego światła wpadały przez szyby do izby. Przy łożu chorego paliła się świeca. Chory był jeszcze przytomny. Piękna była niemal jego głowa, wyżółkła z nędzy, o wysokiem czole, leżąca na wyniosłych poduszkach. Jedna wychudzona ręka spoczywała na kołdrze, drugą przyciskał sobie piersi.

Światło świecy rzucało różowy blask na tego męczennika własnych uczuć. Przeciwległy kąt izby mroczył się cieniem. Gustaw był przytomny, zdawał Szwarcowi rachunki z opieki nad Potkańską. Od czasu do czasu odzywał się jeszcze, choć z trudnością, to do Szwarca, to do Wasilkiewicza, który, stojąc w głowach łóżka, ocierał chustką gruby pot, występujący mu na czoło.

– Chciałem cię ostrzedz – mówił Gustaw. – Przysyłają jej dwa tysiące złotych rocznie, a tam trzeba pięć do sześciu… Resztę ja zarabiałem… Odsuńcie świecę i zwilżcie mi usta… pracowałem… odejmowałem sobie od ust, nie dosypiałem… Po dwa dni czasem nic w ustach nie miewałem… Podnieście mnie trochę i oprzejcie wyżej… Nie mogę mówić… Jest tam jeszcze dla niej trzydzieści rubli w tej skrzynce… Ciemno mi… Niech odpocznę…

Cicho było w izbie; tylko mysz w drugim kącie szeleściła kawałkiem papieru… Śmierć zstępowała.

– Chciałbym skończyć naszą pracę – mówił dalej Gustaw. – Powiedzcie im, niech się nie kłócą… Zimno mnie ogarnia… Ciekawym, czy też jest jakie niebo lub piekło!… Nie modliłem się nigdy… ale, ale…

Wasilkiewicz pochylił się ku niemu i spytał cicho:

– Gustawie, ty wierzysz w nieśmiertelność?

Chory już nie mógł mówić, kiwnął głową na znak potwierdzenia.

Wtedy zdawało się, że w izbie rozległy się ciche tony czarownej muzyki. Po smugach księżycowego światła zsunął się z niebios rój aniołów; pełno ich było: jedne białe, drugie miały skrzydła złote lub kolorowe. Chodziły cicho, pochylały się nad łożem, trącały skrzydełkami, kręciły się jako pszczółki brzęczące… Słychać było szelest ich piór.

Razem z tą cichą kapelą uleciał duch Gustawa.

Pogrzeb odbywał się z wielką uroczystością. Cały skład uniwersytetu asystował przy trumnie. Wtedy dopiero zaczęto mówić o gruntownej nauce, pracy i poświęceniach zmarłego. Rzeczywiście, pokazało się z rachunków, które rozejrzał Szwarc, że nieboszczyk zarabiał około czterech tysięcy złotych rocznie. To wszystko szło na wdowę, sam żył jak pies. To dobrowolne a ciche bohaterstwo długą mu zjednało pamiątkę w sercach młodzieży. Poodkrywano przytem rozmaite prace zmarłego, odznaczające się gruntowną nauką, a nawet i talentem; znalazł się także jego pamiętnik. Było to wypowiedzenie w prostych, a nawet szorstkich słowach, wszystkich ciemnych stron życia w nędzy, rodzaj apologii namiętnych porywów młodości, tych cierpień urojonych, a jednak rzeczywistych, walk, bólów, burz wewnętrznych i rozhoworów. Życie wewnętrzne egzaltowanych natur odsłoniło się tam w całej ponurej uroczystości. Strach było spojrzeć w ten zamęt, którego nie znać w codziennem życiu, na tym „tak dyabelsko wyzłoconym świecie”, jak mówi poetka. Pamiętnik czytano u Wasilkiewicza; była nawet myśl drukowania go, ale to jakoś nie przyszło do skutku. Augustynowicz za to napisał wspomnienie pośmiertne o Gustawie. Bardzo wymownie przedstawił jego życie. Pokazał go od lat dziecinnych, kiedy to bywał jeszcze szczęśliwy. Urok opisu tych wiosennych chwil życia był tak wielki, iż zdawało się, że majowe słońce przyświecało piszącemu. Potem obraz spochmurniał: widać było, jak nieboszczyk porzucił rodzinną chatę, jak pies, stary sługa, biegł za nim, wyjąc… Potem było jeszcze ciemniej: życie zaczęło nim potrącać, rzucać, kołysać i targać. Znów błysnął promień… Niby na obłoku w obrączce tęczowej pojawiła mu się wdowa… wyciągnął ręce do tego światła. „Resztę wiecie – pisał Augustynowicz. – Niech teraz śpi, śniąc o niej. Skowronek polny będzie mu śpiewał nad mogiłą jej imię… Niech śpi spokojnie… Ogień zagasły, czara rozbita – oto Gustaw!”

 

Ale zwykle tak się dzieje, że dużo gadają po śmierci o człowieku, którego za życia ledwie że nie popychano. Damy więc pokój Gustawowi, a będziemy śledzili dalsze losy naszych znajomych, a w szczególności bohatera niniejszej księgi, Szwarca.

U Szwarca nic się nie zmieniło, tylko on sam, od czasu pierwszej bytności u wdowy chodził jakiś zamyślony i milczący. Augustynowicz coraz więcej przyzwyczajał się do nowego położenia. U generała tupano, jak dawniej; u inżyniera bębniono w fortepian, jak dawniej; hrabianka wyśpiewywała wieczorami, jak dawniej. Mieszkanie Gustawa zajął szewc z dwojgiem skrofulicznych dzieci, z żoną i z biedą trzecią; tam, gdzie krążyły myśli tej szlachetnej głowy i padały gorące słowa, teraz skrzypiały dratwy i pocięgle. Potkańska nie dowiedziała się nawet zrazu o śmierci Gustawa; Szwarc to utaił, obawiając się zbyt silnego na nią wrażenia. Później ze ździwieniem przekonał się, że wieść tę przyjęła wprawdzie ze smutkiem, ale bez rozpaczy. Dużo mamy do opowiadania o tych nowych stosunkach; w następnym tedy rozdziale wprost już do nich przejdziemy.

VII

Szwarc, wedle przyrzeczenia, danego Gustawowi, był u Heleny i za drugą już u niej bytnością wyszedł rozkochany. Wracał późną nocą; na niebie skrzyły się gwiazdy; była pogoda; od Dniepru dolatywał chłodny, ale rzeźwy powiew wody. Lekkie opary mgły wiły się długiem pasmem na wschodzie. Muzyka była w powietrzu i muzyka w piersi Szwarca. Kochał! Zdawało mu się, iż noc jasna obchodzi jego zaślubiny ze szczęściem. Pełne szczęście jest razem wspomnieniem i nadzieją. Szwarc czuł jeszcze w dłoniach drobne ręce Heleny – tę chwilę wspominał, myślał o jutrzejszych pieszczotach – tej chwili spodziewał się. Dziwna rzecz! Ona go pożegnała słowem: „Pamiętaj!” a któżby mógł zapomnieć o szczęściu, zwłaszcza kiedy się do niego przyszłość uśmiecha.

Kochał! Uciśnięty siłą i urokiem nocy, drżeniem gwiazd i majestatem ciemnych przestrzeni, rzucił wzrok pełny ognia w najdalsze krańce niebieskich samotni i drżącemi ustami wyszeptał:

– Jeśliś jest, to jesteś wielki i dobry!

Mimo warunku, postawionego przed tym wykrzyknikiem, jak na Szwarca, było to bardzo wiele. Przyznawał wielkość i dobroć. Mówił „jeśliś jest”, słowa te o kimś byłyby warunkiem, do kogoś – znaczyły potwierdzenie istnienia.

Szwarc mówił: „Jesteś”.

Mimo całego jego realizmu, nie dziwmy się tak bardzo tym słowom. Usta, które je wymawiały, świeżo piły z czary uniesienia.

Gdy Szwarc wrócił do domu, Augustynowicz spał w najlepsze; chrapanie jego słychać było już na schodach. Wyciągał piosenkę snu, to krótko, to długo, to ciszej, to głośniej, to sapiąc, to dmuchając, to gwiżdżąc.

Szwarc zbudził go.

Postanowił koniecznie go uściskać.

Augustynowicz wytrzeszczył nań ździwione oczy i w pierwszej chwili zawołał:

– Idź-że do…

Szwarc roześmiał się wesoło.

– Dobranoc! – rzekł mu Augustynowicz – powiem ci jutro, skąd wracasz, dziś spać mi się chce, dobranoc.

Nazajutrz była niedziela. Rankiem Szwarc nalewał herbatę, Augustynowicz leżał jeszcze na łóżku i, patrząc w sufit, palił fajkę. Obaj myśleli o dniu wczorajszym.

Wreszcie Augustynowicz odezwał się pierwszy:

– Wiesz, Szwarc, co mi przyszło do głowy?

– Nie wiem.

– To ci powiem: że nie warto życia wiązać z pierwszą lepszą kobietą, jak Jowiszowi dobrze życzę, nie warto! Są jednak rzeczy lepsze na świecie.

– Skądże ci te myśli?

– Prosto z fajki. Człowiek tak się zwiąże, tak się zrośnie z jedną myślą, a potem przyjdzie lada przeszkoda i ot, z tych pałaców tyle się zostanie, co z tego dymu, który puszczam w tej chwili.

Ogromny kłąb dymu podniósł się w górę z ust Augustynowicza i, uderzywszy o pułap, rozproszył się na wszystkie strony.

Rozmowa urwała się na chwilę.

– Szwarc, czyś ty się już kochał przed poznaniem Gustawa i Potkańskiej?

– Czym się k-o-o-chał? – ciągnął Szwarc, przypatrując się pod światło szklance. – Co?… a, czym się kochał?… Tak, zawracałem sobie czasem głowę, nie wytrącało mnie to jednak ze zwykłych warunków życia, nie odwodziło od porządku dziennego. Powiem otwarcie, nie kochałem się.

Augustynowicz podniósł cybuch z fajką w górę i uroczyście zadeklamował:

 
Kobieto! puchu marny! ty wietrzna istoto!
 

Szwarc się uśmiechnął:

– Alboż co?

– Nic, to moje wspomnienia. E, ze mną bywało inaczej, szalałem parę razy jak waryat. Raz nawet, mimo biedy, próbowałem być porządnym człowiekiem, trudno było, ale próbowałem.

– A skończyło się?

– Prozaicznie. Dawałem lekcye u jednego właściciela domu. Było tam dwoje dzieci: małoletni syn i dorosła córka; syna uczyłem, a córkę kochałem. Otóż pewnego wieczoru łzy mi stanęły w oczach i powiedziałem jej to, ona zmieszała się trochę, a potem się roześmiała. Nie uwierzysz Szwarc, co to był za brzydki śmiech! bo widziała, ile to mnie kosztuje, a sama mnie ciągnęła poprzednio. Nakoniec poszła do mamy na skargę.

– A mama?

– Mama powiedziała mi: po pierwsze, żem szubrawiec, na co jej się ukłoniłem; po drugie, żebym sobie poszedł; a po trzecie, cisnęła mi na ziemię pięć rubli, które podniosłem, bo mi się należały, i upiłem się za nie tego dnia wieczorem i na drugi dzień rano.

– A potem?

– Potem drugiego dnia wieczór i na trzeci rano.

– I tak już ciągle?

– Nie. Czwartego dnia wypłakałem się ogromnie, a jeszcze potem, gdym się już trochę uleczył – to jest z miłości, nie z pijaństwa – próbowałem się zakochać w pierwszej lepszej, ale już nie mogłem, daję ci na to słowo uczciwości, mój panie!

– I nie masz już nadziei na przyszłość?

Augustynowicz zamyślił się trochę i odpowiedział:

– Nie. Nie szanuję już kobiet. Ile dawniej wierzyłem w nie, ilem je czcił i kochał, jako największą nagrodę pracy i mozołów, tyle dziś… lubię je… rozumiesz? To wyłącza miłość.

– Ale i szczęście.

– Ani słowa: przeto dziś gwiżdżę, kiedy mi się chce płakać i dlatego zazdroszczę ci.

Szwarc spojrzał bystro na Augustynowicza.

– Czego?

– Twego stosunku z Heleną. Nie marszcz się i nie dziw, że ja te rzeczy znam tak dobrze… Ho, ho! mamy my trochę doświadczenia! Zresztą, powiem ci, ja sam chciałem się zakochać w Potkańskiej… Ja wolę takie kobiety, niż inne… Choć z drugiej strony… E, kiedy nie wiem, czy się nie będziesz gniewał?

– Mów.

– Bałem się zakochać w Potkańskiej. Ani słowa: nieszczęśliwa kobieta, ale na brodę proroka, cóż mnie to obchodzi? Wiem tylko, że testamentem przechodzi z rąk do rąk, że kto tylko zbliży się do niej, zaraz otrzymuje wiekuistą szczęśliwość… brr! na honor, nie chciałbym być testatorem takiego stypendyum, choćby dla przyjaciela.

Szwarc postawił na stole szklankę niedopitej herbaty i, zwróciwszy się do Augustynowicza, rzekł zimno:

– Tak, ale ponieważ ja jestem egzekutorem testamentu, bądź łaskaw mówić o zapisie z większym szacunkiem.

– Dobrze, powiem ci zupełnie seryo już nie o tem, kim lub czem jest Potkańska, ale co ty powinieneś zrobić. Mówię bez interesu, nawet na szkodę własną. Rzecz jest taka – Augustynowicz usiadł na łóżku. – Znam ciebie, znam ją, ona ci sama rzuca się w ramiona. Inicyatywa ze strony kobiety… ho! to się na nic nie zdało! Miłość to trzeba zdobyć. Za miesiąc znudzisz się, zmęczysz i ciśniesz ją do dyabła… Szwarc! ja ci dobrze życzę, żeń ty się z Heleną, póki czas…

Szwarc zmarszczył brwi więcej, niż poprzednio, i odrzekł krótko:

– Zrobię, jak uznam za stosowne.

A rzeczywiście, to małe słówko „ożenić się” nie przyszło mu jeszcze do głowy. Całując ręce Potkańskiej, nie pomyślał o konsekwencyi pocałunków. Gniewał się na siebie i na to szczególniej, że ktoś przypominał mu obowiązki sumienia. Dzień, dwa, później niezawodnie samby sobie przypomniał. Upominanie z cudzej strony odbierało tej myśli urok samodzielnego, płynącego z miłości, czynu, robiło ją przymusem.

Wieczorem tegoż dnia Augustynowicz spotkał Wasilkiewicza.

– Wiesz, że Szwarc bywa już u Potkańskiej?

– Cóż tedy?

– Kobieta rozkochana w nim szalenie. Domyśl się, co z tego wyniknie, osądź, co Szwarc powinien zrobić?

Wasilkiewicz odparł ze zwykłą rezolutnością:

– Kochać ją także.

– Tak, a dalej?

– Dalej niech sobie sami radzą.

Augustynowicz machnął ręką niecierpliwie.

– Jeszcze jedno pytanie: jakbyś ty skończył z Potkańską?

– Gdybym ją kochał?

– Tak.

– Ożeniłbym się bez namysłu.

Augustynowicz zatrzymał go i, z ręką na sercu, począł mówić tonem głębokiego przekonania:

– Widzisz, ja Szwarcowi wiele jestem winien, a zresztą sam to wiesz najlepiej, chciałbym tedy szczerze odpłacić mu się – tak, odpłacić radą. On jest w dziwacznem położeniu… a jednak, rozumiesz, są pewne prawa uczciwości, których nie można łamać. Nie chciałbym, aby ktoś kiedyś Szwarcowi mógł powiedzieć: „Postąpiłeś nieuczciwie”. Mówię otwarcie: nie chciałbym, a ty możesz tu dużo zrobić, ty masz wpływ na niego.

Lecz Wasilkiewicz zamiast dać się przekonać, rozgniewał się.

– A ty co się w nieswoje rzeczy wtrącasz? Zostawić mu wolę, toż niedawno, jak u niej bywa. Ej, Augustynowicz, albo ty to z serca robisz? Jeśli ciebie Helena co obchodzi, to niech mnie… ale to twoje wścibstwo, ty lubisz pozować i prawić piękne słówka. Nie graj komedyi! Poświęcasz się niby, tracąc mieszkanie przez ożenienie Szwarca, ale to tylko lekkomyślność. Ty sam już nie wiesz, kiedy się oszukujesz! O Szwarca się nie bój, żebyś ty był taki, nie trzebaby więcej. Co tobie do tego! Ty za grosz nie masz taktu.

– Schowaj te nauki dla siebie. Więc nie wdajesz się między nich?

– Gdyby ten nieokreślony stosunek trwać miał długo, ja pierwszy będę się starał namówić, a nareszcie zmusić Szwarca do ożenienia się z nią; ale dziś wtrącać się między nich – to głupstwo.

Augustynowicz wrócił wielce skonfundowany; poczucie prawdy jednak powiedziało mu, że litwin ma racyę i że z jego strony było to istotnie wścibstwo i chęć pozowania, nic więcej.

Купите 3 книги одновременно и выберите четвёртую в подарок!

Чтобы воспользоваться акцией, добавьте нужные книги в корзину. Сделать это можно на странице каждой книги, либо в общем списке:

  1. Нажмите на многоточие
    рядом с книгой
  2. Выберите пункт
    «Добавить в корзину»