Бесплатно

Na jasnym brzegu

Текст
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

V

Swirski, dojechawszy do Ville Franche, wysiadł i udał się do portu, albowiem przyszło mu do głowy powrócić do Nizzy łodzią. Jakoż zaraz, przy portowym obrębniku, znalazł znajomego rybaka, który, ucieszony widokiem hojnego gościa, podjął się z prawdziwie liguryjską chełpliwością przewieźć go „choćby na Korsykę i choćby siroko przewracał morze aż do dna”.

Ale tymczasem chodziło tylko o małą przejażdżkę, tem łatwiejszą, że nie było najmniejszego powiewu. Swirski siadł przy sterze i poczęli posuwać się po wygładzonej toni. Po chwili, minąwszy zbytkowne, prywatne yachty, zbliżyli się do statków pancernych, których spokojne, czarne ogromy rysowały się twardo i wyraziście w popołudniowem słońcu. Pokład Formidabla obwieszony już był girlandami różnokolorowych lampek, gwoli jutrzejszego balu, na który Swirski miał dostać zaproszenie. Przy burtach widać było majtków, którzy, widziani z dołu, wydawali się, wobec wielkości statku, pigmejczykami. Żelazne ściany okrętów, kominy, maszty, reje, odbijały się w przezroczej wodzie, jak w zwierciadle. Od czasu do czasu, między pancernikami przesuwała się łódź wojenna, podobna zdala do czarnego owadu, poruszającego regularnie szeregami nóg. Za statkami poczynała się pusta przestrzeń, na której toń, jak zwykle przy wyjściu z portu, mimo braku wiatru, wzdymała się i opadała lekko, to podnosząc, to obniżając łódź, w której siedział Swirski, ruchem zarazem słodkim i szerokim. Zbliżyli się teraz do wyniosłych skał, po prawej stronie przystani, wzdłuż których biegła siwa, zakurzona droga, niżej zaś jeszcze leżał plac mustry, na którym ćwiczyli się w graniu na trąbkach żołnierze. Wreszcie okrążywszy cypel, przy którym bełkotały fale, nachodzące z roztoczy, wypłynęli na otwarte morze.

Za przystanią jest zawsze nieco powiewu, więc rybak począł zaciągać żagiel, Swirski zaś, zamiast skręcić do Nizzy, skierował ster na pełnią.

I jechali wprost przed siebie, kołysani falą. Słońce zniżyło się tymczasem ku wieczorowi. Skaliste wiszary i morze stały się czerwone. Wszystko naokół było spokojne, ciche i tak ogromne, że Swirskiemu mimowoli przyszło na myśl, jak małe i liche jest życie wobec tych niezmierzoności, które otaczały go w tej chwili. Nagle doznał takiego wrażenia, jakby od wszystkich własnych i cudzych spraw odjechał gdzieś bardzo daleko. Pani Elzenowa, Romulus, Remus, wszyscy znajomi i całe to rojowisko nadbrzeżne, pełne gorączki, niepokoju, lichych ambicyi i lichych namiętności, zmalało mu w oczach. I jako człowiek, przywykły zdawać sobie sprawę z tego, co się w nim dzieje, przestraszył się tego wrażenia, pomyślał bowiem, że gdyby panią Elzenową prawdziwie kochał, toby mu jej obraz nie przesłaniał się, nie mącił, nie zmniejszał się i nie niknął nigdy. Tak bywało dawniej. Swirski przypomniał sobie, jak niegdyś, po wyjściu za mąż kobiety, którą kochał, wyjeżdżał w podróż zagraniczną. Widział wówczas po raz pierwszy Włochy, Rzym, Sycylię, morze, brzegi Afryki – i żadne wrażenia nie zacierały w jego umyśle pamięci kochanej kobiety. W galeryach florenckich i rzymskich, na morzu i na pustyni ona była z nim, a on odczuwał wszystko przez nią i wszędzie mówił jej, jakby obecnej: „patrz”. Różnica tych dawnych lat od dzisiejszych napełniła go smutkiem.

Ale spokój wieczoru i morza działał jednakże na niego kojąco. Wypłynęli już tak daleko, że brzegi poczęły się przesłaniać. Potem zaszło słońce, błysnęła jedna gwiazda, druga. Delfiny, które o zorzy wieczornej przesuwały się falistym ruchem koło łodzi, łamiąc toń ostrymi grzbietami, pogrążyły się teraz w głębinę i znikąd nie dochodził żaden odgłos. Powierzchnia wód wygładziła się tak, że żagiel opadał chwilami zupełnie. Nakoniec z za gór wyszedł księżyc, oblał morze zielonawym blaskiem i rozświecił dal aż do granic widnokręgu.

Rozpoczęła się noc południowa, równie pogodna, jak cicha. Swirski otulił się w pożyczoną od rybaka pelerynę i począł myśleć:

„Wszystko, co mnie otacza, jest nietylko pięknością, ale i prawdą. Życie ludzkie, jeśli ma być normalne, powinno być zaszczepione na pniu natury, wyrastać z niego, jak gałąź wyrasta z drzewa, i istnieć z mocy tych samych praw. Wówczas będzie prawdziwe, a zatem i moralne, moralność bowiem nie jest w gruncie rzeczy niczem innem, jak tylko zgodnością życia z wszechprawem natury. Oto otacza mnie prostota i spokój, ja zaś pojmuje ją i odczuwam tylko jak artysta, ale nie mam ich w sobie jako człowiek, albowiem i życie moje i tych ludzi, wśród których żyję, odeszło od natury, przestało rządzić się jej prawem, być jej wynikiem, a uczyniło się kłamstwem. Wszystko, co w nas jest – jest sztuczne. Zaginęło w nas nawet poczucie prawd naturalnych. Nasze stosunki oparte są na fałszu, umysły krzywe, dusze i namiętności chore. Oszukujemy jedni drugich i sami siebie, a w końcu nikt nie jest pewien, czy istotnie chce tego, do czego dąży, albo czy potrafi zdążać do tego, czego chce”.

I nagle, w przeciwstawieniu do tej nocy, do nieskończoności morza, do gwiazd, do całej natury, do jej spokoju, prostoty i ogromu, ogarnęło go poczucie olbrzymiego kłamstwa stosunków ludzkich. Kłamstwem wydała mu się jego miłość do pani Elzenowej, kłamstwem jej stosunek do niego, do dzieci, do innych mężczyzn – do świata, kłamstwem życie na tym jasnym brzegu, kłamstwem teraźniejszość i kłamstwem jego własna przyszłość: „Otacza mnie, jakby sieć – pomyślał – a ja nie wiem, jak się z niej wyrwać”! I rzeczywiście tak było. Bo jeśli całe życie jest kłamstwem, to co wobec tego począć? Czy wrócić do natury? Rozpocząć jakieś życie nawpół dzikie, nawpół wieśniacze? zerwać z ludźmi i zostać zarazem reformatorem? Swirski czuł się na to zastarym i zbyt sceptycznym. Na to trzeba było mieć w sobie dogmatyzm Kresowicza i odczuwać zło, jako bodziec do walki i reformy, nie zaś jako wrażenie tylko, które jutrzejszy dzień może osłabić! Ale natomiast przyszło Swirskiemu na myśl co innego. Kto nie czuje w sobie dość siły do zreformowania świata, może od niego uciec przynajmniej na jakiś czas i odetchnąć. Oto jutro mógłby już być w Marsylii, a w parę dni później, gdzieś, naprawdę na pełnem morzu, o setki mil od brzegu, od chorego życia, od jego kłamstw i oszustw. W ten sposób wszystko byłoby zarazem rozwiązane, a raczej przecięte jak nożem.

I w jednej chwili porwała go taka chęć zmienienia w czyn tego zamysłu, że kazał zawracać do Nizzy.

– Zwierz, który czuje się w sieci – myślał – przedewszystkiem stara się z niej wyplątać. To jego pierwsze prawo – i to właśnie jest zgodne z naturą, a zatem jest moralne. Moją siecią nie jest tylko pani Elzenowa. Jest nią wszystko razem wzięte. Czuję natomiast doskonale, że zaślubiając ją, zaślubiłbym życie kłamstwa. Wypłynęłoby to nawet może nie z jej winy, ale z konieczności rzeczy – a od takich widoków zawsze wolno uciekać.

I tu począł sobie wyobrażać inne widoki, które miał ujrzeć w ucieczce: rozległe pustynie wodne i piasczyste, nieznane kraje i ludy, szczerość i prawdę pierwotnego ich życia, a wreszcie rozmaitość zdarzeń i całą odmienność dni przyszłych od teraźniejszych.

– Mnie się to dawno należało! – mówił sobie.

Potem przyszła mu do głowy myśl, która mogła przyjść tylko artyście, że gdy się puszcza „kantem” narzeczoną i wyjeżdża się, naprzykład, do Paryża, to postępek taki należy do „złej literatury”, ale gdy się czmycha aż za równik, gdzieś, gdzie pieprz rośnie, wówczas fakt opuszczenia maleje wobec ogromu odległości, rzecz czyni inne wrażenie, przedstawia się oryginalniej, a tem samem jest w lepszym stylu.

– A ja – myślał – pojadę dyablo daleko!

Ale tymczasem zdala pokazała mu się Nizza pod postacią sznura świateł. W środku owego sznura budynek zwany „Jetée-Promenade” błyszczał nakształt olbrzymiej latarni. W miarę, jak łódź, popychana mocnym powiewem, zbliżała się do portu, każde z tych świateł zmieniało się jakby w ognisty słup, drgający na ruchomej fali pobrzeżnej. Widok tych blasków otrzeźwił Swirskiego.

– Miasto! – i życie! – pomyślał.

I odrazu wszystkie poprzednie jego zamysły poczęły rozwiewać się jak widziadła, zrodzone z pustki i nocy. To, co jeszcze przed chwilą poczytywał za usprawiedliwione, do przeprowadzenia łatwe i konieczne, obecnie wydało mu się fantazyą, pozbawioną treści rzeczywistej, a po części i nieuczciwą. „Z życiem, jakiekolwiek ono jest – trzeba się jednak liczyć. Kto żył tyle lat pod jego prawami, ile ja żyłem, ten musi się czuć wobec nich odpowiedzialny. Niewielka rzecz powiedzieć sobie: korzystałem z nich, póki mi było z tem dobrze – a z chwilą, gdy mi jest źle, wracam do natury”.

A potem jął myśleć ściślej – już nie o teoryach ogólnych, ale o pani Elzenowej.

– Jakiem prawem bym ją opuścił? Jeśli jej życie było sztucznem i kłamliwem, jeśli jej przeszłość nie jest jasną – to mogłem, wiedząc o tem, nie oświadczać się jej. Obecnie, miałbym prawo zerwać z nią tylko w takim razie, gdybym wykrył w niej zło, które taiła, lub gdyby dopuściła się względem mnie jakiejś winy. Ale ona nie zawiniła mi nic. Była ze mną uczciwa i szczera. Jest w niej jednak coś, co mnie pociąga, bo inaczej nie byłbym się jej oświadczył. Chwilami czuję, że ją kocham, a że czasem przychodzą na mnie wątpliwości – to dlaczegóż ona ma na tem cierpieć. Ucieczka moja byłaby, bądź co bądź, dla niej krzywdą, a kto wie, czy nie ciosem.

Tu zrozumiał, że marzyć o jakiejś ucieczce, a dopuścić się jej – to dla porządnego człowieka dwa bieguny. On mógł sobie tylko marzyć. Prędzej byłby zdolny stanąć do oczu pani Elzenowej i zażądać od niej zwrotu słowa, ale uciekać przed niebezpieczeństwem – było rzeczą wprost przeciwną i jego osobistej i jego szczepowej, nawskróś ucywilizowanej naturze. Zresztą na samą myśl o skrzywdzeniu kobiety poruszyło się w nim serce; a pani Elzenowa stała mu się bliższą i milszą.

Wpływali już prawie do portu, a po chwili łódź przybiła. Swirski zapłacił i, wsiadłszy do powozu, kazał się wieźć do pracowni. Na ulicy, wśród gwaru świateł, turkotu i ruchu, porwała go znów tęsknota za tą ciszą, za tym nieskończonym rozlewem wód, za tym spokojem i za tą ogromną Bożą prawdą, z którą przed chwilą się rozstał. Wreszcie, niedaleko już pracowni, przyszła mu do głowy następująca uwaga:

 

– Dziwna rzecz – pomyślał – że ja, którym się tak bał kobiet i tak im nie ufał, wybrałem w końcu kobietę, która więcej może budzić obaw, niż wszystkie inne.

Był w tem jakby jakiś fatalizm, i Swirski znalazłby niewątpliwie w tym zbiegu rzeczy materyał do rozmyślania na cały wieczór, gdyby nie to, że służący oddał mu zaraz na wstępie dwa listy. W jednym mieściło się zaproszenie na jutrzejszy bal na Formidablu, drugi był od pani Lageat, właścicielki domu.

Gospodyni donosiła mu o swym wyjeździe na parę dni do Marsylii, a zarazem zwiastowała nowinę, że znalazła modelkę, która powinna zadowolnić najwybredniejszy smak – i która przyjdzie jutro.

VI

Jakoż zapowiedziane cudo przyszło nazajutrz o dziewiątej. Swirski był już ubrany i czekał z niecierpliwością i niepokojem – na szczęście obawy okazały się płonne: pierwszy ruch oka zadowolnił go. Modelka była wysoka, wysmukła, bardzo zręczna, głowę miała małą, twarz drobną, śliczny zarost czoła, długie rzęsy i wielką świeżość cery. Przedewszystkiem jednak Swirskiego zachwyciło to, że posiadała twarz „swoją własną” i w wyrazie coś dziewczęcego. „Ruchy ma szlachetne – pomyślał – i jeśli jest tak zbudowana, jak się wydaje, to «eureka!» Zamówię ją na długo i będę woził z sobą!”

Uderzyła go też jej nieśmiałość i spojrzenie, jakby wystraszone. Wiedział wprawdzie, że modelki czasem udają nieśmiałość. Przypuszczał jednak, że ta nie udaje.

– Jak ci na imię, moje dziecko – spytał.

– Marya Cervi.

– Jesteś z Nizzy?

– Z Nizzy.

– Czy pozowałaś kiedykolwiek?

– Nie, panie.

– Wprawne modelki wiedzą, czego się od nich chce, a z nowicyuszkami jest kłopot. Nie pozowałaś ani razu w życiu?

– Nie, panie.

– Skądże ci się wzięła ochota do pozowania?

Modelka zawahała się z odpowiedzią i zaczerwieniła się nieco.

– Pani Lageat mówiła mi, że będę mogła cośkolwiek zarobić…

– Tak, ale ty się widocznie boisz. Czego się boisz? nie zjem cię! Ile chcesz za posiedzenie?

– Pani Lageat mówiła, że pan płaci pięć franków…

– Pani Lageat myliła się: płacę dziesięć franków.

Na twarzy dziewczyny błysnęła radość, a policzki jej zaczerwieniły się jeszcze silniej.

– Kiedy mam rozpocząć? – spytała nieco drżącym głosem.

– Dziś, zaraz! – rzekł Swirski, ukazując na rozpoczęty obraz. – Ot tam masz parawan; idź, rozbierz się! Do pasa tylko! Będziesz pozowała do głowy, do piersi i części brzucha!

A ona zwróciła ku niemu twarz zdumioną – i ręce opadły jej zwolna wzdłuż sukni:

– Jakto, panie? – spytała zająkliwie, patrząc na niego przestraszonemi oczyma.

On zaś odrzekł trochę niecierpliwie:

– Moje dziecko, ja rozumiem, że pierwszy raz to może być trudno. Ale albo się jest modelką, albo nie. Ja potrzebuję głowy, popiersia i części brzucha, potrzebuję koniecznie, rozumiesz! Przytem wiedz, że w tem niema nic złego, a przedewszystkiem namyśl się, i to prędko, bo jeśli nie zechcesz, to będę szukał innej.

I mówił trochę niespokojnie, albowiem w duszy chodziło mu o to, by właśnie została ta i by nie potrzebował szukać innej. Ale tymczasem nastało milczenie. Modelka pobladła bardzo widocznie, jednakże po chwili odeszła cicho za parawan.

Swirski zaś począł przysuwać z hałasem stalugi ku oknu i ustawiać je odpowiednio, przyczem myślał:

– Oswoi się i za tydzień będzie się sama śmiała ze swoich skrupułów.

Następnie ustawił sofę, na której miała leżeć modelka, wziął pędzle i począł się niecierpliwić:

– No, a co tam? gotowa jesteś?

Milczenie.

– No! Decyduj się! Cóż to za żarty!

Wtem z za parawana doszedł go głos drgający błagalną prośbą:

– Panie! Ja myślałam, że… U nas w domu bieda, ale tak… ja… nie mogę!… I gdyby pan był łaskaw… do samej głowy… choćby za trzy franki, choćby za dwa… gdyby pan był łaskaw!…

I słowa przeszły w łkanie. Swirski zwrócił się w stronę parawana, wypuścił pędzle, i otworzył usta. Ogarnęło go niesłychane zdumienie, albowiem modelka przemówiła w jego rodowitym języku.

– Pani jesteś Polką? – zawołał wreszcie, zapominając, że przed chwilą mówił jej: ty.

– Tak panie!… To jest… ojciec mój był Włoch, ale dziaduś jest Polak…

Nastało znów milczenie. Swirski ochłonął i rzekł:

– Ubierz się pani… Będziesz pozowała tylko do głowy.

Lecz ona widocznie nie poczęła się jeszcze rozbierać, albowiem wyszła z za parawana natychmiast, z twarzą zawstydzoną, zmieszaną, pełną jeszcze bojaźni, i ze śladami łez na policzkach.

– Dziękuję panu – rzekła. – Pan jest… Ja przepraszam, ale…

– Niech się pani uspokoi – przerwał Swirski. – Oto krzesło! niech się pani uspokoi. Będzie pani pozowała do głowy… Co u licha! ja nie chciałem pani ubliżyć. Widzi pani ten obraz. Potrzebowałem modelu oto do tej figury… Ale skoro panią to tak kosztuje, to inna rzecz, zwłaszcza, że pani jest Polką.

Jej łzy poczęły nanowo spływać po policzkach, ale spoglądała na niego z wdzięcznością swemi niebieskiemi oczyma, on zaś wyszukał butelkę z winem, nalał do pół szklanki i, podając jej, rzekł:

– Niech się pani napije. Mam gdzieś i biszkopty, ale licho wie gdzie. Proszę być spokojną.

I to rzekłszy, spojrzał na nią ze współczuciem swemi uczciwemi oczyma, a po chwili rzekł:

– Biedne dziecko!…

Poczem odszedł – i jął znów odsuwać stalugi na dawne miejsce, a jednocześnie mówić:

– Nic dziś z pozowania. Pani jest nadto wzruszoną. Jutro weźmiemy się do roboty od rana, a dziś pogadamy trochę. Kto mógł się domyślić, że Marya Cervi jest Polką. To dziadek pani jest Polak? Tak? Żyje?

– Żyje, ale od dwóch lat nie chodzi.

– Jak się nazywa?

– Orysiewicz – odrzekła, wymawiając trochę z cudzoziemska.

– Znam to nazwisko. Dawno z kraju?

– Dziaduś sześćdziesiąt pięć lat nie był w kraju. Przedtem był w wojsku włoskiem, a potem w banku w Nizzy.

– W jakim wieku?

– Dziaduś ma blizko dziewięćdziesiąt.

– Ojciec pani nazywał się Cervi?

– Tak. Ojciec pochodził z Nizzy, ale służył także w wojsku włoskiem.

– Jak dawno umarł?

– Piąty rok.

– A matka pani żyje?

– Matka żyje. Mieszkamy razem w starej Nizzy.

– To dobrze – rzekł Swirski. – A teraz jeszcze jedno pytanie: czy matka wie, że pani chciała zostać modelką?

Na to dziewczyna odrzekła niepewnym głosem:

– Nie. Mama nie wie. Pani Lageat powiedziała mi, że można w ten sposób zarobić 5 franków dziennie, a że w domu u nas bieda… bardzo wielka… więc… nie miałam innej drogi…

Swirski objął szybko oczyma postać dziewczyny od stóp do głowy i zrozumiał, że słyszy prawdę. O biedzie świadczyło wszystko, począwszy od kapelusza i sukni tak wytartej, a raczej tak zetlałej ze starości, że znać było na niej każdą nitkę, aż do rękawiczek zrudziałych i pocerowanych.

– Niech pani teraz wróci do domu – rzekł – i niech pani powie matce, że jest malarz Swirski, który życzy sobie, by mu pani pozowała do głowy w obrazie. Niech pani doda także, że ten malarz przyjdzie, z polecenia pani Lageat, prosić, by pani przychodziła na pozowanie z matką do jego pracowni, za co ofiaruje dziesięć franków dziennie.

Panna Cervi poczęła dziękować, nie umiejąc znaleźć słów, plącząc się i mieszając, głosem pełnym zarazem łez i radości. On zaś, widząc, co się w niej dzieje, rzekł:

– Dobrze! dobrze! Za godzinę będę. Pani wydaje mi się bardzo uczciwą dziewczyną. Niech pani ma do mnie ufność. Ja jestem trochę niedźwiedź, ale niejedno umiem zrozumieć. Poradzimy na wszystko i złe przejdzie. Aha! jedna rzecz! Nie chcę pani dawać pieniędzy zaraz, żeby się pani nie potrzebowała z nich tłómaczyć, ale za godzinę przyniosę, ile będzie trzeba na rachunek. Ze mną także bywało dawniej różnie, więc wiem co znaczy prędka pomoc. Nie ma pani za co dziękować, to wszystko jedno! Do widzenia, dziecko – za godzinę!

Jakoż wypytawszy jeszcze o adres, sprowadził dziewczynę ze schodów, a po upływie godziny wsiadł do powozu i kazał się wieźć do starej Nizzy. Wszystko, co się zdarzyło, wydało mu się czemś tak szczególnem, że nie umiał myśleć o niczem innem. Czuł przytem taką radość, jaką czuje każdy porządny człowiek, gdy postąpił tak, jak był powinien i gdy może stać się dla kogoś opatrznością.

– Jeśli to nie jest uczciwa i dobra dziewczyna – myślał o pannie Cervi – to ja jestem najgłupszym mułem w całej Liguryi.

Ale nie przypuszczał, żeby coś podobnego miało się okazać. Owszem był pewien, że trafił na bardzo uczciwą duszę kobiecą i zarazem rad był, że ta dusza zamkniętą jest w tak młodem i hożem ciele.

Powóz zatrzymał się wreszcie przed starym i odrapanym domem w pobliżu portu. Odźwierna dość pogardliwie wskazała Swirskiemu mieszkanie pani Cervi.

– Bieda naprawdę! – pomyślał malarz, idąc po stromych schodach na górę.

Po chwili zapukał we drzwi.

– Proszę! – ozwał się głos ze środka.

Swirski wszedł. Przyjęła go kobieta lat koło czterdziestu, czarno ubrana, smagła, smutna, chuda, złamana widocznie życiem, ale nie mająca w sobie nic pospolitego. Obok niej stała panna Marya.

– Wiem wszystko i dziękuję panu z duszy i serca! – rzekła pani Cervi – niech panu Bóg nagrodzi i niech pana błogosławi.

Tak mówiąc, chwyciła jego rękę i pochyliła nizko głowę, jakby chcąc tę rękę ucałować. Lecz on cofnął ją szybko, a następnie, pragnąc rozproszyć jak najprędzej uroczysty nastrój i złamać lody pierwszego poznania, zwrócił się do panny Maryi i grożąc jej palcem, rzekł ze swobodą dawnego znajomego:

– Aha! to ta osóbka wyplotła!…

Panna Marya uśmiechnęła się do niego w odpowiedzi, trochę smutno, trochę z zakłopotaniem. Wydała mu się śliczną, piękniejszą, niż w pracowni. Dostrzegł także, że pod szyję zawiązała jakąś lila wstążczynę, której nie miała poprzednio – ujęło go to, jako dowód, że widocznie nie uważają go za starego dziada, skoro się do niego stroją.

Tymczasem pani Cervi rzekła:

– Tak, Marynia powiedziała wszystko. Bóg czuwał nad nią i nad nami, że trafiła na takiego człowieka, jak pan.

Na to Swirski rzekł:

– Sama panna Marya mówiła mi o trudnych warunkach, w jakich żyjecie, ale niech mi pani wierzy, że, nawet w podobnych warunkach, mieć taką córkę, to szczęście.

– Tak – odrzekła spokojnie pani Cervi.

– A tymczasem, to ja winienem paniom wdzięczność – bom szukał i szukał napróżno, aż tu spada mi nagle z nieba taka głowa. Teraz już jestem spokojny o mój obraz. Muszę się tylko ubezpieczyć, by mi mój model nie uciekł!

I tak mówiąc, wydobył trzysta franków, poczem zmusił panią Cervi do przyjęcia ich, zapewniając, że robi na tem ogromnie korzystny interes, bo za obraz weźmie, dzięki pannie Maryi, mnóstwo pieniędzy, a następnie oświadczył, że pragnąłby poznać „dziadusia”, albowiem zawsze miał słabość do starych żołnierzy.

Panna Marya, usłyszawszy to, pobiegła do drugiej izby; po chwili rozległ się turkot krzesła na kółkach, i dziaduś, którego widocznie przybrano jeszcze poprzednio, na przyjęcie gościa, w mundur i wszystkie ordery, zdobyte we Włoszech, wjechał do pokoju.

Swirski ujrzał przed sobą twarz starca, zdrobniałą, pomarszczoną, o białych, jak mleko, wąsach i włosach, o oczach niebieskich, szeroko otwartych i patrzących trochę tak, jak oczy dziecka.

– Dziadziu – rzekła panna Marya, pochylając się w ten sposób, aby staruszek mógł widzieć jej usta, i mówiąc nie głośno, ale wolno i wyraźnie – to pan Swirski, rodak, artysta.

Staruszek zwrócił ku niemu swe niebieskie oczy i począł patrzeć na niego uporczywie, a zarazem mrugać, jakby zbierając przytomność.

– Rodak?… – powtórzył – tak!… rodak!…

Poczem uśmiechnął się, spojrzał na córkę, na wnuczkę, znów na Swirskiego, czas jakiś szukał słów, a wreszcie zapytał starym, drżącym głosem:

– A na wiosnę… co?…

Widocznie została mu jakaś jedna myśl, która przeżyła wszystkie inne, ale której nie umiał już wyrazić… Jakoż po chwili wsparł trzęsącą się głowę o fotel i począł patrzeć w okno, uśmiechając się jednak ciągle do owej myśli i powtarzając:

– Tak! tak!… Będzie!…

– Dziaduś tak zawsze!… – rzekła panna Marya.

Swirski spoglądał na niego czas jakiś ze wzruszeniem, pani Cervi zaś poczęła opowiadać o ojcu i o mężu. Obaj brali udział w wojnach przeciw Austryi o niepodległość Włoch. Czas jakiś mieszkali we Florencyi i dopiero po zajęciu Rzymu wrócili do Nizzy, skąd Cervi był rodem. Tu Orysiewicz oddał córkę młodszemu towarzyszowi broni, przyczem obaj, dzięki pomocy nicejskich krewnych, umieścili się w banku. Wszystkim szło nieźle, ale, kilka lat temu, Cervi zginął w katastrofie kolejowej, Orysiewicz zaś stracił posadę z powodu starości. Odtąd zaczęła się bieda, jedynym bowiem funduszem, z którego musiało żyć troje osób, było sześćset lirów, które rząd włoski wypłacał staremu żołnierzowi. Było to dość, by nie umrzeć, nie dość, by żyć. Obie kobiety zarabiały trochę szyciem lub nauczaniem, lecz lato, gdy życie obumierało w Nizzy, i gdy znikąd nie można było dostać zarobku, pochłaniało szuczupłe ich zapasy. Od dwóch lat stary żołnierz stracił całkiem władzę w nogach, często bywał chory, musiał się leczyć, a przez to było z niemi gorzej i gorzej.

 
Купите 3 книги одновременно и выберите четвёртую в подарок!

Чтобы воспользоваться акцией, добавьте нужные книги в корзину. Сделать это можно на странице каждой книги, либо в общем списке:

  1. Нажмите на многоточие
    рядом с книгой
  2. Выберите пункт
    «Добавить в корзину»