Бесплатно

Hrabia Monte Christo

Текст
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

68. Informacje

Pan de Villefort dotrzymał słowa pani Danglars, a przede wszystkim sobie samemu – usiłując odkryć, jak hrabia de Monte Christo mógł dowiedzieć się o historii związanej z domem w Auteuil.

Jeszcze tego samego dnia napisał – zwracając się o informacje – do niejakiego pana de Boville, który niegdyś był inspektorem więzień, a obecnie piastował wysokie stanowisko w policji bezpieczeństwa. Pan de Boville poprosił o dwa dni na wyszukanie osób, u których można byłoby dowiedzieć się jakichś szczegółów.

Dwa dni później pan de Villefort otrzymał następującą notę:

Osoba tytułująca się hrabią de Monte Christo znana jest szczególnie dobrze lordowi Wilmore, bogatemu cudzoziemcowi, który bywa czasem w Paryżu i jest tu właśnie w obecnej chwili; jest on również znany księdzu Busoniemu, duchownemu z Sycylii, cieszącemu się wielką sławą na Wschodzie dla swoich dobrych uczynków.

Pan de Villefort nakazał, aby o tych dwóch cudzoziemcach zgromadzono jak najszybciej jak najdokładniejsze informacje; rozkazy wykonano i następnego dnia wieczorem otrzymał następujące wiadomości:

Ksiądz miał zabawić w Paryżu tylko miesiąc; mieszkał za kościołem świętego Sulpicjusza w jednopiętrowym domku, na który składały się cztery pokoje, po dwa na dole i na górze; ksiądz, jako jedyny lokator, zajmował całość.

Na dole była jadalnia; w skład orzechowego umeblowania wchodziły stół, dwa krzesła i kredens; obok był salon obity boazerią pomalowaną na biało; nie było w nim żadnych ozdób, nawet dywanu czy zegara. Widać było, że ksiądz ograniczał się do przedmiotów niezbędnych.

Choć prawda, że najchętniej przebywał w salonie na pięterku. Salon ten był całkowicie zawalony księgami teologicznymi i pergaminami, w których – jak powiadał lokaj – ksiądz zagrzebywał się na całe miesiące; było oczywiste, że była to raczej biblioteka niż salonik.

Lokaj przyglądał się pukającym do drzwi przez małe okieneczko, a kiedy nie znał tej osoby lub mu się nie spodobała, odpowiadał, że ojciec Busoni wyjechał z Paryża – i wielu zadowalało to oświadczenie, wiedzieli bowiem, że ksiądz często podróżuje i że czasem długo z takich podróży nie wraca.

Ponadto, gdziekolwiek by nie był – w Paryżu czy w Kairze – przez owo okienko lokaj zawsze rozdawał w imieniu pana jałmużnę.

Pokój przylegający do biblioteki stanowił sypialnię. Na całe umeblowanie składały się łóżko bez kotar, klęcznik, cztery fotele i kanapka z żółtego aksamitu.

Lord Wilmore mieszkał przy ulicy Fontaine-Saint-Georges. Był to jeden z tych Anglików-turystów, którzy przejadają cały swój majątek w podróżach. Wynajmował umeblowany apartament, w którym spędzał zaledwie dwie czy trzy godziny dziennie, a sypiał bardzo rzadko. Wśród jego rozlicznych manii była i taka: absolutnie nie chciał mówić po francusku, choć, jak zapewniano posługiwał się tym językiem w piśmie nader poprawnie.

Następnego dnia jakiś mężczyzna wysiadł z powozu na rogu ulicy Férou i zastukał do drzwi pomalowanych na zielony, oliwkowy kolor i zapytał o księdza Busoniego.

– Ojciec Busoni wyszedł z samego rana – odparł służący.

– Nie mogę poprzestać na tej odpowiedzi – rzekł nieznajomy – ponieważ przysłała mnie tu osoba, dla której trzeba zawsze być w domu. Ale proszę doręczyć księdzu Busoniemu…

– Już panu mówiłem, że go nie ma.

– Jak wróci, proszę mu oddać tę kartkę i tę zapieczętowaną kopertę. O ósmej będzie u siebie?

– O, na pewno, proszę pana, chyba że będzie pracował, bo wtedy to tak samo, jakby go nie było.

– Czyli wrócę o ósmej – odparł nieznajomy.

O ósmej powrócił rzeczywiście, tym samym powozem, ale tym razem nie zatrzymał go na rogu, tylko pod samymi drzwiami.

Zastukał, otworzono mu i wszedł.

Z szacunku, jaki okazał mu służący, domyślił się, że list wywarł pożądany skutek.

– Ksiądz jest w domu? – zapytał.

– Pracuje w bibliotece, ale czeka na pana – odpowiedział służący.

Nieznajomy wszedł na dosyć strome schody. W salonie tonącym w mroku jaśniał tylko stół, oświetlony lampą osłoniętą dużym abażurem; siedział przy nim ksiądz w sutannie; na głowie miał kaptur, jakie przywdziewali w wiekach średnich uczeni mnisi.

– Czy mam zaszczyt z księdzem Busonim? – zapytał przybysz.

– Tak. A pan zapewne przybyłeś w imieniu pana de Boville, który przysłał tu pana w imieniu prefekta policji?

– Tak, proszę księdza.

– Jesteś pan jednym z wyższych agentów paryskiego bezpieczeństwa?

– Tak, proszę księdza – odparł przybysz z lekkim wahaniem i lekko się zarumienił.

Ksiądz poprawił wielkie okulary, które zasłaniały mu nie tylko oczy, ale i skronie, usiadł i zaprosił gestem nieznajomego do zajęcia miejsca.

– Słucham pana – rzekł ksiądz z wyraźnym włoskim akcentem.

– Zlecenie, które mi dano – odezwał się przybyły, wymawiając każde słowo z takim naciskiem, że zdawało się, jakby trudno mu było je wymówić – jest misją poufną, co oznacza, że obaj jesteśmy zobowiązani do zachowania ścisłej tajemnicy.

Ksiądz skłonił się.

– Tak – ciągnął nieznajomy – uczciwość księdza jest dobrze znana prefektowi policji. Dlatego też chciałby się dowiedzieć od pana z urzędu pewnej rzeczy interesującej bezpieczeństwo publiczne, w którego imieniu występuję. Spodziewamy się, że ksiądz nie będzie zważał na żadne względy przyjaźni, czy też znajomości i nie będzie ukrywał prawdy przed sprawiedliwością.

– Oczywiście, byleby tylko to, czego chcesz się pan dowiedzieć, w niczym nie narażało mojego sumienia. Jestem księdzem, proszę pana, i na przykład tajemnica spowiedzi musi pozostać pomiędzy mną i sprawiedliwością boską, nie zaś mną i sprawiedliwością ludzką.

– O, może ksiądz być spokojny, nie zamierzamy wkraczać w kwestie związane z sumieniem księdza.

Po tych słowach ksiądz przechylił abażur tak, że cały blask lampy padł na twarz gościa; sam pozostał nadal w cieniu.

– Niech ksiądz daruje – odezwał się wysłannik prefekta – ale światło bardzo mnie razi.

Ksiądz obniżył zielony karton.

– A teraz proszę mówić, słucham.

– A więc do rzeczy. Czy ksiądz zna pana hrabiego de Monte Christo?

– Mówi pan zapewne o panu Zaccone?

– Zaccone?!… Czyli nie nazywa się Monte Christo?!

– Monte Christo to nazwa ziemi albo raczej skały, ale nie nazwisko rodowe.

– Dobrze, dobrze; nie kłóćmy się o słowa, a skoro pan de Monte Christo i pan Zaccone to jeden i ten sam człowiek…

– Oczywiście, że ten sam.

– Pomówmy więc o panu Zaccone. Pytałem księdza, czy go ksiądz zna? Któż to taki?

– Bardzo dobrze. To syn bogatego armatora z Malty.

– Wiem, tak się mówi, ale rozumiesz pan, że policja nie może zadowalać się tym, co mówią ludzie.

– Ale – odparł ksiądz z miłym uśmiechem – gdy to, co się mówi, jest prawdą, wszystkim to powinno wystarczyć, a tym samym i policji.

– Ale jest ksiądz pewien tego, co mówi?

– Jak to, czy jestem pewien?

– Proszę mi wierzyć: w niczym nie podważam tu pańskiej dobrej wiary. Pytam tylko: czy ksiądz jest pewien.

– Niech pan posłucha: przecież znałem jego ojca, a jako dziecko bawiłem się z jego synem w ich stoczniach.

– No to skąd ten tytuł hrabiego?

– Przecież pan wie, że można go kupić.

– We Włoszech?

– Wszędzie.

– A te bogactwa, podobno olbrzymie…

– No, z tym się zgodzę, olbrzymie to dobre słowo.

– Jak ksiądz uważa, ile on może mieć?

– No, ma na pewno jakieś sto pięćdziesiąt do dwustu tysięcy liwrów renty.

– O, to jest rozsądna suma… Ale mówi się o trzech czy czterech milionach!

– Dwieście tysięcy renty, mój panie, daje akurat cztery miliony kapitału.

– Ależ mówi się o trzech, czy nawet czterech milionach samej renty!

– E, to bzdury.

– A zna ksiądz tę jego wyspę, Monte Christo?

– Oczywiście. Zna ją każdy, kto udaje się do Francji morzem z Palermo, Neapolu czy Rzymu, ponieważ statek przepływa tuż obok.

– Podobno to zachwycające miejsce?

– To naga skała.

– No to po co hrabia kupił taką skałę?

– Właśnie po to, aby być hrabią. Aby być hrabią we Włoszech, koniecznie trzeba mieć jakieś hrabstwo.

– Z pewnością słyszał ksiądz, co pan Zaccone wyprawiał w młodości?

– O, tu zaczynają się braki w moich wiadomościach, bo straciłem go wtedy z oczu.

– Był na wojnie?

– W marynarce.

– Ksiądz nie jest przypadkiem jego spowiednikiem?

– Nie, mój panie. Chyba jest nawet luteraninem.

– Luteraninem?

– Powiadam „chyba”, nie mówię, że na pewno. Ale zdawało mi się, że we Francji panuje wolność wyznania?

– Naturalnie. I dlatego nie zajmujemy się w tej chwili jego wyznaniem, ale postępkami. W imieniu pana prefekta policji wzywam księdza, aby ksiądz powiedział, co o nim wie.

– Uchodzi za człowieka bardzo miłosiernego. Ojciec Święty zrobił go rycerzem Chrystusa; tego zaszczytu dostępują zazwyczaj tylko książęta; otrzymał go za znakomite usługi, jakie oddał chrześcijanom na Wschodzie. Ma też kilka wysokich orderów za przysługi wyświadczone różnym władcom i państwom.

– I nosi je?

– Nie, ale jest z nich dumny. Mówi, że woli nagrody przyznawane dobroczyńcom ludzkości niż jej niszczycielom.

– Ma jakichś przyjaciół?

– No tak, wszyscy jego znajomi są jego przyjaciółmi.

– Ale przecież musi mieć i wrogów?

– Jednego jedynego lorda Wilmore.

– Gdzie przebywa?

– W tej chwili w Paryżu.

– Będzie w stanie udzielić mi jakichś informacji?

– O, i to cennych. Przebywał w Indiach wtedy, co i Zaccone.

– A nie wie pan, gdzie mieszka?

– Podobno niedaleko Chaussée d'Antin, ale nie wiem, na jakiej ulicy, ani w którym domu.

– Nie jest pan w najlepszych stosunkach z tym Anglikiem?

– Lubię Zacconego, a on go nie cierpi. Dlatego nasze stosunki są dość chłodne.

 

– Proszę księdza, jak ksiądz sądzi, czy hrabia de Monte Christo był kiedykolwiek wcześniej we Francji, zanim przyjechał teraz do Paryża?

– O, na to pytanie mogę panu odpowiedzieć z całą stanowczością. Nie, mój panie, nigdy tu wcześniej nie był, bowiem pół roku temu zwrócił się do mnie o pewne wiadomości właśnie w związku z tym przyjazdem. A ponieważ nie wiedziałem wtedy sam, kiedy wrócę do Paryża, skierowałem do niego pana Cavalcanti.

– Andreę?

– Nie, Bartolomea, jego ojca.

– Dobrze, proszę księdza; zapytam księdza jeszcze tylko o jedno, ale zaklinam na honor, ludzkość i religię, niech mi ksiądz odpowie jasno i bez ogródek.

– Słucham.

– Czy ksiądz wie, w jakim celu hrabia kupił dom w Auteuil?

– Oczywiście, mówił mi o tym.

– A więc, w jakim to celu?

– Chce założyć szpital dla obłąkanych, na wzór tego, który baron Pisani stworzył w Palermo. Słyszał pan o tym szpitalu?

– Tak.

– To wspaniała instytucja.

I ksiądz ukłonił się agentowi, chcąc dać mu do zrozumienia, że cieszyłby się, gdyby mógł wrócić do przerwanej pracy.

Gość zrozumiał ten gest, a może nie miał już więcej pytań – dość, że wstał.

Ksiądz odprowadził go do drzwi.

– Ksiądz rozdziela podobno wspaniałe jałmużny – zagadnął agent – a chociaż mówią, że jest ksiądz bogaty, ośmielę się ofiarować datek dla ubogich; raczy go ksiądz przyjąć?

– Bardzo panu dziękuję; ale poczytuję sobie za punkt honoru, aby to, co rozdaję, pochodziło tylko ode mnie.

Ksiądz skłonił się po raz ostatni i otwarł drzwi; agent skłonił się także i wyszedł.

Powóz zawiózł go prosto do pana de Villefort.

Godzinę później powóz pojechał na ulicę Fontaine-Saint-Georges, i stanął przed numerem piątym. Tu właśnie mieszkał lord Wilmore.

Nieznajomy napisał był do lorda Wilmore, prosząc go o spotkanie, które tamten wyznaczył na godzinę dziesiątą. Toteż, gdy wysłannik pana prefekta zjawił się za dziesięć dziesiąta, powiedziano mu, że lord Wilmore jeszcze nie wrócił, ale jako wcielenie słowności i punktualności będzie tu niezawodnie, gdy wybije dziesiąta.

Gość czekał w salonie.

Nie było tu nic szczególnego: ot, salon, jak wszystkie wynajmowane lokatorom.

Kominek, a na nim dwa nowoczesne sewrskie wazony; zegar wiszący z amorkiem napinającym łuk; lustro o dwóch taflach; po obu jego stronach grawiury: na jednej Homer niosący swojego przewodnika, na drugiej Belizariusz żebrzący o jałmużnę; szare tapety, meble obite czerwoną tkaniną w czarny deseń – taki był salon lorda Wilmore.

Dwie kuliste lampy z matowego szkła rzucały słabe światło – jakby umyślnie, ze względu na znużony wzrok wysłannika prefekta.

Po dziesięciu minutach zegar zaczął bić na dziesiątą; za piątym uderzeniem otwarły się drzwi i wszedł lord Wilmore.

Był raczej wysoki, miał jasną cerę, faworyty rzadkie i rude, siwiejące blond włosy. Ubrany jak typowy Anglik, czyli ekscentrycznie: miał na sobie błękitny frak ze złotymi guzikami i wysokim pikowanym kołnierzem – nosiło się takie w roku 1811; całości dopełniała biała kaszmirowa kamizelka i nankinowe pantalony, przykrótkie o trzy cale, nie uciekały pod kolana tylko dlatego, że przytrzymywały je strzemiączka z tej samej tkaniny.

Bez żadnych wstępów oświadczył:

– Wie pan, że nie mówię po francusku.

– Wiadomo mi raczej, że nie lubisz pan mówić naszym językiem – odparł wysłannik prefekta.

– Ale pan możesz mówić po francusku. Choć nie mówię waszym językiem, rozumiem go.

– Ale ja – rzekł agent, przechodząc na angielski – mówię za to na tyle biegle po angielsku, abyśmy mogli porozmawiać w tym języku. Niechże się więc pan nie przejmuje.

– Ou! – zdziwił się lord z akcentem, jaki cechuje wyłącznie najprawdziwszych synów Albionu.

Agent podał lordowi Wilmore list od prefekta policji. Lord przeczytał go z iście angielską flegmą, a gdy skończył, oznajmił:

– Rozumiem, bardzo dobrze rozumiem.

Po czym rozpoczęły się pytania. Miały mniej więcej taką samą treść jak te, które agent zadał księdzu Busoni. Ale jako że lord Wilmore był nastawiony nieprzyjaźnie do hrabiego, nie odpowiadał tak powściągliwie, tylko znacznie szczegółowiej.

Opisał młodość hrabiego.

Monte Christo miał według niego już w dziesiątym roku życia wejść na służbę u jednego z indyjskich książąt toczących walki z Anglikami. Tam właśnie Wilmore spotkał go po raz pierwszy – walczyli po dwóch przeciwnych stronach. Podczas tej wojny Zaccone dostał się do niewoli; odesłano go do Anglii i umieszczono go na zakotwiczonym statku służącym za więzienie, ale uciekł stamtąd i dostał się wpław na brzeg.

Wtedy to zaczęły się jego podróże, pojedynki i miłostki; wtedy nadeszło też powstanie w Grecji. Zaciągnął się w greckie szeregi i w czasie tej służby odkrył w górach Tesalii żyłę srebra, jednakże nikomu o tym nie powiedział. Po klęsce Turków pod Navarino, gdy rząd grecki się ustalił, poprosił króla Ottona o przywilej na eksploatację tejże kopalni; przywilej został mu przyznany. Stąd ta niesłychana fortuna. Według lorda Wilmore dochody Monte Christa mogły wynosić od jednego do dwóch milionów rocznie. Niemniej dochody te mogły się nagle wyczerpać, jeśli wyczerpie się żyła srebra.

– A nie wie pan, w jakim celu przybył do Francji?

– Ma zamiar spekulować na kolei żelaznej. A poza tym, jako zręczny chemik i nie mniej znakomity fizyk, wynalazł nowy rodzaj telegrafu, który pragnie uskutecznić.

– Ile też może wydawać na rok?

– O, pięćset, a najwyżej sześćset tysięcy franków – rzekł z przekąsem lord Wilmore. – To skąpiec.

Widać było wyraźnie, że przez Anglika przemawiała nienawiść: sam nie wiedział już, co mógłby zarzucić hrabiemu, a więc zarzucał mu skąpstwo.

– A wie pan coś może o jego domu w Auteuil?

– Cóż, hrabia to spekulant i kiedyś na pewno zrujnują go te jego doświadczenia i utopie. Utrzymuje, że w Auteuil, niedaleko domu, który nabył, są źródła mineralne, które mogłyby konkurować z wodami z Bagnères, Luchon czy Cauterets. Chce na swojej posesji założyć badhaus, jak mówią Niemcy. Już ze trzy razy przekopał cały ogród, szukając tego słynnego źródła; a ponieważ nic nie znalazł, zobaczysz pan, że wkrótce wykupi wszystkie posesje dokoła. Nie przepadam za nim i dlatego żywię nadzieję, że zrujnuje się na tych swoich kolejach, telegrafie elektrycznym i mineralnych kąpielach. Śledzę pilnie to, co robi, aby nie stracić okazji radowania się z jego porażki, która prędzej czy później, ale nastąpi.

– A dlaczego darzy go pan taką niechęcią?

– Gdy był przejazdem w Anglii, uwiódł żonę mojego przyjaciela.

– Ale jeśli mu pan tak źle życzysz, dlaczego sam się na nim nie zemścisz?

– Biłem się z nim już trzy razy. Pierwszy raz na pistolety, drugi raz na szpady i trzeci na szable.

– A jaki był rezultat tych pojedynków?…

– Za pierwszym razem zgruchotał mi ramię, za drugim przebił mi płuco, a za trzecim zadał mi taką ranę.

I Anglik, odchyliwszy kołnierz koszuli, który sięgał mu aż do uszu, pokazał bliznę – wciąż jeszcze zaczerwienioną, a więc świeżą.

– Tak więc bardzo nie lubię hrabiego – ciągnął Anglik – i na pewno zginie z mojej ręki.

– Ale chyba nie zamierza go pana zamordować – wtrącił wysłannik prefekta.

– O, codziennie chadzam na strzelnicę i codziennie przychodzi do mnie Grisier.

Było to wszystko, czego gość się dowiedział – a raczej wszystko, co wiedział Anglik.

Agent powstał więc, ukłonił się lordowi Wilmore, który odpowiedział mu typowym dla Anglików, uprzejmym, sztywnym ukłonem – i wyszedł.

Usłyszawszy, jak zamykają się za nim drzwi od ulicy, lord Wilmore poszedł do sypialni i jednym ruchem ręki pozbył się jasnych włosów, rudych faworytów, fałszywej szczęki i blizny. Ukazały się czarne włosy, matowa płeć i zęby jak perły – hrabia Monte Christo we własnej osobie.

Choć z drugiej strony prawda, że agentem, który powrócił do domu pana de Villefort, nie był wysłannik pana prefekta, ale sam pan de Villefort.

Prokurator uspokoił się nieco po tych dwóch wizytach, bo choć nie dowiedział się dzięki nim nic krzepiącego, ale przynajmniej nie powiedziano mu nic, co mogłoby go jeszcze bardziej zaniepokoić.

I po raz pierwszy od owego obiadu w Auteuil spał w nocy dość spokojnie.

69. Bal

Nastały upalne lipcowe dni, a wraz z nimi owa sobota, kiedy miał odbyć się bal u pana de Morcerf.

Była dziesiąta wieczorem; olbrzymie drzewa pałacowego ogrodu hrabiego rysowały się wyraziście na tle nieba, gdzie – odsłaniając jedynie fragmenty lazurowego błękitu usianego złocistymi gwiazdami, przemieszczały się obłoki, ostatnie ślady burzy, której pomruki słychać było przez cały dzień.

W salach na parterze grzmiała muzyka, raz w rytm walca, raz galopu, a intensywne pasma światła przenikały poprzez szpary między żaluzjami.

W ogrodzie krzątała się w tej chwili służba, gdyż pani domu, upewniona, że rozpogadza się coraz bardziej, nakazała podać kolację na świeżym powietrzu.

Aleje ogrodu oświetlono kolorowymi lampionami, jak nakazywał zwyczaj włoski, a stół do kolacji tonął w światłach i w kwiatach, co jest powszechne wszędzie, gdzie okazuje się trochę zrozumienia dla przepychu przy stole. Jest jednak rzeczą niezwykle rzadką tak doskonała forma przepychu.

W chwili gdy hrabina de Morcerf, po wydaniu ostatnich rozkazów służbie, wracała do salonu, dom zaczął napełniać się zaproszonymi, których przyciągała bardziej niezwykła gościnność i urok pani domu aniżeli dostojna pozycja samego hrabiego.

Pani Danglars, poważnie zaniepokojona przebiegiem zdarzeń, wahała się przed pójściem do pani Morcerf. Jednak rankiem spotkała w drodze powóz pana Villeforta.

– Zapewne będzie pani u hrabiny de Morcerf? – zapytał prokurator królewski wychylając się przez okienko w drzwiczkach.

– Nie – odpowiedziała pani Danglars – zbyt źle się czuję.

– Niedobrze pani zrobi – odpowiedział Villefort ze znaczącym spojrzeniem. – Koniecznie musi się tam pani pokazać.

– W takim razie będę.

Pani Danglars pojawiła się, jaśniejąc nie tylko urodą, ale i przepychem toalety; weszła na salę dokładnie w tym momencie, kiedy Mercedes wracała z ogrodu.

Hrabina wysłała Alberta na powitanie pani Danglars; Albert podszedł, i wziąwszy ją pod rękę, zaprowadził na wybrane przez nią miejsce.

Albert obejrzał się wokoło.

– Z pewnością szuka pan mojej córki – rzekła z uśmiechem baronowa.

– Czyżby była pani tak okrutna, by jej z sobą nie przyprowadzić?

– Proszę się nie martwić, spotkała pannę de Villefort i idą razem, tuż za nami; oto i one w białych sukniach, jedna z bukietem kamelii, druga z bukietem niezapominajek; ale niech mi pan powie…

– A kogóż pani tym razem wypatruje? – zapytał z uśmiechem Albert.

– Czy będzie dziś u państwa hrabia de Monte Christo?

– Siedemnaście! – odpowiedział Albert.

– Co to znaczy?…

– To znaczy – odpowiedział, śmiejąc się, wicehrabia – że jest pani już siedemnastą osobą, która mi to pytanie zadaje; szczęśliwy hrabia! Już mu składałem wyrazy uznania…

– Czy pan wszystkim odpowiada w ten sam sposób?

– A prawda, przepraszam, jeszcze pani nie odpowiedziałem; zapewniam panią, że będziemy dzisiaj gościć owego tak popularnego człowieka, jesteśmy uprzywilejowani.

– Był pan wczoraj w Operze?

– Nie.

– A on był.

– Ach tak? I cóż, czy nasz ekscentryk popisał się czymś nowym?

– Inaczej nie byłby sobą. Elssler tańczyła w Diable kulawym; księżniczka grecka była zachwycona. Gdy skończyła tańczyć cachuchę, hrabia włożył przepiękny pierścień w bukiet i rzucił czarującej tancerce, a ta, by uczcić hrabiego, ukazała się w trzecim akcie z pierścieniem na palcu. Czy ta księżniczka grecka też będzie u państwa?

– Nie, tej przyjemności musimy sobie odmówić; pozycja księżniczki w domu hrabiego nie jest właściwie ustalona…

– O, proszę, niech mnie pan tu zostawi i pójdzie przywitać się z baronową: widzę, że nie może doczekać się rozmowy z panem.

Albert ukłonił się pani Danglars i odszedł do pani de Villefort, która w miarę jak się zbliżał, już otwierała usta do zapytania.

– Założyłbym się – rzekł Albert, przerywając jej – że wiem, o co chce mnie pani zapytać.

– A tak? A o co na przykład? – rzekła pani de Villefort.

– Jeżeli zgadnę, przyzna się pani?

– O tak, z pewnością.

– Zamierzała pani zapytać, czy hrabia de Monte Christo przybył lub czy przybędzie?

– Wcale nie. W tej chwili to nie jego osoba mnie interesuje. Chciałam pana zapytać, czy ma pan jakieś wiadomości od pana Franza.

– Dostałem wczoraj.

– Cóż pisał?

– Że wyjeżdża natychmiast w ślad za owym listem.

– No, dobrze; a teraz, co z hrabią?

 

– Hrabia przyjdzie, proszę być spokojną.

– Czy wie pan, że on ma jeszcze inne nazwisko oprócz Monte Christo?

– Nie, nie wiedziałem.

– Monte Christo jest nazwą wyspy, nazwisko rodowe hrabiego jest inne.

– Nigdy o tym nie mówił.

– Wiem więc więcej od pana. Otóż nazywa się Zaccone i jest Maltańczykiem.

– To możliwe.

– Synem właściciela okrętu.

– O, powiem szczerze: jeśli rozpowiedziałaby pani o tym, zrobiłaby pani furorę!

– Służył w Indiach, posiada kopalnię srebra w Tessalii, a do Paryża przybył, aby założyć rozlewnię wód mineralnych w Auteuil.

– To dopiero niezwykłe wiadomości! – dziwił się Albert. – Pozwoli pani, że je rozgłoszę?

– Tak, lecz powoli, nie wszystkie od razu i nie ujawniając, że pochodzą ode mnie.

– A to dlaczego?

– Bo to jest tajemnica wykradziona.

– Od kogo?

– Od policji.

– Więc mówiono o tym…

– Wczoraj wieczór u prefekta. Cały Paryż już o tym plotkował, rozumie pan – o tym niezwyczajnym zbytku. Policja zaczęła więc szukać informacji…

– No, to trzeba jeszcze było zatrzymać hrabiego jako włóczęgę, pod pretekstem, że jest zanadto bogaty.

– Niewątpliwie, tak by się stało, gdyby nie przychylne dla niego informacje.

– Biedny hrabia! Zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie mu groziło?

– Nie sądzę.

– Ze względów czysto ludzkich należałoby go o tym powiadomić. Jak tylko przyjdzie, zaraz mu powiem.

W tym momencie piękny czarnowłosy młodzieniec, o zadbanych wąsach i bystrym spojrzeniu, powitał z wielkim uszanowaniem panią de Villefort. Albert wziął go za rękę.

– Mam honor przedstawić pani pana Maksymiliana Morrel, kapitana spahisów, znakomitego, dzielnego oficera.

– Miałam przyjemność poznać już pana w Auteuil, u pana hrabiego de Monte Christo – surowo odpowiedziała pani de Villefort, odwracając się.

Odpowiedź ta, a szczególnie jej ton, ścisnęły serce biednego Morrela; wkrótce jednak nie ominęła go nagroda, bo zaledwie odwrócił się, ujrzał w drzwiach uroczą, jasną postać, która spojrzała nań ogromnymi, błękitnymi oczyma, pozornie obojętnymi, a tymczasem bukiet niezapominajek podnosił się wolno do ust.

Dobrze zrozumiał to powitanie, bo natychmiast z podobnym obojętnym wyrazem twarzy podniósł do ust chustkę; w tej chwili te dwa żywe posągi o jakże mocno bijących sercach, oddzielone całą przestrzenią salonu, zapomniały się na chwilę albo raczej zapomniały o całym świecie, pogrążone w cichej kontemplacji.

Mogliby i dłużej pozostać tak zapatrzeni w siebie i nikt by tego nie spostrzegł, wszedł bowiem właśnie hrabia Monte Christo.

Wspomnieliśmy już wcześniej, że hrabia, czy to w sposób naturalny, czy sztuczny, przyciągał uwagę wszędzie, gdzie się pojawiał; a nie wzbudzały zainteresowania ani czarny frak, któremu nie można było nic zarzucić w kroju, choć był prosty i pozbawiony odznaczeń, ani biała kamizelka nieozdobiona żadnym haftem, ani spodnie modelujące smukłą nogę – tylko ta blada cera, kruczoczarny włos, spokojna twarz o czystych liniach, melancholijny, na wskroś przeszywający wzrok i wreszcie usta o delikatnym konturze, które z taką łatwością przybierały wyraz najwyższej pogardy.

Zdarzali się mężczyźni piękniejsi od niego, ale nikt nie był tak imponujący; wszystko w hrabi miało swoje odrębne znaczenie i wagę; hrabia nigdy nie rzucał słów na wiatr, co nadawało jego rysom, wyrazowi jego twarzy i najmniejszemu gestowi wytworność i nieporównaną stanowczość.

Wprawdzie nasz dziwaczny paryski świat nigdy nie zwróciłby na to wszystko uwagi, gdyby nie łączyła się z tym tajemniczość, ozłocona bogactwami.

Hrabia szedł więc pod ostrzałem spojrzeń – i odwzajemniając niedbale ukłony, zbliżył się do pani Morcerf, która stała przy kominku zastawionym kwiatami i ujrzała go wcześniej w lustrze zawieszonym naprzeciw drzwi.

Pani de Morcerf była pewna, że hrabia przemówi do niej pierwszy, zaś hrabia był pewien, że to ona powita go jakimś słowem; i tak oboje zachowali milczenie, uważając, że banalne uprzejmości nie są ich godne; po czym hrabia odwrócił się do Alberta, który właśnie szedł do niego z otwartymi ramionami.

– Widział się już pan z moją matką? – zapytał Albert.

– Właśnie miałem honor ją powitać – rzekł hrabia – ale nie dostrzegłem pańskiego ojca.

– Tam stoi, rozmawia o polityce w gronie wielkich znakomitości.

– Istotnie? – rzekł Monte Christo. – Nigdy bym się tego nie domyślił; w jaki sposób zasłynęli? Bo wie pan, można zasłynąć w bardzo wielu dziedzinach.

– Ten wysoki chudy pan to uczony; odkrył w okolicach Rzymu gatunek jaszczurki, która podobno ma o jeden krąg więcej w kręgosłupie niż inne; zaraz po powrocie zdał raport o tym odkryciu w Instytucie; długo podawano pod wątpliwość to odkrycie: ale szala przeważyła się na stronę chuderlaka. Kręgosłup narobił wielkiego hałasu w sferach naukowych, a nasz chuderlak awansował z kawalera Legii Honorowej na jej oficera.

– A cóż to za jeden, ten drugi, który ośmielił się ubrać w granatowy frak z zielonym haftem?

– To nie on sam wybrał taki ubiór, lecz Republika, która, jak pan wie, nie szczyciła się zbyt wielkim gustem artystycznym i chcąc przywdziać swoich uczonych, zwróciła się do Davida z prośbą o zaprojektowanie mundurów.

– Doprawdy? A zatem to członek Akademii?

– Od ośmiu dni zasiada w tym uczonym gronie.

– A czym się zasłużył, w czym się specjalizuje?

– Jego specjalność? Zdaje mi się, że wbija królikom w głowę szpilki, karmi kury marzanną i wpycha fiszbiny psom w rdzeń kręgowy.

– Zapewne nauka poczyniła ogromne postępy dzięki jego doświadczeniom?

– Nie, ale pisze bardzo dobrym stylem.

– To powinno – rzekł Monte Christo – niezmiernie pochlebić królikom, którym wbija szpilki w głowę; kurom, których kości maluje na czerwono, i psom, którym wpycha fiszbiny.

Albert wybuchnął śmiechem.

– A ten pan? – zapytał hrabia.

– To znajomy hrabiego, który zdecydowanie przeciwstawił się, aby członkowie Izby Parów nosili uniformy; odniósł w tym wielki sukces; miał dość napięte stosunki z liberalną prasą, lecz oponował przeciw planom dworu i pojednał się z nią; mówi się, że ma zostać ambasadorem.

– Jakie ma prawo do parostwa?

– Napisał parę oper komicznych, nabył kilka akcji „Siècle'a” i przez pięć czy sześć lat głosował za rządem.

– Brawo, wicehrabio – rzekł, śmiejąc się Monte Christo. – Jest pan doskonałym przewodnikiem i informatorem; a teraz wyświadczy mi pan jedną przysługę?

– Jaką?

– Nie przedstawi mnie pan tym znakomitościom, a jeśli zechcą mi się przedstawić, to mnie pan ostrzeże.

Wtem hrabia poczuł, że ktoś położył mu rękę na ramieniu; odwrócił się – był to Danglars.

– A, to pan, baronie?

– Dlaczego nazywa mnie pan baronem – odpowiedział Danglars. – Nie przywiązuję przecież wagi do tytułu, nie tak, jak pan, wicehrabio.

– Zapewne – odpowiedział Albert – zważywszy, iż gdybym nie był wicehrabią, byłbym niczym, a jeśliby pan utracił tytuł, wciąż pozostaje pan milionerem.

– Co według mnie za monarchii lipcowej jest najpiękniejszym tytułem – odpowiedział Danglars.

– Niestety – rzekł Monte Christo – tylko że milionerem nie można być do końca życia, tak jak baronem, parem Francji albo członkiem Akademii; najlepszym przykładem są milionerzy Frank i Pulmann we Frankfurcie, którzy właśnie zbankrutowali.

– Doprawdy? – rzekł, blednąc, Danglars.

– Tak, odebrałem właśnie dziś wieczorem tę wiadomość przez kuriera, miałem tam u nich tak coś koło miliona, ale ponieważ mnie wcześniej ostrzeżono, zażądałem wypłaty miesiąc temu.

– O mój Boże! – zawołał Danglars. – Toć ulokowałem u nich dwieście tysięcy franków!

– Cóż – rzekł Monte Christo. – Skreślisz pan kolejne dwieście tysięcy franków…

– Ćśś – szepnął Danglars. – Nie mówmy już o tym… – tu Danglars przysunął się do Monte Christa – a zwłaszcza przy panu Andrei Cavalcantim.

I bankier zwrócił się z uśmiechem w stronę młodego Cavalcantiego.

Albert tymczasem pozostawił hrabiego, aby porozmawiać z matką. Danglars również odszedł, by przywitać się z młodym Cavalcantim. Tym sposobem Monte Christo pozostał na chwilę sam.

Upał coraz bardziej dawał się we znaki. Lokaje krążyli po salonach z tacami pełnymi owoców i lodów.

Monte Christo starł chustką pot z twarzy; ale cofnął się, gdy lokaj podsunął mu tacę i nie wziął nic, aby się orzeźwić.

Pani de Morcerf nie odrywała wzroku od Monte Christa; widziała, jak zignorował poczęstunek na tacach; dostrzegła nawet sposób, w jaki się wycofał.

– Albercie – rzekła. – Czy zauważyłeś pewną rzecz?

– Cóż takiego, matko?

– Że hrabia nigdy nie dał się zaprosić do nas na obiad.

– No tak, ale był u mnie na śniadaniu, tym śniadaniem zapoczątkował swoje wejście do towarzystwa paryskiego.

– U ciebie, ale nie u nas – szepnęła Mercedes. – Od chwili, gdy tu wszedł, bacznie go obserwuję.

– I co?

– Do tej chwili niczym się nie poczęstował.

Другие книги автора

Купите 3 книги одновременно и выберите четвёртую в подарок!

Чтобы воспользоваться акцией, добавьте нужные книги в корзину. Сделать это можно на странице каждой книги, либо в общем списке:

  1. Нажмите на многоточие
    рядом с книгой
  2. Выберите пункт
    «Добавить в корзину»