Бесплатно

Hrabia Monte Christo

Текст
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

65. Plany matrymonialne

Debray miał zwyczaj, jadąc co rano do biura, wstępować na chwilkę do pani Danglars. Ale nazajutrz, po scenie, jaką opisaliśmy, jego kabriolecik nie pojawił się na dziedzińcu.

Wreszcie, o wpół do pierwszej, pani Danglars zawołała o powóz i wyjechała.

Za firankami czatował Danglars – spodziewał się tego wyjazdu. Rozkazał, aby go zawiadomiono natychmiast, gdy pani wróci; ale o drugiej jeszcze jej nie było.

Zawołał więc o powóz, pojechał do Izby i wpisał się na listę mówców: miał skrytykować budżet.

Od dwunastej do drugiej nie wychodził ze swego gabinetu: czytał depesze i chmurząc się coraz bardziej, piętrzył na papierze kolumny cyfr. Przyjął też kilku interesantów, między innymi majora Cavalcanti; major, jak zwykle ubrany w błękitny mundur, sztywny i punktualny, stawił się o wyznaczonej godzinie, aby załatwić u bankiera swoje sprawy.

Danglars, wyszedłszy z Izby po posiedzeniu, podczas którego, wyraźnie wzburzony, zawzięcie atakował ministra, kazał się wieść na Pola Elizejskie pod numer trzydzieści.

Monte Christo był w domu, ale że miał właśnie kogoś u siebie, przekazał prośbę, by Danglars chwilę zaczekał na niego w salonie.

Gdy tak czekał, otwarły się drzwi i wszedł jakiś ksiądz, ale nie czekał tak jak Danglars – widać musiał być tu dość zadomowiony – ukłonił się i znikł za drzwiami prowadzącymi w głąb apartamentów.

Po chwili te same drzwi otwarły się i na progu stanął Monte Christo.

– Drogi baronie, przepraszam pana – rzekł – ale był u mnie właśnie jeden z moich dobrych przyjaciół, ksiądz Busoni, który tylko co przybył do Paryża, a którego widziałeś tu przed chwilą. Dawno się nie widzieliśmy i nie mogłem go tak od razu opuścić. Mam nadzieję, że ze względu na to wybaczysz mi pan, że musiałeś tak czekać.

– Ależ oczywiście, przecież to ja wybrałem się nie w porę.

– Ależ nie, proszę siadać. Ale, na litość boską, co się stało? Jesteś pan bardzo zmartwiony, przeraża mnie to. Zasmucony bogacz to jak kometa, zawsze zapowiada światu jakąś katastrofę.

– Cóż, od wielu dni ciąży na mnie pech, co chwilę przychodzą jeszcze gorsze wieści.

– Boże! Znowu jakiś spadek kursu na giełdzie?

– Nie, te straty już pokryłem, przynajmniej na kilka dni. Idzie teraz o bankructwo w Trieście.

– Coś takiego! A czy pański bankrut nie nazywa się aby Jacopo Manfredi?

– To właśnie on! Wyobraź pan sobie, że co rok nasze wspólne obroty wynosiły osiemset do dziewięciuset tysięcy, Bóg wie, od jak dawna. Nigdy żadnej pomyłki, żadnego opóźnienia; płacił iście jak książę… jeśli książęta płacą. Miałem u niego milion do zwrotu, i proszę, ten szatan zawiesza wypłaty.

– Naprawdę?

– To jakiś niesłychany, fatalny zbieg okoliczności. Chcę dostać od niego chociaż sześćset tysięcy: nie zapłacił; nie dosyć na tym – mam jeszcze jego weksle na czterysta tysięcy, płatne u jego korespondenta końcem tego miesiąca. Dziś trzydziesty; posyłam po pieniądze, a tu korespondent przepadł. Dodać do tego całą aferę z akcjami hiszpańskimi – i miesiąc kończy się dla mnie ślicznie.

– Ale naprawdę coś pan straciłeś na tej aferze hiszpańskiej?

– A pewnie, ni mniej ni więcej jak siedemset tysięcy.

– Do diabła, jak pan, taki wytrawny lis, mogłeś się dać tak złapać!

– E, to wina żony. Śniło się jej, że don Carlos wkroczył do Hiszpanii, a ona wierzy w sny, ma to być coś metafizycznego, jak powiada; kiedy jej się coś śni, to się na pewno stanie. Kiedy wierzy w takie rzeczy, pozwalam jej grać na giełdzie: ma swoją kasę i swojego agenta giełdowego, gra i przegrywa. To prawda, gra własnymi pieniędzmi, nie moimi… Zresztą to nieważne, bo rozumiesz pan: kiedy żona roztrwoni siedemset tysięcy, mąż to jednak zauważy. Ale jak to? Nie słyszał pan o tym? Przecież aż o tym huczało!

– Owszem, słyszałem, ale nie znałem szczegółów. Zresztą jestem zupełnym laikiem, jeśli idzie o giełdę.

– To wcale pan nie grasz?

– Ja? Ale po co? I tak mam kłopot z zarządzaniem dochodami. Musiałbym oprócz intendenta przyjąć jeszcze księgowego i kasjera. Ale wracając do Hiszpanii: zdaje mi się, że sen baronowej o powrocie don Carlosa niezupełnie był snem… Czy gazety też o tym czegoś nie mówiły?

– Wierzy pan dziennikom? Pan?

– Ależ nie, tylko zdaje mi się, że ten szacowny „Messager” jest wyjątkiem od reguły i że podaje jedynie wiadomości pewne, przekazane przez telegraf.

– I tego właśnie nie mogę zrozumieć: wieść o powrocie don Carlosa była rzeczywiście nadana przez telegraf.

– Czyli stracisz pan w tym miesiącu około miliona siedmiuset tysięcy?

– Nie około, bo dokładnie tyle.

– Do diabła! Dla fortuny trzeciego rzędu to przykry cios – rzekł ze współczuciem Monte Christo.

– Trzeciego rzędu! – rzekł Danglars, nieco upokorzony w swej ambicji. – Co pan przez to rozumiesz?

– No tak; dzielę wielkie majątki na trzy kategorie: pierwszego rzędu, drugiego i trzeciego. Fortuną pierwszego rzędu nazywam taką, na którą składają się majątki ziemskie, kopalnie, dochody z podatków – mają je na przykład państwa takie jak Francja, Austria, Anglia; ale te skarby, kopalnie i dochody muszą dawać razem przynajmniej sto milionów. Fortuna drugiego rzędu to na przykład fabryki, spółki akcyjne i księstwa, dające dochód półtora miliona franków z całkowitym kapitałem pięćdziesięciu milionów. Fortunę trzeciego rzędu tworzą procenty od kapitału, zyski zależne od czyjejś woli lub przypadku; bankructwo może ją podłamać, nowina telegraficzna może nią wstrząsnąć. O fortunie takiej stanowią spekulacje, których rezultat zależy od losu. Cała taka fortuna opiera się na kapitale rzeczywistym lub fikcyjnym w wysokości około piętnastu milionów. Czyż to nie jest mniej więcej pańska sytuacja?

– Do licha, no tak.

– Z tego wynika, że jeszcze sześć takich miesięcy – ciągnął niewzruszonym głosem Monte Christo – i firma trzeciego rzędu jest w agonii.

– Och! Daleko pan zaszedłeś! – odparł Danglars, uśmiechając się dość blado.

– No, powiedzmy: siedem miesięcy – rzekł spokojnie Monte Christo. – Niech mi pan powie, myślał pan kiedykolwiek, że siedem razy milion siedemset tysięcy daje mniej więcej dwanaście milionów?… Nie? No cóż, i miał pan rację, bo gdyby ktoś myślał o takich rzeczach, nigdy nie inwestowałby kapitału, który jest dla finansisty tym, czym skóra dla człowieka ucywilizowanego. Mamy ubrania mniej lub bardziej strojne, ale kiedy ktoś umiera, zostaje mu tylko jego własna skóra. Tak samo, gdy się pan wycofujesz z interesów, masz pan tylko swój majątek rzeczywisty: pięć, czy najwyżej sześć milionów. Bo fortuna trzeciego rzędu stanowi w rzeczywistości jedną trzecią tego, na co wygląda – jak lokomotywa wśród dymu, który ją otula i wyolbrzymia, jest zawsze tylko maszyną, silniejszą lub słabszą. A więc na te pięć milionów, które stanowią pańskie prawdziwe aktywa, stracił pan właśnie prawie dwa – tyle samo zmniejszył się pański kredyt, czyli pańska fortuna fikcyjna. To znaczy, kochany panie baronie, że nacięto panu skórę i puszczono krew, a jeśliby to powtórzyć jeszcze cztery razy, wykrwawi się pan na śmierć. Ejże, panie baronie, niech pan uważa! Może trzeba panu pieniędzy? Pożyczyć panu?

– E, zły z pana rachmistrz! – zawołał Danglars, przyzywając na pomoc wszystkie swoje umiejętności maskowania się. – W tej właśnie chwili pieniądze wróciły do moich kufrów, bo udały mi się inne spekulacje. Upuszczono mi krwi, ale odbudowało ją jadło. Przegrałem bitwę w Hiszpanii, zostałem pobity w Trieście, ale moja flota wojenna zdobyła w Indiach kilka statków, a moi pionierzy w Meksyku chyba odkryli kopalnię złota.

– Bardzo dobrze! Ale blizna zostaje i przy następnej stracie się otworzy.

– Nie, bo wędruję tylko po pewnym terenie – ciągnął Danglars z banalną swadą szarlatana, który zawodowo zachwala swój kredyt – żebym zbankrutował, musiałyby runąć trzy kolejne rządy.

– Do licha, zdarzały się takie rzeczy.

– Musiałoby w ogóle nie być zbiorów.

– Niech pan sobie przypomni siedem krów tłustych i siedem chudych.

– Albo musiałoby się rozstąpić morze, jak za czasów faraona; ale mamy dużo mórz, a zresztą zamiast statków mógłbym wysyłać karawany.

– Tym lepiej, po stokroć tym lepiej, kochany baronie! Widzę, że się nie myliłem, niewiele panu brakuje do fortuny drugiego rzędu.

– Myślę, że mogę ubiegać się o ten zaszczyt – odparł Danglars ze swoim obleśnym uśmiechem; gdy uśmiechał się w ten sposób, jego twarz przypominała hrabiemu ciastowaty księżyc, jaki nędzni malarze zawieszają nad ruinami. – No, ale skoro jesteśmy przy interesach – mówił dalej kontent, że znalazł powód, aby zmienić rozmowę – niech mi pan powie, co mogę zrobić dla pana Cavalcanti?

– Dać mu pieniędzy, skoro tylko ma u pana otwarty kredyt, a list kredytowy uważasz pan za ważny.

– Wybornie! Był u mnie dziś rano z bonem na czterdzieści tysięcy, płatnym na okaziciela na pański kredyt, a wystawionym przez księdza Busoni. Oczywiście natychmiast wyliczyłem mu te czterdzieści tysięcy.

Monte Christo skinął głową na znak aprobaty.

– Ale na tym nie dosyć. Otwarł u mnie kredyt dla syna.

– Ile, jeśli wolno spytać, dla niego przeznaczył?

– Pięć tysięcy franków na miesiąc.

– To znaczy sześćdziesiąt tysięcy na rok. Domyślałem się – tu hrabia wzruszył ramionami – że ci Cavalcanti to ostrożnisie! Co ma ten chłopak zrobić z pięcioma tysiącami na miesiąc?

– Ale rozumie pan, że jeśli będzie potrzebował paru tysięcy więcej…

– Nie radzę, ojciec nie przyjmie tego na swój rachunek. Nie zna pan jeszcze tych milionerów zza Alp, to prawdziwe harpagony. A któż mu otwarł u pana ten kredyt?

– Bank Fenzi, jeden z najlepszych we Florencji.

– Bynajmniej nie mówię, że pan stracisz, ale nie przekraczaj pan sumy, na którą opiewa list.

– Czyżbyś pan nie ufał temu Cavalcantiemu?

– Ja? Ależ dałbym mu na weksel i dziesięć milionów. To fortuna drugiego rzędu, mówiłem, co to znaczy, panie baronie.

 

– A przy tym ile w nim prostoty! Wziąłbym go za zwykłego majora i tyle.

– A i tak by mu pan pochlebił. Racja, nie jest zbyt reprezentacyjny. Kiedy go ujrzałem po raz pierwszy, wydało mi się, że to jakiś porucznik, zardzewiały w wojsku. Tyle że wszyscy Włosi tak wyglądają; jeśli nie wyglądają olśniewająco jak wschodni magowie, to przypominają starych Żydów.

– Młody wygląda dużo lepiej.

– A tak… może trochę nieśmiały, ale wydał mi się w sumie raczej przyzwoity. Niepokoiłem się o to.

– A to czemu?

– Bo gdyś go pan u mnie spotkał, był to, jak mi mówiono, jego pierwszy raz w towarzystwie. Podróżował z bardzo surowym guwernerem i nigdy nie postawił nogi w Paryżu.

– Włoska szlachta zazwyczaj żeni się między sobą, prawda? – zapytał od niechcenia Danglars. – Lubią łączyć majątki?

– Zazwyczaj tak, ale Cavalcanti to taki oryginał, że nic nie robi jak inni. Jestem pewien, że wysłał syna do Francji, aby znalazł tu sobie żonę.

– Sądzi pan?

– Jestem pewien.

– A słyszałeś pan co o jego majątku?

– Dużo się mówi we Włoszech. Tyle że jedni przypisują im miliony, a drudzy mówią, że nie mają złamanego grosza.

– A co na to pan?

– Nie powinien się pan opierać na moim zdaniu, bo to tylko moje osobiste przekonanie.

– Ale w końcu…

– Według mnie, ci wszyscy dawni podestowie i kondotierzy, bo Cavalcanti dowodzili wojskiem, rządzili różnymi prowincjami; otóż jestem przekonany, że zakopali tu i ówdzie ogromne miliony, a kryjówki znają tylko najstarsi w rodzie, przekazując tajemnicę z pokolenia na pokolenie. Dowód, że są żółci i zasuszeni jak ich floreny z czasów Republiki: wciąż się w nie wpatrując, zarazili się od nich kolorem.

– A to dobre! A tym prawdziwsze, że nikt nie wie, aby posiadali choćby skrawek ziemi.

– A jeśli któryś ma, to bardzo mało. Wiem na pewno tylko, że Cavalcanti ma pałac w Lukce.

– O, ma pałac! – uśmiechnął się Danglars. – To już zawsze coś.

– Tak, ale wynajmuje go ministrowi finansów, sam mieszka w jakimś domeczku. Mówiłem, że to wielki sknera.

– No, nie bardzo starasz mu się pan pochlebić.

– Proszę posłuchać, prawie go nie znam: widzieliśmy się chyba ze trzy razy w życiu. To, co o nim wiem, pochodzi od księdza Busoniego i od niego samego. Mówił mi dziś rano o swoich zamiarach względem syna i dał mi do zrozumienia, że ma zamrożony znaczny majątek we Włoszech i że mu się już to sprzykrzyło. Włochy to kraj martwy, a on chciałby jakoś korzystnie zainwestować swoje miliony we Francji albo w Anglii. Ale pamiętaj pan, że choć ufam ogromnie księdzu Busoniemu, sam za nic nie ręczę.

– Nic nie szkodzi, dziękuję panu, żeś mi przysłał takiego klienta. Mogę wpisać do rejestrów piękne nazwisko, a mojego kasjera aż rozpiera duma, bo mu opowiedziałem, co to za ród, ci Cavalcanti. A propos, a pytam o to z czystej ciekawości: gdy ci ludzie żenią synów, dają im wiano?

– Hm… To zależy. Znałem pewnego włoskiego księcia, bogaty był jak nabab indyjski, jedno z pierwszych nazwisk w Toskanii; kiedy jeden z jego synów żenił się zgodnie z jego wolą, dawał mu miliony – jeśli nie, tylko trzydzieści dukatów na miesiąc. Przypuśćmy, że Andrea żeni się zgodnie z widokami ojca, dostanie wtedy milion, dwa, albo nawet trzy. Gdyby to była na przykład córka bankiera, może zainteresowałby się interesami jego banku; ale gdyby synowa mu się nie spodobała, bywaj zdrów! Papa Cavalcanti zabiera klucz od swojej kasy pancernej, zamyka ją na dwa spusty, a imć Andrea musi sobie żyć, jak każdy chłopak z paryskiej rodziny, kantując w grze w karty czy w kości.

– O, ten chłopak znajdzie sobie jakąś księżniczkę bawarską albo peruwiańską. Zachce mu się korony albo jakiegoś Eldorado.

– E, ci wielcy panowie zza Alp żenią się przeważnie ze zwykłymi śmiertelniczkami. Lubią krzyżować rasy jak Jowisz. O, ale czyżbyś pan chciał ożenić Andreę, panie baronie, że mnie tak wypytujesz?

– No, nie wydaje mi się to najgorszą spekulacją, a ja jestem przecież spekulantem.

– Ale chyba nie z pańską córką? Przecież nie chce pan, aby Albert poderżnął gardło temu biednemu Andrei?

– Albert? – wzruszył ramionami Danglars. – Jego to jakoś szczególnie nie obchodzi.

– Ale przecież jest chyba zaręczony z Eugenią?

– To znaczy, parę razy mówiliśmy o tym z Morcerfem, ale pani de Morcerf i Albert…

– Przecież mi pan nie powie, że to zła partia!

– No, no, Eugenia co najmniej dorównuje Albertowi!

– Panna Eugenia rzeczywiście będzie miała piękny posag, jeżeli tylko telegraf nie będzie już wyprawiał takich figli.

– E, nie chodzi tu tylko o posag. Ale à propos, mogę o coś zapytać?

– Tak?

– Dlaczego nie zaprosił pan na obiad Alberta i państwa de Morcerf?

– Owszem, zaprosiłem, ale Albert odrzucił zaproszenie. Wyjeżdżał do Dieppe z panią de Morcerf, której lekarz zalecił morskie powietrze.

– A tak, tak – roześmiał się Danglars – na pewno jej dobrze zrobi.

– A to czemu?

– Oddychała nim w młodości…

Monte Christo puścił mimo uszu ten złośliwy bon mot.

– Ale w końcu, nawet jeśli Albert nie ma takiego majątku jak Eugenia – zauważył hrabia – nie może pan zaprzeczyć, że nosi piękne nazwisko.

– No tak, ale tak samo dobre jak moje.

– Oczywiście, pańskie nazwisko jest słynne i to ono zdobi tytuł, który pan otrzymał, a nie na odwrót. Ale jesteś pan człowiekiem zbyt inteligentnym, aby nie rozumieć, że według pewnych przesądów, zakorzenionych tak głęboko, że nie da się ich wykrzewić, szlachta, która ma za sobą pięć wieków jest więcej warta od szlachty, która ma za sobą tylko dwadzieścia lat.

– Właśnie dlatego – rzekł Danglars, próbując się sardonicznie uśmiechnąć – wolałbym pana Andreę Cavalcantiego od pana Alberta de Morcerf.

– Ale przecież Morcerfowie chyba w niczym nie ustępują Cavalcantim?

– Morcerfowie!… E… Drogi hrabio, jesteś pan arystokratą, prawda?

– Mniemam, że tak.

– I znasz się pan na heraldyce?

– Cokolwiek.

– No to popatrz pan na moje barwy: są trwalsze niż na herbie Morcerfa.

– A to dlaczego?

– Dlatego, że chociaż nie jestem baronem z urodzenia, ale przynajmniej nazywam się Danglars!

– No i co?

– A on nie nazywa się Morcerf.

– Jak to, nie nazywa się Morcerf?

– Mnie ktoś nadał tytuł barona, czyli nim jestem; a on sam zrobił się hrabią, czyli wcale nim nie jest.

– Coś podobnego!

– Posłuchaj, drogi hrabio – ciągnął Danglars – pan de Morcerf jest moim przyjacielem, albo raczej znajomym od lat trzydziestu. Jak pan wiesz, tanio szacuję mój klejnot, bo nigdy nie zapomniałem, od czego wyszedłem.

– To dowodzi albo wielkiej pokory, albo wielkiej pychy – wtrącił Monte Christo.

– Otóż, kiedy byłem sobie skromnym urzędniczyną, Morcerf był tylko zwykłym rybakiem.

– A wtedy jak się nazywał?

– Fernand Mondego.

– Jesteś pan tego pewien?

– Do licha, myślę, że dość ryb się u niego nakupiłem!

– A więc dlaczego chcesz pan wydać córkę za jego syna?

– Bo Fernand i Danglars to dwaj parweniusze; razem zdobyli szlachectwo, razem się wzbogacili: jeden wart drugiego. No, może oprócz paru rzeczy, bo mówiono o nim to, czego nigdy nie powiedziano by o mnie.

– Aha, tak, chyba wiem. To nazwisko, Fernand Mondego, odświeżyło mi pamięć. Słyszałem o nim w Grecji.

– W związku ze sprawą Ali Paszy?

– Właśnie.

– To dopiero tajemnica. Przyznam się, że dałbym wiele, aby ją wyjaśnić.

– To nie byłoby zbyt trudne, gdybyś pan miał na to wielką ochotę.

– Jak to?

– Masz pan z pewnością jakichś korespondentów w Grecji?

– Ba! W całej Grecji…

– No to napisz pan do swojego korespondenta w Janinie i zapytaj go, jaką rolę odegrał Francuz nazwiskiem Fernand w tragedii Ali Tebelina.

– Masz pan rację! – zawołał Danglars, zrywając się z krzesła. – Napiszę jeszcze dziś.

– Napisz pan. A gdybyś pan odebrał jakieś mocno skandaliczne wiadomości…

– Powiem o tym panu.

– Sprawi mi pan przyjemność.

Danglars wybiegł z salonu i wskoczył do powozu.

66. Gabinet prokuratora królewskiego

Zostawmy bankiera, którego konie kłusem unoszą do domu, i wybierzmy się z panią Danglars na poranną przejażdżkę.

Mówiliśmy, że o wpół do pierwszej pani Danglars zawołała o konie i wyjechała.

Udała się w kierunku Przedmieścia Saint-Germain, minęła ulicę Mazarine i kazała przystanąć niedaleko Pont-Neuf. Wysiadła i poszła dalej piechotą.

Ubrała się bardzo skromnie, jak przystoi wytwornej damie podczas rannej przechadzki.

Na ulicy Guénégaud wzięła dorożkę i kazała się wieźć na ulicę Harlay.

Zaledwie wsiadła do fiakra, wyjęła bardzo gęsty, czarny woal i przymocowała go do słomkowego kapelusza; włożyła z powrotem kapelusz i z zadowoleniem popatrzyła w kieszonkowe lusterko: za woalem widać było tylko jej białą skórę i skrzące się oczy.

Dorożka przejechała przez Pont-Neuf i wjechała na dziedziniec Pałacu Sprawiedliwości; dorożkarz otwarł drzwiczki, pani Danglars zapłaciła mu i pospieszyła ku schodom; wbiegła na nie lekko i niebawem znalazła się w sali des Pas-Perdus.

Rano załatwia się tu wiele spraw i wielu zaaferowanych ludzi krząta się w Pałacu; ludzie zaaferowani raczej nie przypatrują się kobietom; nikt więc nie przyglądał się szczególnie pani Danglars, gdy przechodziła przez salę, podobnie jak nie zwracało niczyjej uwagi dziesięć innych kobiet, które czatowało tu na swoich adwokatów.

W przedpokoju u pana de Villefort panował tłok, ale pani Danglars nie potrzebowała nawet wymieniać nazwiska; gdy tylko weszła, wstał woźny, podszedł do niej i zapytał, czy to ona ma umówione spotkanie z panem prokuratorem; a gdy potwierdziła, zawiódł ją korytarzem, wzbronionym dla osób postronnych, do gabinetu pana de Villefort.

Urzędnik siedział w fotelu i pisał, odwrócony tyłem do drzwi.

Słuchał, jak otwierają się drzwi, jak woźny powiedział: „proszę wejść, łaskawa pani”, jak zamknął drzwi – i nawet nie drgnął. Ale gdy tylko kroki woźnego ucichły, prokurator poderwał się szybko, zamknął wszystkie zasuwy w drzwiach, zaciągnął zasłony w oknach i obejrzał dokładnie wszystkie kąty. Przekonawszy się, że nikt nie może go ani widzieć, ani słyszeć, uspokoił się zupełnie i rzekł:

– Dziękuję pani, dziękuję za słowność.

I przysunął jej krzesło, na którym pani Danglars natychmiast usiadła, bo serce biło jej tak, że trudno jej było złapać oddech.

– Bardzo już dawno nie zdarzyło mi się szczęście porozmawiania z panią sam na sam i przykro mi niewymownie, że się tu spotykamy, aby przeprowadzić nader trudną rozmowę – odezwał się prokurator, obracając fotel tak, aby znajdować się twarzą w twarz z panią Danglars.

– A jednak widzisz pan, że przyszłam na pierwsze pańskie wezwanie, chociaż rozmowa ta będzie z pewnością dużo cięższa dla mnie niż dla pana.

Villefort gorzko się uśmiechnął.

– A więc to prawda – rzekł, odpowiadając raczej na własną myśl niż na słowa pani Danglars. – A więc to prawda, że wszystkie nasze czyny pozostawiają po sobie w naszej przeszłości ślady – raz ciemne, raz jasne! A więc to prawda, że wszystkie nasze kroki przypominają czołganie się węża po piasku, na którym zostaje wyraźna bruzda? Niestety, wielu ludzi zostawia w niej swoje łzy!

– Mój panie, rozumujesz pan chyba moje wzruszenie? A więc, proszę cię, oszczędzaj mnie. Ten pokój, przez który przeszło tylu winnych, drżących i zawstydzonych, ten fotel, w którym teraz ja usiadłam drżąca i zawstydzona!… O, muszę odwoływać się do całego mojego rozumu, aby nie widzieć w sobie kobiety winowajczyni, a w panu groźnego sędziego.

Villefort potrząsnął głową i westchnął.

– A ja – odparł – powtarzam sobie, że moje miejsce nie jest w fotelu sędziowskim, ale na ławie oskarżonych.

– E, zdaje mi się, że pański purytanizm wyolbrzymia sytuację – rzekła pani Danglars i w jej jakże pięknym oku zapalił się przelotny błysk. – Ślady, o których pan mówisz, zostawia po sobie każda płomienna młodość. Na dnie namiętności ponad rozkoszą unosi się zawsze nieco wyrzutów sumienia. Dlatego właśnie Ewangelia, to trwałe źródło pociechy dla nieszczęśliwych, dała nam, biednym kobietom, w charakterze wsparcia duchowego, cudowną przypowieść o jawnogrzesznicy i wiarołomnej żonie. I przyznam się panu, że ilekroć wspomnę szaleństwa mojej młodości, myślę sobie, czasem, że Bóg mi je wybaczy – bo jeżeli nawet nie biłam się za to w piersi, to na pewno je odpokutowałam moimi cierpieniami. Ale pan, mężczyzna, a więc ten, którego świat zawsze usprawiedliwia, a skandal uszlachetnia, czegóż się w tym wszystkim możesz lękać?

– Znasz mnie pani dobrze – odparł Villefort – hipokrytą nie jestem, a przynajmniej nie jestem nim nigdy bez potrzeby. Jeżeli moja twarz jest surowa, to dlatego, że zachmurzyły ją liczne nieszczęścia; moje serce skamieniało, aby wytrzymać ciosy, jakie otrzymało. W młodości nie byłem taki, nie byłem taki w dzień moich zaręczyn, gdyśmy w Marsylii, przy ulicy du Cours siedzieli sobie wszyscy przy stole. Ale od tego czasu zmieniło się wiele – we mnie i wokół mnie; zużyłem życie, szukając rzeczy niemożliwych i łamiąc tych, którzy z własnej woli lub przypadkiem stawali mi na drodze. Rzadko się zdarza, aby to, czego gorąco pragniemy, nie było przed nami zażarcie bronione przez ludzi, od których chcemy to dostać lub którym chcemy to wyrwać. Dlatego większość złych czynów sama się ludziom podsuwa, przybierając złudny kształt konieczności. Popełniamy coś złego z obawy, w uniesieniu lub w szaleństwie, a potem sami dostrzegamy, że mogliśmy tego uniknąć. Nagle staje nam przed oczyma, wcześniej jakoś zakrytymi łuskami, środek uczciwy, łatwy i prosty; mówimy sobie: czemuż zrobiłem tak, zamiast tak? A was, kobiety, przeciwnie – rzadko dręczą wyrzuty sumienia, gdyż rzadko decyzja wypływa z waszej woli, wasze nieszczęścia są wam narzucone, a wasze grzechy prawie zawsze wynikają z występku innych.

 

– W każdym razie przyznaj pan, że jeśli popełniłam grzech, to nawet jeśli był to tylko mój grzech, zostałam wczoraj za niego surowo ukarana.

– Biedna! – rzekł Villefort, ściskając jej dłoń. – Zbyt surowo, jak na twoje siły, bo o mało nie zemdlałaś, a jednak… zbierz pani całą odwagę, bo to jeszcze nie koniec.

– Boże drogi – przeraziła się pani Danglars – a co się jeszcze może stać?

– Widzi pani tylko przeszłość, z pewnością jest ona ponura. No cóż, wyobraź sobie, że przyszłość może być jeszcze bardziej ponura…. straszna to na pewno… a może nawet krwawa!…

Baronowa znała zimną krew Villeforta; przeraziła się jego zdenerwowaniem tak dalece, że usta otwarły się jej do krzyku, ale krzyk zamarł jej w piersi.

– Jak zmartwychwstała ta okropna przeszłość? – zawołał Villefort. – Jak mogła, pogrzebana w grobie i na dnie naszych serc, powstać nagle niczym upiór, byśmy pobledli, by okrył nas rumieniec?

– Niestety, to z pewnością przypadek…

– Przypadek? O, nie, nie, pani, to nie przypadek!

– Ależ tak: czyż nie przypadek to wszystko sprawił? Przypadek fatalny, to prawda… Czy to nie przez przypadek hrabia de Monte Christo nabył ten dom? Czyż to nie przez przypadek kazał kopać w ziemi? Czy wreszcie nie przez przypadek znaleziono pogrzebane pod drzewami to nieszczęsne dzieciątko? Moja biedna, niewinna istotka, której nawet nie mogłam pocałować, a za którą tak płakałam! O, aż mi się serce krajało, gdy hrabia mówił o tym szkieleciku, znalezionym pod kwiatami.

– Otóż nie, pani – odparł głucho Villefort. – I to jest ta straszna rzecz, którą miałem pani powiedzieć. Nie było żadnego szkieleciku pod kwiatami, nie wykopano żadnego dziecka; nie, nie trzeba nam płakać i lamentować – trzeba nam drżeć.

– Co pan mówisz? – zawołała rozdygotana pani Danglars.

– Pan de Monte Christo nie mógł znaleźć w ziemi pod drzewami ani szkieleciku dziecka, ani okuć kuferka, bo ich tam nie było.

– Nie było ich tam? – powtórzyła pani Danglars, a jej źrenice, utkwione w prokuratorze, rozszerzyły się od strachu. – Nie było? – powtórzyła raz jeszcze, jakby chciała dźwiękiem słów uchwycić myśl, która gotowa była jej umknąć.

– Nie – potwierdził Villefort i wsparł czoło na dłoniach. – Nie i jeszcze raz nie!…

– A więc to nie tam pogrzebałeś pan dziecko? Po cóż mnie było oszukiwać? W jakim celu? No, mów pan!

– Pogrzebałem je właśnie tam; ale wysłuchaj mnie, pani, wysłuchaj, a może mnie pożałujesz, bo przez dwadzieścia lat nosiłem sam jeden bolesny ciężar.

– O Boże! Przerażasz mnie pan! Ale nieważne, mów, słucham.

– Pamiętasz pani, jak zakończyła się ta okropna noc, kiedy o mało nie umarłaś w swoim łożu, w tym czerwonym pokoju, a ja czekałem, dysząc tak strasznie jak ty, na chwilę rozwiązania. Dziecko urodziło się; gdy mi je podano, było nieruchome, nie oddychało, nie płakało, myśleliśmy, że nie żyje.

Pani Danglars drgnęła nagle, jakby chciała się zerwać z krzesła. Villefort powstrzymał ją, składając ręce, jakby błagał, by słuchała dalej.

– Myśleliśmy, że nie żyje – powtórzył. – Włożyłem je do kuferka, który miał mu zastąpić trumienkę, poszedłem do ogrodu, wykopałem dół i szybko je pogrzebałem. Zaledwie przysypałem je ziemią, wyciągnęła się ku mnie ręka Korsykanina.

Ujrzałem, jak wyrasta przede mną jakiś cień i coś błysnęło. Poczułem ból, chciałem krzyczeć, zimny dreszcz przebiegł mi całe ciało i zmroził mi gardło…

Upadłem, myśląc, że umieram.

Nigdy nie zapomnę, jaką odwagę wtedy okazałaś: gdy przyszedłem do siebie i podczołgałem się, konający, do schodów, ty, pani, sama ledwo żywa, zeszłaś mi naprzeciw. Musieliśmy zachować milczenie o tym okropnym wypadku. Ty miałaś na tyle męstwa, aby wrócić zaraz do domu w towarzystwie swojej niańki; ja wytłumaczyłem, że ranę odniosłem w pojedynku.

Nad wszelkie oczekiwanie nasz sekret się nie wydał. Zawieziono mnie do Wersalu, przez trzy miesiące walczyłem ze śmiercią, a gdy poczułem się nieco lepiej, lekarze zalecili mi słońce i powietrze Południa. Czterech ludzi przeniosło mnie z Paryża do Châlon, pokonując po sześć mil dziennie. Moja żona jechała w powozie za noszami. W Châlon wsiedliśmy na statek, spłynęliśmy Saoną do Rodanu i tak z prądem dotarliśmy do Arles. W Arles znów położono mnie na noszach i tak niesiono aż do Marsylii. Moja rekonwalescencja trwała pół roku. Nie słyszałem o tobie nic, nie odważyłem się dowiadywać, co się z tobą dzieje. Kiedy wróciłem do Paryża, dowiedziałem się, że owdowiawszy po panu de Nargonne, wyszłaś za pana Danglarsa.

O czym myślałem, odkąd odzyskałem przytomność? Ciągle o jednym – o nieżywym dziecku. Co noc śniłem, że wyrywa się spod ziemi i unosi się nad mogiłką, grożąc mi oczyma i gestem.

I gdy tylko wróciłem do Paryża, zasięgnąłem informacji: po naszych spotkaniach w domu nikt nie zamieszkał, ale właśnie został wynajęty na dziewięć lat. Poszedłem do najemcy, udałem, że mi jest bardzo przykro, iż dom rodziców mojej żony idzie w obce ręce, zaproponowałem odszkodowanie za zerwanie umowy. Lokator zażądał sześciu tysięcy franków; dałbym za to i dziesięć, i dwadzieścia tysięcy. Miałem tyle przy sobie, lokator podpisał zaraz akt zrzeczenia; gdy dostałem go do ręki, puściłem się galopem do Auteuil. Od czasu, gdy opuściliśmy ten dom, nikt nie przestąpił jego progu.

Była piąta po południu, wszedłem do czerwonego pokoju i jąłem czekać, aż zapadnie zmrok.

I tu stanęło mi przed oczyma wszystko to, co sobie powtarzałem przez rok niemocy tylko groźniejsze niż kiedykolwiek.

Ten Korsykanin, co mi wypowiedział vendettę, co mnie z Nîmes ścigał aż do Paryża, co się ukrył w ogrodzie, co mnie ugodził nożem, widział, jak wykopałem grób i pochowałem dziecko; mógł przecież widzieć i ciebie, a może i widział… Czy aby nie każe ci kiedyś zapłacić za zachowanie tajemnicy z tej strasznej sprawy?… Czy nie postanowi się zemścić w ten sposób dodatkowo, jeśli się dowie, że nie zginąłem od jego sztyletu? Dlatego musiałem przede wszystkim zniszczyć na wszelki wypadek materialne ślady tego wydarzenia. I tak byłyby aż nazbyt obecne w mojej pamięci.

Nadeszła noc, ale chciałem, aby ciemności zgęstniały na dobre. Siedziałem po ciemku; podmuchy wiatru poruszały kotarami i zdawało mi się, że czai się za nimi jakiś szpieg. Czasami zdejmował mnie dreszcz: zdawało mi się, że słyszę na łóżku za sobą twoje skargi, ale nie śmiałem się odwrócić. W tej ciszy słyszałem uderzenia własnego serca, a biło mi tak gwałtownie, że obawiałem się, by nie otwarła mi się rana. Wreszcie wszystkie odgłosy wsi ucichły. Byłem już pewien, że niczego nie muszę się już lękać, że nikt mnie nie podejrzy ani nie podsłucha i zdecydowałem się zejść.

Słuchaj, Herminio, uważam, że nie ustępuję w odwadze nikomu; ale kiedy zdjąłem kluczyk od schodków, który nosiłem na piersi, nasz kochany kluczyk, który chciałaś przywiązać do złotej obrączki, kiedy otwarłem drzwi i ujrzałem, jak księżyc rzucił na kręcone schody długie pasmo bladego światła, podobnego do widma, przywarłem do ściany i o mało nie krzyknąłem; myślałem, że tracę zmysły.

Na koniec odzyskałem nad sobą władzę. Schodek po schodku zacząłem iść na dół; nie mogłem tylko zapanować nad drżeniem nóg. Wczepiłem się palcami w poręcz; gdybym ją puścił, runąłbym w dół.

Другие книги автора

Купите 3 книги одновременно и выберите четвёртую в подарок!

Чтобы воспользоваться акцией, добавьте нужные книги в корзину. Сделать это можно на странице каждой книги, либо в общем списке:

  1. Нажмите на многоточие
    рядом с книгой
  2. Выберите пункт
    «Добавить в корзину»