Бесплатно

Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej

Текст
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

Przywołany lekarz stwierdził porażenie słoneczne albo też ostre zapalenie opon mózgowych.

Kiedy feldfebel odzyskał przytomność, Szwejk, stojąc nad nim, rzekł:

– Muszę to panu dokończyć. Czy pan myśli, panie feldfebel, że ten maszynista sobie to zapamiętał? Wszystko pomieszał i poplątał, i pomnożył przez trzy, ponieważ przypomniał sobie o Trójcy Bożej. No i nie znalazł tej lokomotywy, która zapewne jeszcze ciągle stoi na torze 16.

Feldfebel znowuż zamknął oczy.

Szwejk wrócił do wagonu i na pytanie, gdzie bawił tak długo, odpowiedział:

– Kto innych uczy laufszrytu, sam musi robić sto razy „Schultert!

Na końcu wagonu, w kącie trząsł się ze strachu Baloun. Pod nieobecność Szwejka, kiedy się kura dogotowywała, zeżarł pół jego porcji.

*

Jeszcze przed odjazdem eszelonu nadszedł inny pociąg wojskowy z żołnierzami, należącymi do przeróżnych oddziałów. Byli to żołnierze zapóźnieni, a także rekonwalescenci ze szpitali, doganiający swoje oddziały, i inne podejrzane indywidua, wracające z miejsca odkomenderowania lub z aresztów.

Z pociągu tego wysiadł także jednoroczny ochotnik Marek, który swego czasu oskarżony był o bunt, ponieważ nie chciał czyścić wychodków, ale sąd dywizyjny go uniewinnił, dochodzenie przeciwko niemu zostało umorzone i dlatego Marek zjawił się w wagonie sztabowym, aby się zameldować swemu dowódcy batalionu. Jednoroczny ochotnik Marek dotychczas nie był nigdzie przydzielony, ponieważ wędrował z aresztu do aresztu.

Kapitan Sagner, ujrzawszy jednorocznego ochotnika Marka i przyjąwszy od niego papiery dotyczące jego powrotu, skrzywił się, bo na papierach była uwaga: „Politisch verdächtig! Vorsicht!”. Nie ucieszył się z przybycia jednoroczniaka, ale na szczęście przypomniał sobie latrynowego generała, który tak interesująco zalecał mu uzupełnienie batalionu przez batalionsgeschichtsschreibera.

– Jesteś pan bardzo opieszały, jednoroczny ochotniku – rzekł kapitan Sagner. – W szkole jednoroczniaków byłeś pan istną plagą. Zamiast starać się o to, aby się wybić i zająć miejsce, jakie się panu przy pańskiej inteligencji należy, wędrował pan z aresztu do aresztu. Pułk wstydzić się musi za pana, panie jednoroczny ochotniku, ale błędy swoje może pan naprawiać przez gorliwe spełnianie swoich obowiązków. Znajdzie pan znowuż miejsce wśród porządnych żołnierzy. Niech pan siły swoje z zapałem odda batalionowi. Zrobię próbę z panem. Jest pan inteligentnym człowiekiem i zapewne ma pan zdolności literackie, umie pan pisać. Czynię panu propozycję. Każdemu batalionowi podczas wojny potrzebny jest kronikarz, który zapisywałby wiernie wszystkie czyny batalionu na polu chwały. Trzeba zapisywać wszystkie zwycięskie marsze, wszystkie wyjątkowe i uroczyste chwile z życia batalionu, notować wydarzenia, w których batalion odgrywa wybitną rolę, i w ten sposób pomału gromadzić materiał do dziejów armii. Rozumie pan?

– Posłusznie melduję, że rozumiem, panie kapitanie. Chodzi tu o epizody z życia wszystkich oddziałów. Batalion ma swoje dzieje. Pułk na podstawie dziejów swoich batalionów układa dzieje własne. Historia pułków składa się na dzieje brygady, historia brygad na dzieje dywizji itd. Dołożę wszelkich starań, panie kapitanie.

Jednoroczny ochotnik Marek położył rękę na sercu.

– Będę zapisywał z prawdziwą miłością wszystkie uroczyste dni naszego batalionu, osobliwie teraz, gdy ofensywa rozwija się w całej pełni i gdy niebawem nasz batalion zaściele pobojowiska swoimi bohaterskimi synami. Sumiennie zapisywać będę wszystkie wielkie wydarzenia, których nie braknie, aby karty dziejów naszego batalionu usiane były wawrzynami.

– Będzie pan się znajdował przy sztabie batalionu, panie jednoroczny ochotniku, i zwróci pan uwagę na to, kto był przedstawiony do odznaczenia, będzie pan zapisywał, oczywiście według naszych wskazówek, wszystkie marsze i wypadki, które charakteryzowałyby w sposób osobliwy waleczność batalionu i jego żelazną dyscyplinę. Niełatwa to praca, ale mam nadzieję, że posiada pan tyle talentu obserwacyjnego, że przy odpowiednich wskazówkach z mojej strony zdoła pan wynieść nasz batalion ponad inne oddziały. Wyprawiam depeszę do pułku, że mianowałem pana batalionsgeschichtschreiberem. Niech pan się zgłosi do sierżanta rachuby Vańka z 11 kompanii, żeby panu dał miejsce w wagonie. U niego jest jeszcze względnie najwięcej miejsca. I niech mu pan powie, żeby do mnie przyszedł. Oczywiście, że zaliczony pan będzie do sztabu batalionu. Zrobi się to rozkazem do batalionu.

*

Kucharz-okultysta spał. Baloun drżał ciągle, ponieważ otworzył już także sardynki porucznika Lukasza, sierżant rachuby Vaniek udał się do kapitana Sagnera, a telegrafista Chodounsky, zbębniwszy gdzieś na stacji butelkę jałowcówki, wypił ją i znajdując się teraz w bardzo sentymentalnym nastroju, śpiewał:

 
Póki w słodkich dniach błądziłem,
Wierność wszystko przyrzekało,
Pierś ma wiarą oddychała,
Serce wszystko kochało.
Lecz gdym spostrzegł, że ta ziemia
Jest fałszywa niby szakal,
Zwiędła wiara, zwiędła miłość,
A ja z żalu gorzkom płakał.
 

Potem wstał, podszedł do stołu sierżanta rachuby Vańka i na ćwiartce papieru wypisał wielkimi literami:

„Niniejszym proszę uprzejmie o mianowanie mnie i awansowanie na trębacza batalionu. Chodounsky – telegrafista”.

*

Kapitan Sagner niezbyt długo rozmawiał z sierżantem rachuby Vańkiem. Zwrócił mu jedynie uwagę na to, że tymczasem batalionsgeschichtsschreiber, jednoroczny ochotnik Marek, znajdować się będzie w wagonie razem ze Szwejkiem.

– Mogę panu powiedzieć tylko tyle, że ten Marek, że tak powiem, jest podejrzany. Politisch verdächtig. Ale, miły Boże, dzisiaj to nic osobliwego. Kogóż to nie uważa się za podejrzanego?! Istnieją różne podejrzenia. Pan mnie chyba rozumie. Więc tyle tylko panu powiem, że gdyby zaczął coś wygadywać, jednym słowem, coś takiego, to trzeba go zaraz przywołać do porządku, żebym i ja nie miał z tego przykrości. Powie mu pan po prostu, żeby dał spokój i nie gadał, i będzie dobrze. Oczywiście, nie chodzi o to, żeby pan zaraz leciał do mnie ze skargą. Przyjacielskie napomnienie jest zawsze lepsze niż jakiś głupi donos. Jednym słowem, nie życzę sobie dowiadywać się o niczym, ponieważ… Rozumiesz pan. Takie rzeczy rzucają zawsze cień na cały batalion.

Po powrocie od kapitana Sagnera sierżant Vaniek pociągnął jednorocznego ochotnika Marka na bok i rzekł do niego:

– Człowieku! Pan jesteś podejrzany, ale to nic nie szkodzi. Tylko niech pan tu dużo nie wygaduje przed tym Chodounskim, telegrafistą.

Ledwo wyrzekł te słowa, Chodounsky przyplątał się do nich, rzucił się sierżantowi rachuby na szyję i łkając po pijacku, zaczął śpiewać:

 
Gdy mnie wszyscy opuścili,
Ja na pierś twą głowę schylę,
Na twym wiernym, dobrym sercu
Moja żałość spocznie chwilę.
W oku twoim ogień płonie
Niby gwiazda w czystym niebie,
A twe usta szepczą słodko:
Nigdy nie opuszczę ciebie!
 

– My się nigdy nie opuścimy! – wrzeszczał Chodounsky. – Co tylko usłyszę przez telefon, zaraz wam powiem. Ja sram na przysięgę.

Baloun siedzący w kącie przeżegnał się jęty zgrozą i głośno zaczął się modlić.

– Matko Boska, nie odrzucaj mego żałosnego wołania, ale wysłuchaj mnie miłościwie i pociesz mnie dobrocią swoją. Wspomóż mnie biednego, który wołam do Ciebie z tego padołu płaczu z żywą wiarą, mocną nadzieją i gorącą miłością. O Królowo Niebieska, wesprzyj mnie orędownictwem Twoim i uczyń, abym w miłości bożej i pod ochroną Twoją aż do końca życia mego wytrwał....

Błogosławiona Panna Maria widocznie ujęła się za nim, bowiem jednoroczny ochotnik z niewielkiego swego tobołka wyjął po chwili kilka pudełek sardynek i każdemu dał po jednym.

Baloun natychmiast otworzył kuferek porucznika Lukasza i włożył tam z powrotem pudełko sardynek, które jakby z nieba spadło dla niego.

Ale gdy wszyscy pootwierali swoje pudełka i delektowali się smacznymi rybkami, Baloun nie oparł się pokusie. Wyjął pudełko z kuferka, otworzył je i z wielką żarłocznością pochłonął jego zawartość.

I wtedy niebo i błogosławiona Panna Maria odwróciła się od niego, bo właśnie w chwili gdy dopijał oliwę z blaszanki, przed wagonem ukazał się ordynans batalionu Matuszicz i wołał:

– Balounie, pan oberlejtnant kazał, żebyś mu natychmiast zaniósł jego sardynki.

– No, dostanie on teraz po gębie! – rzekł sierżant Vaniek.

– Z próżnymi rękoma lepiej wcale nie chodź do niego – rzekł Szwejk. – Weź przynajmniej ze sobą pięć pustych pudełek.

– Co też mogliście zrobić takiego, że Bóg was tak karze? – rzekł jednoroczny ochotnik. – W przeszłości waszej musieliście popełnić jakiś wielki grzech. Czy nie dopuściliście się czasem świętokradztwa? Czy nie skradliście proboszczowi szynki, gdy się wędziła? Czy nie dobraliście się do jego mszalnego wina w piwnicy? Czy jako pacholę nie właziliście na grusze w plebańskim ogrodzie?

Kiwając się na wszystkie strony, Baloun oddalił się z wyrazem jakiejś rozpaczliwej beznadziejności w oczach. Jego umęczona twarz zdawała się mówić: „Kiedyż nareszcie skończą się te wszystkie udręki?”

– Wyście, mój bracie, zapomnieli o Bogu – rzekł jednoroczny ochotnik słysząc westchnienia Balouna – wy nawet nie umiecie pomodlić się porządnie, żeby Pan Bóg uczynił koniec waszemu nędznemu żywotowi.

Szwejk dodał do tych słów:

– Bo nasz Baloun ciągle jeszcze nie może się zdecydować, żeby całe swoje życie żołnierskie, swój charakter, słowa, czyny i śmierć swoją poświęcić miłosierdziu bożemu, jak mawiał mój feldkurat Katz, gdy wypił za wiele i przypadkowo wlazł na ulicy na jakiegoś żołnierza.

Baloun jęknął, że już utracił ufność w Boga, bo tyle razy nadaremnie modlił się, żeby mu Bóg dał siły przetrzymać i żeby mu jakoś skurczył ten żołądek.

 

– Już jest tak od dawna – narzekał. – To już stara choroba ten głód nienasycony. Z tego powodu żona moja z dziećmi odbywała pielgrzymkę do Klokot.

– Znam Klokoty – zauważył Szwejk – to w pobliżu Tabora. Mają tam bardzo bogaty obraz Przenajświętszej Panienki z fałszywymi brylantami i pewien kościelny ze Słowacji chciał ten obraz okraść. Człowiek to był bardzo pobożny. Przyjechał więc i pomyślał, że może mu się uda lepiej, gdy naprzód oczyści się ze wszystkich starych grzechów, a przy spowiedzi napomknął także o tym, że zamierza okraść Przenajświętszą Panienkę. Oczywiście nie tylko że nie zdążył odmówić tych trzystu Ojcze nasz, które mu ksiądz dał na pokutę, aby mu zaraz nie uciekł, ale nawet słowa nie wymówił, już go słudzy kościoła prowadzili ze świątyni prosto na posterunek żandarmerii.

Kucharz-okultysta zaczął się sprzeczać z telegrafistą Chodounskim, czy zachodzi tu straszliwy, wołający o pomstę do nieba wypadek zdrady tajemnicy spowiedzi, czy też w ogóle rzecz niewarta gadania, skoro brylanty były fałszywe. Wreszcie wszakże kucharz przekonał Chodounskiego, że to była karma, a więc los predestynowany z dalekiej nieznanej przeszłości, kiedy to ten kościelny ze Słowacji był jeszcze głowonogiem na jakiejś nieznanej planecie. Tak samo przypieczętowany był los spowiednika. Temu paterowi z Klokot było pisane, że zdradzi tajemnicę spowiedzi, kiedy był jeszcze, dajmy na to, gryzoniem z gatunku torbaczy, dzisiaj już zaginionych. Aczkolwiek ze stanowiska prawnego podług ustaw kanonicznych udziela się rozgrzeszenia nawet wtedy, gdy chodzi o kradzież mienia klasztornego.

Do tych wywodów dodał Szwejk taką bardzo prostą uwagę:

– Tak to, tak, żaden z nas nie wie, co będzie wyrabiał za parę milionów lat, i dlatego niczego nie powinniśmy się wyrzekać. Oberlejtnant Kvasniczka za czasów, kiedy jeszcze służył w Ergänzungskommando w Karlinie, mawiał do nas podczas swoich wykładów szkolnych: „Nie myślcie sobie, wy gówniarze, wy gnuśne krowy oraz wieprze, że służba wojskowa skończy się dla was już na tym świecie. My się jeszcze po śmierci spotkamy z sobą, a ja wam spreparuję taki czyściec, że zbaraniejecie na czysto, wy bando świńska!”

Tymczasem Baloun, który w beznadziejnej swojej rozpaczy był przekonany, że mówią tylko o nim i że każde słowo dotyczy jego osoby, spowiadał się dalej ze swojej biedy:

– Nawet Klokoty nic mi na mój wieczny głód nie pomogły. Żona z dziećmi wraca z pielgrzymki i zaraz zaczyna liczyć kury. Nie doliczyła się jednej czy dwóch. Ale cóż ja na to mogłem poradzić? Wiedziałem przecież, że kury są potrzebne do znoszenia jaj, ale wychodzę na podwórze, popatrzę na kury i nagle czuję w żołądku otchłań, ale po godzinie już lepiej, bo kura zjedzona. Pewnego razu, gdy żona z dziećmi znowuż była w Klokotach i wszyscy modlili się, żeby tatuś tymczasem nic nie zeżarł i nie narobił nowej szkody, chodzę sobie po podwórzu i nagle napatoczył mi się pod nogi indyk. Wtedy omal że nie przypłaciłem tego życiem. W gardle utkwiła mi kość z uda tego indyka i gdyby nie mój mały młynarczyk, chłopczyna żwawy i roztropny, który mi ten gnacik z gardła wyjął, to już bym dzisiaj nie siedział tu z wami i nie byłbym się tej światowej wojny doczekał… Tak, tak, ten mój młynarczyk to był chłopczyk bardzo roztropny. Malutki był, szelma, ruchliwy, tłuściutki, okrąglutki…

Szwejk podszedł do Balouna i rzekł:

– Wysuń język.

Baloun wywalił na Szwejka język, a Szwejk obejrzawszy go zwrócił się do wszystkich obecnych w wagonie i mówił:

– Zaraz wiedziałem, że zeżarł i tego młynarczyka. Przyznaj się, kiedyś go zeżarł! Pewno znowuż wtedy, gdy żona z dziećmi odprawiała pielgrzymkę do Klokot.

Baloun zrozpaczony składał ręce i błagał:

– Dajcie mi spokój, koledzy! Jeszcze takie drwiny ze strony kolegów…

– My was z tego powodu nie potępiamy – rzekł jednoroczny ochotnik. – Przeciwnie, bo widać, że będzie z was dobry żołnierz. Gdy Francuzi w czasach wojen napoleońskich oblegali Madryt, to hiszpański dowódca twierdzy madryckiej przed poddaniem fortecy zjadł swego adiutanta bez soli.

– No to już wielkie poświęcenie, ponieważ adiutant nasolony byłby stanowczo strawniejszy. Jak też ma na imię, panie rechnungsfeldfebel, ten nasz adiutant batalionowy? Ziegler? Chuderlawa bestia. Z niego nie dałoby się zrobić porcji nawet na jedną kompanię.

– Patrzcie, państwo, Baloun ma w ręku różaniec – rzekł Vaniek, sierżant rachuby.

Rzeczywiście, Baloun u szczytu swej rozpaczy szukał ratunku w drobnych kulkach pistacjowych, z fabryki „Moritz i Löwenstein” w Wiedniu.

– Ten różaniec też z Klokot – rzekł smutny Baloun. – Wtedy, gdy mi go przynieśli, zeżarłem dwie gąski, ale to nie żadne mięso, to galareta.

Po chwili w całym pociągu powtarzano rozkaz, że za kwadrans się jedzie. Ponieważ nikt w to nie wierzył, więc pomimo całej ostrożności zdarzyło się, iż ten i ów gdzieś się zabłąkał. Gdy pociąg ruszył, brakowało osiemnastu szeregowców. Brakowało też feldfebla Nasaklo z 12 kompanii, bo kiedy pociąg już dawno znikł za Isatarczą, pan feldfebel w małym akacjowym gaiku za stacją w niewielkiej dolince ciągle jeszcze targował się z jakąś uliczną dziewką, która gwałtem domagała się od niego pięciu koron, podczas gdy on proponował jej za wyświadczoną mu grzeczność koronę albo parę razy w pysk. Ostatecznie doszło do tego drugiego wyrównania i to z takim rozmachem, że na jej ryk zaczęli się zbiegać ludzie ze wszystkich stron.

III. Z Hatvanu do granic Galicji

Przez cały czas podróży batalionu, który miał zbierać sławę wojenną dopiero po przejściu pieszo szlaku od Laborca do Galicji wschodniej, w wagonie, w którym znajdował się jednoroczny ochotnik i Szwejk, bezustannie prowadzono rozmowy mniej więcej takie, jakie przy odrobinie dobrej woli można zawsze zakwalifikować jako zdradę stanu. W mniejszych nieco rozmiarach takie same rozmowy prowadzono we wszystkich innych wagonach, a nawet w wagonie sztabowym, gdzie panowało duże niezadowolenie, ponieważ we Füzesabony przyszedł z pułku rozkaz dotyczący zresztą całej armii i obniżający oficerom porcję wina o ósemkę litra. Rzecz prosta, że przy takiej sposobności nie zapomniano i o szeregowcach, którym porcję sago pomniejszono o jedno deka dla szeregowca, co było tym bardziej zagadkowe, że nikt nigdy saga w wojsku nie widział.

Tym niemniej trzeba było powiadomić o tym sierżanta rachuby Bautanzla, który takim rozkazem czuł się żywo dotknięty i jakby osobiście okradziony. Wyraził się też, że sago jest dzisiaj rzeczą rzadką i że za kilogram można by dostać przynajmniej osiem koron.

We Füzesabony zauważono także i to, że jedna z kompanii zgubiła kuchnię polową, a zauważono to dlatego, że na tej stacji miano wreszcie gotować gulasz z kartoflami, na który taki nacisk kładł „latrinengeneral”. Dochodzenie ustaliło, że owej nieszczęsnej polowej kuchni w ogóle z Brucku nie zabrano i że niezawodnie dotychczas stoi ona gdzieś za barakiem nr 186, opuszczona i zimna.

Personel tej kuchni został mianowicie na dzień przed wyjazdem aresztowany i osadzony na odwachu za awantury na mieście, a umiał się tak sprytnie urządzić, że jeszcze ciągle siedział, podczas gdy jego kompania marszowa już dawno przejeżdżała przez Węgry.

Kompania bez kuchni została więc przydzielona do drugiej kuchni polowej, co oczywiście musiało doprowadzić do zatargów. Między szeregowcami, których wyznaczono z obu kompanii do skrobania kartofli, doszło do ostrej kontrowersji, ponieważ jedni i drudzy twierdzili, że nie myślą być takimi osłami, żeby harować na innych. Ale w końcu pokazało, się, że ten gulasz z kartoflami to tylko manewr, żeby żołnierzy zawczasu przyzwyczaić do tego, co się podczas wojny często zdarza, a mianowicie, że gdy się gulasz przyrządza, raptem przychodzi rozkaz „alles zurück!” – gulasz się z kotłów wylewa i wszyscy muszą obyć się smakiem.

Było to więc coś w rodzaju ćwiczenia, nie takiego znowu tragicznego, ale w każdym razie pouczającego. Kiedy miano gulasz rozdawać, przyszedł rozkaz wsiadania do wagonów i po chwili pociąg pędził do Miszkovca. Nawet tam nie rozdano gulaszu, bo na torze stały rosyjskie wagony i szeregowcom nie pozwolono wysiadać. Żywa wyobraźnia żołnierzy ustaliła natychmiast, że gulasz będzie rozdawany dopiero w Galicji, po opuszczeniu pociągu, gdy okaże się, że jest zepsuty i gdy trzeba będzie wylać go jako niezdatny do użytku.

Następnie wieźli gulasz na Tiszalac, Sambor, a gdy już nikt nie przypuszczał, że gulasz będzie rozdawany, pociąg zatrzymał się w Nowym Mieście pod Satoraljaujhely, gdzie znowu rozpalono ogień pod kotłami, gulasz ogrzano i rozdano go w końcu.

Stacja była przepełniona, naprzód miały być wyprawione dwa pociągi z amunicją, po nich dwa eszelony artylerii i pociąg z oddziałem pontonierów. W ogóle na stacji tej zgromadziły się pociągi z wojskami różnych rodzajów broni.

Za stacją huzarzy-honwedzi wzięli w obroty dwóch polskich Żydków, którym odebrali całe kosze wódki, a teraz w dobrych humorach, zamiast zapłacić, bili ich po twarzy, na co prawdopodobnie mieli zezwolenie, ponieważ w pobliżu stał ich rotmistrz i z miłym uśmiechem przyglądał się całej tej scenie. Jednocześnie zaś za magazynem kilku innych huzarów zabawiało czarnookie córeczki bitych Żydów sięgając im pod sukienki.

Stał tu także pociąg z oddziałem lotniczym. Na dalszych zaś torach stały wagony ze zniszczonym sprzętem wojennym. Widać tu było zestrzelone aeroplany, porozrywane lufy armat. Podczas gdy nowy sprzęt wojenny kierowany był na plac boju, te oto szczątki siły i chwały powracały do kraju dla naprawy i rekonstrukcji.

Podporucznik Dub oczywiście tłumaczył żołnierzom, którzy znajdowali się w pobliżu, że te szczątki to zdobycz wojenna; zauważył też, że w pobliżu stoi Szwejk i mówi o czymś z wielkim ożywieniem. Podszedł tedy ku niemu i usłyszał stateczne wywody Szwejka:

– Czy tak, bratku, czy owak, a zawsze to zdobycz wojenna. Szpetna to wprawdzie i niemiła sprawa, że tu i ówdzie czytasz na lawecie „k. u. k. Artillerie-Division”, ale to niezawodnie jest tak, że taka armata wpadła kiedyś w ręce Moskali, a my odebraliśmy ją sobie. Taka zdobycz wojenna jest daleko cenniejsza, ponieważ…

Ponieważ – rzekł uroczyście zauważywszy podporucznika Duba – nieprzyjacielowi nie należy pozostawiać w ręku nic a nic. Rzecz ma się tak samo jak z Przemyślem albo jak z tym żołnierzem, któremu nieprzyjaciel w bitwie wyrwał z rąk manierkę. Było to jeszcze za czasów wojen napoleońskich, a ten żołnierz udał się w nocy do obozu nieprzyjacielskiego po swoją manierkę i jeszcze na czysto zarobił, ponieważ nieprzyjaciel fasował na noc wódkę.

– Mój Szwejku, wynoście mi się stąd i starajcie się, żebym was tu więcej razy nie spotkał – rzekł podporucznik Dub.

– Rozkaz, panie lejtnant – odpowiedział Szwejk i poszedł ku drugiej grupie wagonów. Gdyby podporucznik Dub usłyszał, co Szwejk jeszcze dodał, to byłby niezawodnie wyskoczył z uniformu, aczkolwiek Szwejk zacytował tylko ów niewinny biblijny werset: „Maluczko, a nie ujrzycie mnie, i znowuż maluczko, a ujrzycie mnie”.

Podporucznik Dub pomimo wszystko był jeszcze taki głupi, że zwracał uwagę żołnierzy na pewien aeroplan jako na zdobycz wojenną, chociaż na kadłubie tego aeroplanu widać było wyraźny napis: „Wiener Neustadt”.

– Ten aeroplan zestrzeliliśmy Rosjanom pod Lwowem – rzekł podporucznik Dub.

Słowa te usłyszał porucznik Lukasz, przechodzący tamtędy, i dodał głośno:

– Przy czym obaj rosyjscy lotnicy spadli prosto na główkę.

I szybko szedł dalej, myśląc w duchu, że podporucznik Dub to porządne bydlę.

Za innymi wagonami spotkał się Lukasz ze Szwejkiem; próbował go ominąć, bo na twarzy Szwejka widać było wyraźnie, że człowiek ten dużo ma na sercu różnych spraw, którymi chciał się z nim podzielić. Ale Szwejk ruszył prosto ku niemu.

– Ich melde gehorsam, Kompanieordonnanz Szwejk prosi o dalsze rozkazy. Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że już pana szukałem w wagonie sztabowym.

– Słuchajcie, Szwejku – rzekł porucznik Lukasz tonem zdecydowanie wrogim i odpychającym. – Wiecie, kim jesteście i jak was nazwałem?

– Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że o takiej rzeczy nie zapomniałem, bo nie jestem znowuż taki jak niejaki jednoroczny ochotnik Żelezny. Było to jeszcze na długo przed tą wojną i staliśmy w Koszarach Karlińskich, a tam był oberstem niejaki Flieder von Bumerang czy tak jakoś.

Porucznik Lukasz mimo woli uśmiechnął się słysząc oryginalne nazwisko, a Szwejk szybko opowiadał dalej:

– Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że ten nasz oberst był dużo niższy od pana, nosił brodę à la książę Lobkowitz, tak że bardzo był podobny do małpy, a gdy się rozzłościł, to skakał dwa razy wyżej, niż wynosił jego wzrost, więc wszyscy nazywaliśmy go kauczukowym dziadygą. Był wtedy jakiś pierwszy maj, a my mieliśmy ostre pogotowie, zaś ten pułkownik w wigilię tego dnia wygłosił do nas wielką mowę, że niby dlatego mamy jutro siedzieć wszyscy w koszarach i nie wychodzić na miasto, żebyśmy w razie potrzeby na najwyższy rozkaz całą tę socjalistyczną bandę mogli powystrzelać. Tak samo więc, jeśli który żołnierz ma dzisiaj wychodne, a nie wróci na czas i zasiedzi się na mieście aż do dnia następnego, to taki jest zdrajcą ojczyzny, bo jak się porządnie upije, to nie trafi w żadnego socjalistę i przy salwach będzie strzelał w powietrze. Więc ten jednoroczniak Żelezny wrócił do izby i powiada, że kauczukowy dziadyga zrobił jednak dobrze, iż zwrócił uwagę na dzień jutrzejszy. „Nikogo – powiada – do koszar i tak nie wpuszczą, więc najlepiej nie wracać”. Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że jak powiedział, tak też zrobił. Ale ten oberst Flieder to był znowuż drań nie byle jaki, Panie, świeć nad jego duszą, więc nazajutrz łaził po Pradze i rozglądał się, czy nie zobaczy kogo z naszego pułku, kto się odważył przekroczyć jego nakaz. Koło Bramy Prochowej spotkał naszego jednoroczniaka i zaraz na niego z wielkim krzykiem: „Ja ci dam, ja cię nauczę, popamiętasz!” Nagadał mu w tym guście jeszcze więcej, zabrał go z sobą i wlecze go do koszar, a po drodze urąga mu brzydko i ciągle go się pyta o nazwisko. „Sielesny, Sielesny, ty się teraz posrać, ja kontent, że złapać ciebie, ja tobie pokazać den ersten Mai! Sielesny, Sielesny, ty już mój, ja cię wsadzić do aresztu, tsimać w areszt!” Żeleznemu już było wszystko jedno. Więc gdy szli przez Porzecze koło piwiarni Rozvarzilów, Żelezny skoczył w bramę, znikł jak kamfora i popsuł dziadydze uciechę osadzenia go w areszcie. Pana obersta tak to rozsierdziło, iż mu ten delikwent zwiał, że ze złości zapomniał na dobre jego nazwisko. Pomieszało się mu w głowie i gdy przybył do koszar, to zaczął skakać aż pod sufit i wrzeszczał, zaś oficer dyżurny nie wiedział, dlaczego to kauczukowy dziadyga zaczął raptem mówić łamaną czeszczyzną: „Miedziany aresztować, nie Miedziany, Ołowiany aresztować, Cynkowy!” I tak się pan oberst męczył dzień w dzień i ciągle pytał, czy już aresztowali Miedzianego, Ołowianego, Cynowego. Kazał nawet całemu pułkowi stanąć do przeglądu, ale ponieważ było wiadomo, o co chodzi, więc Żeleznego umieścili w szpitalu, jako że był technikiem dentystycznym. Aż oto stała się rzecz taka: jednemu z naszego pułku udało się przebić jakiegoś dragona w gospodzie „U Bucków”, który to dragon chodził za jego dziewczyną. Cały pułk musiał stanąć do przeglądu, nawet chorzy z lazaretu, kto był słaby, tego dwaj koledzy podtrzymywali. Musiał więc chcąc nie chcąc pokazać się także Żelazny. I wtedy na dziedzińcu czytali nam rozkaz do pułku, mniej więcej w ten sens, że dragoni to także żołnierze i że nie należy przebijać ich bagnetem, dlatego że są to nasi Kriegskameraden. Jeden z ochotników tłumaczył ten rozkaz, a nasz oberst rozglądał się dokoła jak tygrys. Najprzód chodził przed frontem, potem poszedł za szeregi i nagle odkrył Żeleznego, chłopa jak góra. Bardzo to, panie oberlejtnant, było komiczne, gdy go wciągnął do środka czworoboku. Tamten jednoroczny ochotnik przestał tłumaczyć rozkaz do pułku, a nasz pułkownik zaczął skakać przed Żeleznym jak nie przymierzając pies, gdy szczeka na kobyłę, i ryczał: „Ty mi nie ucieknąć, ty się nie schować! Ty Sielesny, Sielesny, a ja furt mówić Miedziany, Ołowiany, Cynowy. A on jest Sielesny, ten łobuz jest Sielesny, ja ci nauczyć, Ołowiany! Cynowy! Miedziany! Du Mistvieh! Du Schwein! Du Sielesny!” Potem wlepił mu za to miesiąc, ale po jakich dwóch tygodniach zaczęły go boleć zęby, a on przypomniał sobie, że Żelezny jest dentystą, więc z aresztu kazał go przyprowadzić do lazaretu, żeby mu wyrwał ząb. Żelezny rwał mu ten ząb z pół godziny, tak że dziadygę musieli coś ze trzy razy obmywać. Jakoś go to ułagodziło, tak że darował Żeleznemu dwa tygodnie aresztu. Tak to bywa, panie oberlejtnant, gdy przełożony zapomni nazwiska swego podwładnego. Ale podwładny nigdy nie powinien zapomnieć nazwiska swego przełożonego, jak nas napominał pan oberst. I rzeczywiście, jeszcze po wielu latach pamiętamy dobrze, że mieliśmy obersta Fliedera. Może ta opowieść była przydługa, panie oberlejtnant.

 

– Wiecie, Szwejku – odpowiedział porucznik Lukasz – że im dłużej słucham waszych opowiadań, tym głębiej jestem przekonany, że nie macie szacunku dla swoich przełożonych. Żołnierz nawet po wielu latach powinien o przełożonych swoich mówić z szacunkiem i tylko dobrze.

Porucznik Lukasz zaczynał odzyskiwać humor.

– Posłusznie melduję, panie oberlejtnant – przerwał mu Szwejk i zaczął się tłumaczyć – przecież pan oberst Flieder już dawno nie żyje, ale jeśli pan oberlejtnant sobie życzy, to mogę opowiedzieć o nim wiele dobrego. Bo on, panie oberlejtnant, był dla żołnierzy jak ten anioł. On był taki poczciwy jak święty Marcin, który rozdawał biednym i głodnym ludziom świętomarcińskie gęsi. Z pierwszym napotkanym żołnierzem dzielił się swoim oficerskim obiadem, a gdy przejadły się nam knedle drożdżowe z powidłami, to kazał nam dawać na obiad wieprzowy gulasz z kluskami kartoflanymi. Podczas manewrów był uosobieniem dobroci dla nas wszystkich. Gdyśmy przybyli do Królewic Dolnych, to wydał rozkaz, abyśmy wypili cały tamtejszy browar na jego koszt, a na swoje imieniny albo urodziny kazał napiec zajęcy w śmietanie dla całego pułku i do tego knedle z bułki. To był taki zacny człowiek, że razu pewnego, panie oberlejtnant…

Porucznik Lukasz po przyjacielsku trzepnął Szwejka przez ucho i rzekł:

– No idź już, stary łobuzie, i przestań gadać.

– Zum Befel, Herr Oberleutnant!

Szwejk oddalał się w kierunku swego wagonu, a tymczasem przed eszelonem batalionu, tam gdzie w wagonie znajdowały się aparaty telefoniczne i druty, odgrywała się następująca scena. Przed wagonem stał posterunek, ponieważ z rozporządzenia kapitana Sagnera wszystko musiało być feldmässig. Wartowników rozstawiono więc po obu stronach wagonów, a każdemu z nich podano z kancelarii batalionu „Feldruf” i „Losung”.

Tego dnia Feldruf był „Kappe”, a LosungHatvan”. Przy wagonie telefonicznym, wartownikiem, który miał sobie zapamiętać oba te słowa, był Polak z Kołomyi; do 91 pułku dostał się jakimś dziwnym trafem.

Oczywiście, że nie miał pojęcia, co to jest „Kappe”, ale ponieważ miał jaką taką skłonność do mnemotechniki, więc zapamiętał sobie tyle przynajmniej, iż słowo zaczyna się na „k” i brzmi jak: kawa. Gdy więc podporucznik Dub podszedł do niego i zapytał o feldruf, wartownik z wielką dumą odpowiedział: „Kafe”. Było to rzeczą całkiem naturalną, bo Polak z Kołomyi, słysząc to słowo, przypomniał sobie kawę, otrzymywaną w obozie w Brucku na śniadanie i na kolację.

Więc gdy jeszcze raz wrzasnął: „Kafe”, a podporucznik Dub, niezadowolony z odpowiedzi, zbliżał się do niego coraz bardziej, wówczas wartownik, pamiętny przysięgi i obowiązku strażującego żołnierza, krzyknął groźnie: „Halt!” – a gdy podporucznik zrobił jeszcze dwa kroki, ciągle domagając się feldrufu, żołnierz wymierzył przeciw niemu karabin, a nie umiejąc dobrze po niemiecku, krzyczał przedziwną polsko-niemiecką mieszaniną:

– Będę szajsu, będę szajsu.

Podporucznik Dub zrozumiał, że się nie dogada, i zaczął się cofać.

– Wachtkommandant! Wachtkommandant! – krzyczał głośno.

Przybiegł plutonowy Jelinek, który rozstawiał warty, i zapytał o feldruf, a za nim znowu powtórzył pytanie podporucznik Dub. W odpowiedzi brzmiało po całej stacji wciąż to samo słowo: „Kafe! Kafe!

Z wagonów zaczęli wyskakiwać żołnierze z menażkami w przekonaniu, że będzie wydawana kawa, i skończyło się na popłochu i zamieszaniu, a poczciwego wartownika rozbrojono i zaprowadzono do wagonu aresztanckiego.

Ale podporucznik Dub miał w podejrzeniu Szwejka, że to on wywołał całe zamieszanie, bo jego pierwszego widział wychodzącego z wagonu z menażką i słyszał jego głos:

– Z menażkami po kawę! Z menażkami po kawę!

Po północy pociąg ruszył na Ladovce i Trebiszov, gdzie z rana przywitało go stowarzyszenie weteranów, które pomieszało sobie ten marszbatalion z 14 marszbatalionem węgierskiego pułku honwedów. Honwedzi przejechali przez stację jeszcze w nocy. Weterani podpili sobie z samego rana i swoim wrzaskiem „Isten, áldmeg a kiraly” – zbudzili ze snu cały batalion. Kilku bardziej uświadomionych żołnierzy wychyliło się z wagonu ze słowem powitania:

Купите 3 книги одновременно и выберите четвёртую в подарок!

Чтобы воспользоваться акцией, добавьте нужные книги в корзину. Сделать это можно на странице каждой книги, либо в общем списке:

  1. Нажмите на многоточие
    рядом с книгой
  2. Выберите пункт
    «Добавить в корзину»