Бесплатно

Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej

Текст
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

2

Instytucja oficerskich służących jest stara jak świat. Zdaje się, że już Aleksander Macedoński miał swego pucybuta, ale pewne jest tylko to, że w czasach feudalnych zadanie to spełniali giermkowie rycerzy. Czym był Sancho Pansa dla don Kichota? Dziwię się, że nikt dotąd nie napisał historii oficerskich służących. W historii takiej znaleźlibyśmy wieść o tym, że książę de Almavira podczas oblężenia miasta Toledo spożył swego służącego bez soli, o czym sam pisze w swoim pamiętniku. Opowiada w nim, że sługa jego miał mięso delikatne, miękkie, smakiem przypominające coś pośredniego między mięsem kurczęcia a mięsem oślim.

W starej kronice szwabskiej o sztuce wojennej znajdujemy także wskazania dla sług wojskowych. Pucybut dawnych czasów powinien był wyróżniać się pobożnością, cnotliwością, prawdomównością, musiał być skromny, odważny, mężny, uczciwy, pracowity. Słowem – miał to być wzór człowieka. Czasy nasze zmieniły się pod tym względem bardzo. Współczesny totumfacki zazwyczaj nie bywa ani pobożny, ani cnotliwy, ani prawdomówny. Łże, oszukuje, jak się da, i często gęsto życie swego pana przemienia w prawdziwe piekło. Jest to przebiegły niewolnik, który wymyśla najróżniejsze podstępne kawały, aby zatruć życie swego pana.

W nowym pokoleniu pucybutów nie ma już takich ofiarnych istot, które pozwoliłyby swemu panu zjeść się bez soli, jak szlachetny Fernando księcia de Almavira. Z drugiej strony widzimy, że dowódcy, walcząc na śmierć i życie ze swoimi współczesnymi służącymi, stosują najróżniejsze środki dla utrzymania swego autorytetu. Niekiedy bywa to rodzaj terroru. W 1912 roku odbywał się w Gratzu proces sądowy, w którym rolę główną odegrał pewien kapitan: skopał na śmierć swego pucybuta. Został uniewinniony, ponieważ uczynił to dopiero po raz drugi. W mniemaniu tych panów życie pucybuta nie przedstawia żadnej wartości. Uważają go za jakąś rzecz; pucybut to w wielu wypadkach pajac od brania w pysk, niewolnik, sługa do wszystkiego. Oczywiście, nic dziwnego, że taka sytuacja zmusza niewolnika, aby był przebiegły i podstępny. Sytuację jego na naszej planecie przyrównać można jedynie do cierpienia pikolaków dawnych czasów, którym pięścią i udrękami wpajano uczciwość.

Zdarza się wszakże, że pucybut awansuje na faworyta, a wówczas staje się postrachem całej kompanii czy batalionu. Cała podoficerska starszyzna stara się go przekupić. On decyduje o urlopie, on może się wstawić, za kim chce, żeby przy raporcie wszystko dobrze wypadło.

Tacy faworyci bywali podczas wojny nagradzani wielkimi i małymi medalami srebrnymi za odwagę i męstwo.

W 91 pułku znałem takich kilku. Jeden pucybut dostał wielki srebrny medal za to, że umiał bajecznie piec gęsi, które kradł. Drugi dostał mały srebrny medal za to, że z domu otrzymywał wspaniałe paczki żywnościowe, dzięki którym jego pan w czasach powszechnego głodu wojennego tak się przeżarł, iż nie mógł łazić.

Wniosek o odznaczenie tego człowieka medalem motywował jego pan następująco:

– Za to, że w walkach okazywał niezwykłą odwagę i męstwo, że gardził życiem i nie opuszczał swego oficera na krok pod silnym ogniem nieprzyjacielskim.

A on tymczasem gdzieś na tyłach plądrował kurniki. Wojna zmieniła stosunek pucybuta do pana i uczyniła z niego istotę najbardziej znienawidzoną przez wszystkich szeregowców. Pucybut zawsze dostawał całą puszkę konserw, nawet wtedy, gdy jedna puszka wydawana była na pięciu szeregowców. Jego manierka zawsze napełniona była rumem albo koniakiem. Przez cały dzień taki pokraka żuł czekoladę i objadał się słodkimi sucharami oficerskimi, palił papierosy swego pana, kuchcił, gotował całymi godzinami i nosił odświętną bluzę.

Służący oficera był z ordynansem kompanijnym na stopie najbardziej poufałej i obdarzał go obficie odpadkami swego stołu i wszystkich tych przywilejów, z jakich korzystał. Do triumwiratu przybierał sobie nadto sierżanta rachuby. Cała ta trójka, mająca bezpośrednie stosunki z oficerem, znała wszystkie operacje i plany wojenne.

Kiedy się coś zacznie, wiedział zawsze najlepiej ten pluton, którego kapral przyjaźnił się ze służącym oficera.

Gdy taki powiedział: „o drugiej trzydzieści pięć dajemy dęba”, to ściśle o drugiej trzydzieści pięć żołnierze austriaccy zrywali kontakt z nieprzyjacielem.

Służący oficera utrzymywał najpoufalsze stosunki z kuchnią polową, lubił się kręcić koło kotła i rozkazywał tak, jakby siedział w restauracji i odczytywał jadłospis:

– Ja chcę żebro – mówił do kucharza – wczoraj dałeś mi ogon. Dodaj mi też kawałek wątroby do zupy; wiesz przecie, że śledziony nie lubię.

Ale najwspanialej umiał pucybut robić panikę. Podczas ostrzeliwania okopów dusza uciekała mu w pięty. W takich chwilach siedział z tobołami swego pana i swoimi w najbezpieczniejszym schronie i nakrywał głowę kołdrą, aby granat go nie trafił. Nie pragnął niczego innego, jak tylko tego, aby jego pan został ranny i aby razem z nim można było dostać się daleko na tyły.

Panikę podtrzymywał systematycznie, stwarzając nastrój tajemniczości.

– Zdaje mi się, że składają telefon – rozpowiadał sekretnie po plutonach. Był szczęśliwy nad wyraz, gdy mógł rzec: – Już go złożyli.

Nikt tak bardzo nie lubił odwrotów jak on. W takich chwilach zapominał, że nad głową świszczą mu granaty i szrapnele, ale z uporem i niestrudzenie przebijał się, objuczony tobołami, ku sztabowi, gdzie stały tabory. Cenił austriackie tabory i bardzo lubił jeździć wozem. W najgorszym razie korzystał z sanitarnych dwukółek. Gdy musiał iść pieszo, robił wrażenie najbardziej zgnębionego człowieka. W takich razach pozostawiał toboły swego pana w okopach i zabierał jedynie swoje mienie.

Jeśli się złożyło tak, że oficer uniknął niewoli, a pucybut dostał się do niej, to nie zdarzyło się ani razu, aby zapomniał zabrać z sobą do niewoli także i tobołów swego pana. Stawały się one po prostu jego własnością, do której przywiązywał się całym sercem.

Widziałem pewnego sługę oficerskiego, który od samego Dubna szedł piechotą razem z innymi aż do Darnicy za Kijowem. Oprócz swego tobołka i tobołu swego oficera, który uniknął niewoli, miał ze sobą pięć walizek różnej wielkości, dwie kołdry i poduszkę, nie mówiąc o bagażyku, który niósł na głowie. Skarżył się, że Kozacy skradli mu dwie walizki.

Nigdy nie zapomnę tego człowieka, który wlókł te toboły przez całą Ukrainę. Był to żywy wóz spedytora i nie mogę sobie wyobrazić, w jaki sposób mógł to wszystko dźwigać i wlec na przestrzeni setek kilometrów, a potem jechać z tym aż do Taszkientu, pilnować i strzec wszystkiego, aby wreszcie umrzeć na swoich tobołach w obozie jeńców na tyfus plamisty.

Obecnie dawni służący oficerów rozproszeni są po całej republice i opowiadają o swoich czynach bohaterskich. Oni szturmowali Sokal, Dubno, Nisz, Piavę. Każdy z nich był Napoleonem:

– Powiedziałem swemu pułkownikowi, żeby telefonował do sztabu, że już można zaczynać.

Przeważnie byli to reakcjoniści, a szeregowcy nienawidzili ich. Niektórzy byli donosicielami i doznawali osobliwej przyjemności, widząc, że kogoś przywiązują do słupka.

Była to osobliwa kasta. Ich egoizm nie znał granic.

3

Porucznik Lukasz był typowym oficerem służby czynnej w armii steranej monarchii austriackiej. W szkole wojskowej wyuczył się obłudy: w towarzystwie mówił po niemiecku i pisał po niemiecku, ale czytywał czeskie książki, a gdy nauczał w szkole jednorocznych ochotników, samych Czechów, mawiał do nich w zaufaniu:

– Bądźmy Czechami, ale nie afiszujmy się. Ja też jestem Czech.

Czeskość uważał za jakąś tajną organizację, od której lepiej trzymać się z dala.

Poza tym był to człowiek dobry, nie bał się przełożonych, a podczas manewrów dbał o swój oddział, jak się należy, zawsze znajdował dla niego wygodne noclegi po stodołach, a często gęsto ze swej skromnej gaży kazał wytoczyć żołnierzom beczkę piwa.

Lubił, gdy żołnierze śpiewali podczas marszu. Kazał im śpiewać, gdy szli na ćwiczenia i gdy wracali z ćwiczeń. Sam zaś, krocząc obok swego oddziału, śpiewał razem z żołnierzami:

 
A jak było po północy,
Owies z worka wyskoczył —
Zumtarija bum!
 

Żołnierze lubili go, ponieważ był niezwykle sprawiedliwy i nikogo nie szykanował.

Subalterni bali się go jak ognia, bo z najbrutalniejszego kaprala w ciągu miesiąca potrafił zrobić istnego baranka.

Umiał, rzecz prosta, krzyczeć, ale nigdy nie wyzywał żołnierzy. Używał wybranych słów i stylizowanych zdań.

– Widzicie – mawiał – że ja naprawdę nie lubię karać żołnierzy, ale, mój chłopcze, nie ma rady, bo na dyscyplinie opiera się zdatność wojska, a bez dyscypliny armia byłaby trzciną chwiejącą się na wietrze. Jeśli munduru nie macie w porządku, a guziki są źle przyszyte albo ich brak, to widać, że zapominacie o swoich obowiązkach względem armii. Być może, iż wydaje się wam to niepojęte, że zostaniecie wsadzony do paki za to, że wczoraj przy przeglądzie brakło wam jednego guzika przy bluzie. Taka to malutka, marna rzecz, na jaką cywil nawet uwagi nie zwraca. Ale w wojsku takie przeoczenie musi być karane. A dlaczego? Nie o to chodzi, że brak wam jednego guzika, ale o to, że musicie przyzwyczajać się do porządku. Dzisiaj nie przyszyjecie sobie guzika i zaczynacie sobie folgować, a jutro wyda się już wam, że szkoda fatygi na rozbieranie i czyszczenie karabinu, pojutrze zapomnicie gdzieś w szynku bagnetu i wreszcie zaśniecie na warcie, a to wszystko dlatego, że od tego nieszczęsnego guzika zaczęliście życie łajdackie. Tak to, kochany chłopcze. Karzę was dlatego, aby was ustrzec od rzeczy gorszych, jakich moglibyście się dopuścić, zapominając powoli, ale stale o swoich obowiązkach. Skazuję was na pięć dni i życzę sobie, abyście o chlebie i wodzie pomyśleli o tym, że kara nie jest zemstą, ale wyłącznie środkiem wychowawczym, mającym na celu poprawę karanego żołnierza.

 

Już dawno powinien był zostać kapitanem, ale ponieważ z przełożonymi był otwarty i szczery, nie uznając w stosunkach służbowych żadnego lizusostwa, więc nie zdała mu się na nic jego ostrożność w sprawach narodowościowych.

Tyle pozostało mu z charakteru południowoczeskiego chłopa. Urodził się bowiem na wsi, na południu, wśród czarnych borów i stawów.

Chociaż dla żołnierzy był bardzo sprawiedliwy i nie dręczył ich, to jednak miał pewien osobliwy rys charakteru. Nienawidził swoich służących, ponieważ zawsze się tak składało, że dostawał najniegodziwszego z pucybutów.

Prał ich po twarzy i po głowie i starał się ich wychować słowem i czynem, chociaż nie uważał ich za żołnierzy. Walczył z nimi beznadziejnie przez szereg lat, zmieniał ich bardzo często, ale w końcu zawsze machał ręką i wzdychał: „Znowu dostałem podłe bydlę”. Służących swoich uważał za niższy gatunek istot żywych.

Bardzo lubił zwierzęta. Miał herceńskiego kanarka, angorskiego kota i pinczera. Wszyscy służący Lukasza – których tak często zmieniał – obchodzili się z tymi zwierzętami nie gorzej, niż ich pan obchodził się z nimi, gdy dopuścili się względem niego jakiejś podłości.

Kanarka morzyli głodem, angorze jeden ze służących wybił oko, pinczera bił każdy z nich, ile wlazło, aż w końcu jeden z poprzedników Szwejka zaprowadził biedaka na Pankrac do hycla i kazał go zabić, nie żałując na to dziesięciu koron z własnej kieszeni. Porucznikowi zameldował potem po prostu, że pies mu się wyrwał i uciekł podczas spaceru. Ale już nazajutrz pucybut ten pomaszerował z oddziałem na poligon.

Gdy Szwejk przyszedł do porucznika zameldować się jako jego nowy służący, Lukasz zaprowadził go do pokoju i rzekł:

– Polecił mi was feldkurat Katz, więc życzę sobie, żebyście się okazali godni tego polecenia. Miałem już tuzin służących, ale żaden u mnie miejsca nie zagrzał. Zwracam wam uwagę na to, że jestem bardzo surowy i że ostro karzę każdą podłość i każde kłamstwo. Życzę sobie, abyście mówili zawsze prawdę i bez szemrania wykonywali wszystkie moje rozkazy. Gdy rozkażę: „Skaczcie w ogień!”, to musicie skoczyć w ogień, choćby się wam nie chciało. Gdzież się gapicie?

Szwejk z zainteresowaniem spoglądał na ścianę, na której wisiała klatka z kanarkiem, a zapytany, gdzie się gapi, zwrócił swoje poczciwe oczy na porucznika i odpowiedział miłym, uprzejmym tonem:

– Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że tam jest harceński kanarek.

Przerwany został w ten sposób potok wymowy oficerskiej, Szwejk stał na baczność i bez mrugnięcia spoglądał w oczy swego pana.

Lukasz chciał powiedzieć coś ostrego, ale rozbroił go niewinny wyraz twarzy Szwejka. Rzekł więc tylko:

– Pan feldkurat polecił mi was jako wielkiego głuptaka i zdaje się, że miał rację.

– Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że pan feldkurat naprawdę miał rację. Kiedym służył w wojsku, to zostałem zwolniony przez idiotyzm, i jeszcze do tego notoryczny. Z tego powodu zwolnili wtedy z pułku dwóch: mnie i jeszcze jednego, pana kapitana von Kaunitza. Ten pan kapitan, z przeproszeniem pana porucznika, gdy szedł ulicą, to jednocześnie palcem lewej ręki dłubał w lewej dziurce nosa, a palcem drugiej ręki dłubał w drugiej dziurce. A jak nas wyprowadzał na ćwiczenia, to nas ustawiał tak, jak się ustawia żołnierzy do defilady, i mówił: „Żołnierze, eh, pamiętajcie dobrze, eh, że dzisiaj środa, eh, ponieważ jutro będzie czwartek, eh”.

Porucznik Lukasz wzruszył ramionami jak człowiek, który nie wie, co rzec, i nie znajduje na poczekaniu słów dla wyrażenia pewnej myśli.

Przeszedł się od drzwi ku przeciwległemu oknu i z powrotem, przy czym Szwejk sumiennie śledził jego kroki i tak dokumentnie podrzucał głową „w prawo patrz” i „w lewo patrz”, że porucznik spuścił oczy i spoglądając na dywan powiedział coś, co nie pozostawało w żadnym związku z uwagami Szwejka o głupawym kapitanie.

– Tak jest, u mnie musi być porządek, czystość, nie wolno mnie oszukiwać. Lubię uczciwość. Nienawidzę kłamstwa i karzę je bez miłosierdzia. Czy dobrze rozumiecie?

– Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że rozumiem. Nie ma nic gorszego od kłamiącego człowieka. Jak tylko zacznie się plątać, to zgubiony. W jednej wsi za Pelhrzimovem był nauczyciel, niejaki Marek, i zalecał się do córki gajowego Szpery, a ten gajowy kazał mu powiedzieć, że jeśli będzie się widywał w lesie z dziewczyną, to jak go napotka, to mu z fuzji wlepi w zadek szczeciny z solą. Nauczyciel kazał mu odpowiedzieć, że to nieprawda, ale razu pewnego, kiedy właśnie miał się zobaczyć z córką gajowego, spotkał go ów gajowy i już chciał mu zrobić tę operację, ale nauczyciel tłumaczył się, że zbiera jakieś kwiatuszki, potem, mówił znowuż na odmianę, że łapie jakieś robaczki, i plątał się coraz bardziej, aż wreszcie z samego strachu zaprzysiągł się, że zastawiał sidła na zające. Więc mój gajowy złapał go za kołnierz i zaprowadził prosto z lasu na posterunek żandarmów. Rzecz poszła do sądu i nauczyciel o mały figiel byłby się dostał do kozy. Gdyby powiedział szczerą prawdę, to najwyżej byłby miał w zadku te szczeciny z solą. Ja jestem tego zdania, że najlepiej zawsze przyznać się, być szczerym, a jeśli się już i coś spłatało, to iść i powiedzieć: „Posłusznie melduję, że popełniłem to a to”. Co zaś do uczciwości, to jest to rzecz bardzo piękna, ponieważ człowiek zajdzie z nią zawsze najdalej. Jak na przykład przy zawodach szybkiego chodu. Jak tylko zacznie taki cyganić i podskakiwać, zaraz go zdystansują. Zdarzyła się taka rzecz mojemu bratankowi. Uczciwego człowieka wszędzie szanują i poważają i sam też jest z siebie zadowolony, bo się czuje jak nowo narodzone dziecię, gdy udaje się na spoczynek, i może sobie powiedzieć: „Dzisiaj znowuż byłem uczciwy”.

Podczas tego przemówienia porucznik Lukasz już dawno siedział na krześle i spoglądając na buty Szwejka myślał: „Miły Boże, przecie i ja wygaduję czasem takie bałwaństwa, a cała różnica tkwi tylko w formie zewnętrznej wypowiedzi”.

Ale nie chcąc tracić na powadze, rzekł do Szwejka, gdy ten kończył:

– U mnie musicie mieć buty czyste, uniform w porządku, guziki poprzyszywane, jak się należy, i musicie robić wrażenie żołnierza, a nie jakiegoś cywila-niezguły. Dziwi mnie to, że żaden was nie potrafi trzymać się po wojskowemu. Tylko jeden miał postawę wojskową, ale w końcu skradł mi paradny uniform i sprzedał „na żydach”.

Zamilkł na chwilę, a potem mówił dalej, wyliczając Szwejkowi wszystkie jego obowiązki, przy czym nie zapomniał położyć nacisku na to, że Szwejk musi być wierny i nigdzie nie mówić o tym, co się dzieje w domu.

– Czasem odwiedzają mnie damy – rzekł między innymi. – Zdarza się, że któraś zostaje u mnie na noc, jeśli nazajutrz nie mam służby. W takim razie podajecie kawę do łóżka, gdy zadzwonię rozumiecie?

– Posłusznie melduję, że rozumiem, panie oberlejtnant. Gdybym się bez dzwonienia zbliżył do łóżka, to niektórej damie mogłoby to być niemiłe. Ja też razu pewnego przyprowadziłem sobie do domu panienkę, a rano moja posługaczka podała nam kawę do łóżka akurat wtedy, gdyśmy się bardzo wesoło bawili. Wystraszyła się i polała mi całe plecy, i jeszcze rzekła: „Dzień dobry państwu”. Ja wiem, co wypada, a co nie wypada, gdy gdzieś nocuje dama.

– Dobrze, Szwejku, względem dam musimy zawsze zachowywać się z wielkim taktem – rzekł porucznik, którego humor poprawiał się, bo rozmowa przechodziła na sprawy, które wypełniały wszystek jego wolny czas poza koszarami, placem ćwiczeń i grą w karty.

Kobiety były duszą jego mieszkania. One tworzyły jego ognisko domowe. Było ich parę tuzinów, a prawie każda z nich podczas swego pobytu u niego starała się ozdobić mieszkanie różnymi cackami.

Jedna z tych pań, żona właściciela kawiarni, która spędziła u niego całe dwa tygodnie, zanim pan małżonek po nią przyjechał, wyszyła mu bardzo milutki laufer na stół, a całą jego osobistą bieliznę poznaczyła monogramami. Ukończyłaby niezawodnie wyszywanie dużej makaty na ścianę, gdyby pan małżonek nie przerwał tej sielanki.

Inna dama, po którą po trzech tygodniach przyjechali jej rodzice, chciała z jego sypialni zrobić damski buduar i porozstawiała wszędzie różne cacuszka i wazoniki, a nad łóżkiem zawiesiła mu Anioła Stróża.

W każdym kąciku sypialni i jadalni widać było ślady ręki kobiecej. Kobiety wtargnęły nawet do jego kuchni, gdzie można było oglądać najprzeróżniejsze naczynia i narzędzia kuchenne, będące wspaniałym prezentem jednej zakochanej pani fabrykantowej, która prócz namiętności swojej przywiozła z sobą przyrząd do krajania wszelkich jarzyn i kapusty, przyrządy do tarcia bułeczki, do mielenia wątróbki, rondelki, brytfanny, kociołki, warząchewki i Bóg raczy wiedzieć co tam jeszcze.

Wyjechała wszakże już po tygodniu, ponieważ nie mogła pogodzić się z myślą, że porucznik oprócz niej ma jeszcze około dwudziestu innych kochanek, co pozostawiało niezawodne ślady na fizycznej aktywności tego samca w uniformie.

Porucznik Lukasz prowadził też obszerną korespondencję, miał album swoich kochanek i zbiór różnych relikwii, bo w ciągu ostatnich dwóch lat przejawiał coraz większą skłonność do fetyszyzmu. Miał więc kilka odmiennych podwiązek damskich, cztery pary przemiłych majtek ozdobionych haftem i trzy przezroczyste, delikatne, cienkie damskie koszulki, batystowe chusteczki do nosa, a nawet jeden gorset i kilka pończoszek.

– Dzisiaj mam służbę – rzekł – przyjdę dopiero w nocy. Dopilnujcie wszystkiego i zróbcie porządek w mieszkaniu. Ostatni mój pucybut za swoją nikczemność odjechał dzisiaj z kompanią marszową na front.

Wydawszy jeszcze kilka rozkazów, dotyczących kanarka i kota angorskiego, porucznik wyszedł, ale w drzwiach odwrócił się jeszcze do Szwejka i rzucił mu kilka słów o uczciwości i porządku.

Po jego odejściu Szwejk zrobił w mieszkaniu gruntowny porządek, tak że gdy Lukasz wrócił w nocy do domu, jego służący mógł mu zameldować:

– Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że wszystko jest w porządku, tylko kot jest gałgan i zeżarł kanarka.

– Jak to? – zagrzmiał porucznik.

– Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że tak: Ja wiedziałem, że koty nie lubią kanarków i że je krzywdzą, więc chciałem tych dwoje zapoznać ze sobą i gdyby ta bestia kot chciał coś przedsięwziąć, to byłbym mu przetrzepał skórę, żeby do samej śmierci nie zapomniał, jak się ma obchodzić z kanarkami. Bo ja bardzo lubię zwierzęta. W naszym domu jest kapelusznik, który tak wyuczył kota, że chociaż mu ten kot zjadł trzy kanarki, to teraz nie zje ani jednego, choćby kanarek na nim usiadł. Więc chciałem też spróbować, czy się nie uda. Wyjąłem kanarka z klatki i podsunąłem mu go pod nos, żeby powąchał, a on, podlec, zanim, się spostrzegłem, odgryzł mu głowę. Doprawdy, nie spodziewałem się takiego gałgaństwa ze strony tego kota. Gdyby to był, proszę pana oberlejtnanta, wróbel, to bym nic nie mówił, ale taki ładny kanarek, i jeszcze harceński. I jak chciwie go żarł! Nawet pierza nie zostawił i mruczał, bestia, z wielkiej uciechy. Podobno koty nie mają słuchu muzykalnego i nie znoszą śpiewu kanarka, bo się na tym śpiewaniu te bestie nie znają. Wyzwałem tego kota, jak się patrzy, ale, broń Boże, złego mu nic nie zrobiłem. Czekałem na rozkaz pana oberlejtnanta, co trzeba będzie zrobić temu parszywcowi za jego gałgański postępek.

Opowiadając o tym zdarzeniu Szwejk spoglądał tak szczerze w oczy porucznika, że Lukasz opuścił rękę i usiadł na krześle, chociaż zrazu podszedł do Szwejka z bardzo wyraźnym brutalnym zamiarem.

– Słuchajcie, Szwejku – rzekł – czy naprawdę jesteście takim skończonym osłem?

– Posłusznie melduję, panie oberlejtnant – uroczyście odpowiedział Szwejk – że jestem. Od maleńkości mam takiego pecha. Zawsze chcę coś naprawić, zrobić dobrze i zawsze stanie się z tego jakaś nieprzyjemność dla mnie i dla otoczenia. Ja naprawdę chciałem tych dwoje zapoznać z sobą, żeby się zaprzyjaźnili, i nie jestem temu winien, że kot go zeżarł i że już jest po przyjaźni. Jednego razu „U Sztupartów” kot zażarł nawet papugę, bo go przedrzeźniała i miauczała jak on. Ale te koty to twarde bestie, nie dają się zabić. Jeśli pan każe go zgładzić, to trzeba będzie wsadzić mu łeb między drzwi i mocno szarpnąć za ogon, bo inaczej to nie pójdzie.

I Szwejk z najniewinniejszym wyrazem twarzy i z miłym, poczciwym uśmiechem wykładał porucznikowi, jak się zabija koty. Wykład jego był tego rodzaju, że mógł zapędzić do domu wariatów całe Stowarzyszenie Opieki nad Zwierzętami.

Wykazał przy tym sporo wiadomości tak dalece fachowych, że porucznik Lukasz zapominając o swoim gniewie zapytał:

– Umiecie obchodzić się ze zwierzętami? Żywicie dobre uczucia i życzliwość dla zwierząt?

– Najbardziej lubię psy – odpowiedział Szwejk – ponieważ na handlu psami można dobrze zarabiać, gdy się je umie sprzedawać. Ja nie umiałem, ponieważ zawsze byłem uczciwy, a i tak przychodzili do mnie ludzie z pretensjami, że niby sprzedałem im jakiegoś zdechlaka zamiast rasowego, zdrowego psa, jakby wszystkie psy musiały być zdrowe i rasowe. I każdy kupiec chciał od razu rodowód, więc musiałem zaopatrzyć się w druki i z ulicznych kundli, co się lęgły w cegielni, robić najczystszą rasową szlachtę pieską z bawarskiej psiarni Armina von Barheim. A ludzie naprawdę byli radzi, że wszystko wypadło według ich życzenia i że mają w domu rasowe zwierzę. Można im było zaproponować vrszovickiego szpica jako jamnika, a ludziska dziwili się tylko temu, że taki szlachetny pies, który pochodzi aż z Niemiec, jest kudłaty i nie ma krzywych nóg. Takie rzeczy robi się we wszystkich psiarniach i pan oberlejtnant zdziwiłby się bardzo, gdyby widział, jak w wielkich psiarniach fabrykują rodowody. Mało jest takich psów, które mogłyby rzec o sobie, że są rasowe i czystej krwi. Albo się mama takiego pieska zapomniała z jakimś kundlem, albo babcia, albo też miał sporo ojców i po każdym coś odziedziczył. Od jednego wziął uszy, od drugiego ogon, od trzeciego pysk i kudły na pysku, od czwartego kusztykające łapy, od piątego wielkość itd. Jeśli ojców było dwunastu, to pan oberlejtnant łatwo sobie może wyobrazić, jak taki pies potem wygląda. Kupiłem kiedyś takie wielkie psisko, a było po swoich ojcach takie szpetne, że wszystkie psy od niego uciekały. Kupiłem go, bom się nad nim litował, że taki jest opuszczony. Siadywał w domu w kąciku i był taki smutny, że musiałem go sprzedać jako pinczera. Najwięcej kłopotu miałem z przemalowaniem jego sierści, żeby kolorem przypominał pieprz i sól. Dostał się ten piesek ze swoim panem aż na Morawy i od tego czasu nie widziałem go ani razu.

 

Porucznika bardzo zainteresował ten fachowy wykład o psach, więc Szwejk mógł mówić bez przeszkód ze strony swego pana.

– Psy same nie mogą sobie farbować włosów, jak to robią damy; o takie rzeczy musi się kłopotać ten, kto je sprzedaje. Gdy pies jest na przykład taki stary, że jest cały siwy, a pan go chce sprzedać jako jednoroczne szczenię albo nawet chce takiego dziadka przemienić w dziewięciomiesięczne dzieciątko, to kupuje się „piorunku” rtęci, rozpuszcza się i farbuje psa na czarno, że wygląda jak młodziutki. Żeby okrzepł, trzeba mu dawać, jak koniowi, strychninę, a zęby wyczyścić szmerglem, takim samym, jakim czyści się zardzewiałe noże. A zanim zaprowadzi się go do klienta, który chce go nabyć, trzeba mu nalać w pysk trochę śliwowicy, żeby się psina schlała, to zaraz jest wesoła, ruchliwa, szczeka uciesznie i zaprzyjaźnia się z każdym jak pijany radny miejski. Ale najważniejsza rzecz, panie oberlejtnant, to gadanie. Trzeba do ludzi gadać i gadać, aż z takiego gadania zbaranieją. Jeśli ktoś chce kupić sobie ratlerka, a pan nie ma w domu innych psów prócz myśliwskich, to trzeba umieć przekonać tego klienta, żeby sobie zamiast ratlerka kupił psa myśliwskiego. Albo jeśli ktoś chce złego niemieckiego doga do pilnowania domu, a pan ma tylko malutkiego ratlerka, to trzeba tego kupującego tak ogłupić, żeby sobie poszedł do domu z tym ratlerkiem w kieszeni zamiast z dogiem. Kiedym jeszcze dawniej handlował zwierzętami, przyszła do mnie jakaś dama i powiada, że jej papuga wyleciała do ogrodu, a ponieważ bawiły się tam jakieś dzieciaki w Indian, więc powyrywały papudze wszystkie pióra z ogona i przystroiły się nimi, jako policjanci. Papuga rozchorowała się ze wstydu, że nie miała ogona, a weterynarz dobił ją jakimiś proszkami. Chciała więc ta pani kupić nową papugę, ale przyzwoitą, nie taką, która umie tylko pyskować. Cóż było robić, kiedy w domu papugi nie miałem i o żadnej nie wiedziałem! Miałem w domu tylko buldoga, złego i ślepego. Więc musiałem, proszę pana oberlejtnanta, przemawiać do tej pani od czwartej po południu do siódmej wieczorem, dopóki zamiast papugi nie kupiła tego buldoga. Była to sprawa gorsza od intrygi dyplomatycznej, ale kiedy już odchodziła, mogłem rzec do niej: „Teraz niech jemu chłopcy spróbują wyrwać ogon!” Więcej z tą panią nie rozmawiałem, bo musiała wyprowadzić się z Pragi przez tegoż buldoga, który pogryzł cały dom. Czy pan oberlejtnant uwierzy, jak trudno znaleźć porządne zwierzę?

– Ja bardzo lubię psy – rzekł porucznik. – Niektórzy koledzy na froncie mają przy sobie psy i pisali nieraz, że w towarzystwie takiego dobrego i wiernego zwierzęcia wojna szybciej upływa. Znacie dobrze wszystkie rasy i mam nadzieję, że gdybym miał psa, to byście się nim dobrze opiekowali. Która rasa jest waszym zdaniem najlepsza? Mianowicie chciałbym mieć psa do towarzystwa. Niegdyś miałem pinczera, ale nie wiem…

– Zdaniem moim, proszę pana oberlejtnanta, pinczer to bardzo miły pies. Prawda, że nie każdemu się podoba, ponieważ jest szczeciniasty, a na pysku ma takie ostre wąsy, że przypomina przestępcę wypuszczonego z kryminału. Jest taki brzydki, aż z tej brzydoty jest ładny, a do tego jest przebiegły. Ani się umywa do niego głupawy bernardyn. Jest jeszcze sprytniejszy niż foksterier. Znałem jednego…

Porucznik Lukasz spojrzał na zegarek i przerwał wywody Szwejka:

– Już późno, muszę iść spać. Jutro mam znowu służbę, więc przez cały dzień będziecie mogli szukać dla mnie ładnego pinczera.

Porucznik poszedł spać, zaś Szwejk wyciągnął się na kanapie w kuchni i czytał gazety, które pan jego przyniósł z koszar.

– No, przecież, państwo – rzekł Szwejk do siebie, śledząc w gazetach przebieg najważniejszych wydarzeń – sułtan odznaczył cesarza Wilhelma medalem wojennym, a ja nie mam nawet małego srebrnego.

Zamyślił się nad czymś, a potem zerwał się na równe nogi.

– O mały figiel byłbym zapomniał…

Wszedł do pokoju, w którym porucznik spał twardym snem, i zbudził go:

– Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że nie mam żadnych rozkazów co do tego kota.

Zaspany porucznik przewrócił się na drugi bok i przez sen mruczał:

– Trzy dni koszarniaka – i spał dalej.

Szwejk po cichu wyszedł z pokoju, wyciągnął nieszczęsnego spod kanapy i rzekł do niego:

– Masz trzy dni koszarniaka. Abtreten!

Angorski kot znowu wlazł pod kanapę.

Купите 3 книги одновременно и выберите четвёртую в подарок!

Чтобы воспользоваться акцией, добавьте нужные книги в корзину. Сделать это можно на странице каждой книги, либо в общем списке:

  1. Нажмите на многоточие
    рядом с книгой
  2. Выберите пункт
    «Добавить в корзину»