Бесплатно

Kandyd

Текст
Автор:
0
Отзывы
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

Co im się zdarzyło w Surinam i w jaki sposób Kandyd zawarł znajomość z Marcinem

Pierwszy dzień upłynął podróżnym dość przyjemnie. Krzepiła ich myśl, iż są posiadaczami większej mnogości skarbów, niżby ich mogły zgromadzić Azja, Europa i Afryka razem. Kandyd uszczęśliwiony rył imię Kunegundy na przydrożnych drzewach. Drugiego dnia dwa barany ugrzęzły w bagnie i utonęły wraz z ładunkiem; w kilka dni potem dwa inne padły ze znużenia; siedem czy osiem zginęło z głodu w pustyni; inne znalazły śmierć w przepaściach. Wreszcie po stu dniach wędrówki zostały im tylko dwa barany. Kandyd rzekł:

– Widzisz, przyjacielu, jak znikome są bogactwa świata; nie ma nic trwałego prócz cnoty oraz szczęścia oglądania z powrotem panny Kunegundy.

– Przyznaję – odparł Kakambo – ale zostały nam jeszcze dwa barany, z większą mnogością skarbów niż ich kiedykolwiek zdoła posiąść król hiszpański; a oto widzę w oddali miasto, o którym przypuszczam, że to jest Surinam, własność Holendrów. Jesteśmy u kresu niedoli, u początku naszego szczęścia.

Zbliżając się do miasta, ujrzeli Murzyna rozciągniętego na ziemi i odzianego jedynie w niebieskie płócienne gatki; nieborak pozbawiony był lewej nogi i prawej ręki.

– Och, Boże! – rzekł Kandyd po holendersku – cóż ty tu robisz, przyjacielu, w tym straszliwym stanie?

– Czekam na mego pana, pana Vanderdendur, słynnego przedsiębiorcę.

– Czy to pan Vanderdendur – rzekł Kandyd – obszedł się z tobą w ten sposób?

– Tak, panie – odparł Murzyn – taki jest zwyczaj. Dają nam za całe odzienie gatki płócienne dwa razy do roku. Kiedy pracujemy w cukrowniach i tryby chwycą nam palec, ucinają nam rękę: kiedy próbujemy uciekać, ucinają nogę: mnie zdarzyło się jedno i drugie. Oto cena, za którą jadacie cukier w Europie. Wszelako kiedy matka sprzedawała mnie za dziesięć patagońskich talarów na wybrzeżu Gwinei, mówiła mi: „Moje drogie dziecko, błogosław naszych fetyszów, oddawaj im zawsze cześć, a ześlą ci szczęśliwy żywot; masz zaszczyt być niewolnikiem białych panów, w ten sposób zapewniasz dostatek rodzicom”. Nie wiem, czy oni zaznali szczęścia, ale to pewna, że ja nie. Psy, małpy, papugi są z pewnością tysiąc razy mniej nieszczęśliwe od nas. Fetysze holenderscy, którzy mnie nawrócili, prawią mi co niedzielę, że wszyscy jesteśmy dziećmi Adama, biali i czarni. Nie jestem genealogistą; ale, jeżeli mówią prawdę, jesteśmy wszyscy po trosze ciotecznymi czy stryjecznymi braćmi. Owóż, przyznacie, nie można się ohydniej obchodzić ze swoim krewieństwem.

– O, Panglossie! – wykrzyknął Kandyd – nie przeczuwałeś tej ohydy; przepadło; trzeba mi w końcu wyrzec się twego optymizmu.

– Co to takiego optymizm? spytał Kakambo.

– Ach – odparł Kandyd – to obłęd dowodzenia, że wszystko jest dobrze, kiedy nam się dzieje źle.

Tak mówił Kandyd i wylewał obficie łzy, spoglądając na Murzyna; popłakując, zaszedł do miasta Surinam.

Pierwsza rzecz, co do której zasięgnęli języka, to czy nie ma jakiego okrętu, który by można wysłać do Buenos-Aires. Człowiek, do którego się zwrócili, był to właśnie przedsiębiorca hiszpański, który ofiarował się załatwić sprawę uczciwym targiem. Naznaczył w tym celu schadzkę w pobliskiej gospodzie. Kandyd i wierny Kakambo zjawili się w umówionej porze wraz ze swymi dwoma baranami.

Kandyd, zawsze prostoduszny jak dziecko, opowiedział Hiszpanowi wszystkie przygody i zwierzył się mu, iż zamierza uprowadzić pannę Kunegundę.

– Niech mnie Bóg strzeże, abym was miał zawieźć do Buenos-Aires – rzekł patron – powieszono by mnie, i was także: piękna Kunegunda jest ukochaną faworytą Jego Dostojności.

Słowa te podziałały na Kandyda jak grom; długo wylewał łzy, w końcu odciągnął na stronę Kakambę.

– Musisz, drogi przyjacielu, wyświadczyć mi przysługę. Mamy w kieszeniach diamentów za jakich pięć lub sześć milionów; jesteś zręczniejszy ode mnie; jedź wyrwać Kunegundę z Buenos-Aires. Jeżeli gubernator będzie robił trudności, daj mu milion; jeśli mało, daj dwa; ty nie masz na sumieniu śmierci inkwizytora, nie mają cię o co zaczepić. Ja narządzę drugi statek i udam się do Wenecji, gdzie będę czekał na ciebie: jest to kraj wolny i nie ma się tam czego obawiać ani od Bułgarów, ani od Arabów, ani od Żydów, ani od inkwizytorów.

Kakambo przyklasnął temu mądremu postanowieniu. Ciężko mu było rozstać się z dobrym panem, który stał się jego serdecznym przyjacielem; ale przyjemność oddania mu usługi zwyciężyła boleść rozłąki. Uściskali się, lejąc łzy: Kandyd zalecił jeszcze, aby nie zapomniał o poczciwej starej. Kakambo ruszył tegoż dnia w drogę: był to bardzo zacny człowiek, ten Kakambo.

Kandyd został jeszcze jakiś czas w Surinam i czekał, aby inny kapitan zechciał go przewieźć do Włoch wraz z dwoma baranami, które mu zostały. Zgodził służących i zakupił wszystko potrzebne na tak długą podróż; wreszcie pan Vanderdendur, właściciel dużego statku, zgłosił swą gotowość.

– Ile pan żąda – zapytał Kandyd – aby mnie zawieźć prosto do Wenecji, mnie, moich ludzi, toboły, i te dwa barany?

Właściciel zacenił dziesięć tysięcy piastrów; Kandyd zgodził się bez wahania.

„Och, och – rzekł sobie w duchu przemyślny Vanderdendur – ten cudzoziemiec daje tak, bez targu, dziesięć tysięcy! musi być diablo bogaty”.

Zaczym wrócił za chwilę i oznajmił, iż nie może jechać za mniej niż dwadzieścia tysięcy.

– Dobrze więc, będziesz je pan miał – odparł Kandyd.

„Och, och – pomyślał znowuż Holender – trzydzieści tysięcy piastrów nie kosztują nic tego człowieka; bez wątpienia te barany muszą dźwigać ogromne skarby; nie nalegajmy więcej, każmy sobie, na razie, zapłacić trzydzieści tysięcy, a potem zobaczymy”. Kandyd sprzedał dwa małe diamenty, z których mniejszy wart był więcej niż cena przewozu. Zapłacił z góry. Oba barany załadowano na statek. Kandyd jechał za nimi w szalupie; zbliżał się już do statku; ale patron nie traci czasu, rozwija żagle, podnosi kotwicę, wiatr sprzyja jego zamysłom. Kandyd, osłupiały i zdumiony, traci go niebawem z oczu.

– Och, och – wykrzyknął – oto sztuczka, godna Starego Świata.

Wraca do brzegu, powalony boleścią, postradał bowiem skarby, zdolne zapewnić szczęście dwudziestu monarchów.

Udaje się do holenderskiego sędziego, że zaś był nieco podniecony, puka gwałtownie do drzwi; wchodzi, przedstawia rzecz, krzycząc nieco głośniej niż wypadało. Sędzia skazał go przede wszystkiem na dziesięć tysięcy piastrów grzywny za hałas, jakiego narobił; następnie, wysłuchawszy cierpliwie, przyrzekł rozpatrzyć sprawę natychmiast, skoro kupiec wróci, oraz kazał sobie zapłacić drugie dziesięć tysięcy za koszta posłuchania.

Postępowanie to dopełniło rozpaczy Kandyda. Prawda, iż przebył już w życiu tysiąc razy dotkliwsze nieszczęścia; ale zimna krew sędziego, jak również kupca, który go okradł tak haniebnie, poruszyły jego żółć i pogrążyły go w najczarniejszej melancholii. Złość ludzka ujawniła się jego oczom w całej szpetocie i przejęła go smutnymi myślami. Wreszcie znalazł okręt francuski odpływający właśnie do Bordeaux. Ponieważ nie posiadał już do przewozu baranów obładowanych diamentami, wynajął za przyzwoitą cenę kajutę i ogłosił w mieście, że zapłaci drogę, życie i doda jeszcze dwa tysiące piastrów uczciwemu człowiekowi, który zechce mu towarzyszyć, pod warunkiem, że człowiek ten będzie najbardziej zmierżony swoim stanem i najnieszczęśliwszy w całym kraju.

Zgłosiła się taka ciżba kandydatów, iż cała flota nie byłaby jej uniosła. Kandyd, chcąc wybrać między najprzyzwoitszymi, wydzielił ze dwadzieścia osób, które zdawały się zasługiwać na sympatię, a które wszystkie obstawały przy prawie pierwszeństwa. Zebrał ich w gospodzie, zaprosił na wieczerzę, pod warunkiem, iż każdy pod przysięgą opowie wiernie swą historię; po czym on sam wybierze tego, który wyda mu się najbardziej godny pożałowania, najbardziej i z największą słusznością niezadowolony ze swego stanu; innym zaś da jakieś odszkodowanie.

Posiedzenie trwało do czwartej rano. Słuchając wszystkich przygód, Kandyd wspominał to, co mówiła staruszka w drodze do Buenos-Aires oraz zakład, jaki chciała przyjąć, że nie znajdzie się na okręcie osoby, której by się nie zdarzyło w życiu jakieś wielkie nieszczęście. Za każdą nową opowieścią, przychodził mu na myśl Pangloss. „Mistrz Pangloss, mówił, byłby w wielkim kłopocie, gdyby mu przyszło dowieść swego systemu. Chciałbym, aby był tutaj. To pewna, że jeżeli wszystko idzie dobrze, to chyba w Eldorado, ale nie na reszcie ziemi”. Wreszcie, rozstrzygnął wybór na korzyść biednego uczonego, który pracował przez dziesięć lat dla amsterdamskich księgarzy. Osądził, iż nie ma na świecie rzemiosła, które by mogło bardziej dać się we znaki.

Ten uczeniec, poza tym bardzo zacny człowiek, doznał wielu nieszczęść: żona go okradała, syn grzmocił, córka opuściła dom i uciekła z jakimś Portugalczykiem. W końcu pozbawiono go małej posadki, która mu dawała środki do życia, predykanci zaś surynamscy prześladowali go, bo go brali za socynianina39. Trzeba przyznać, że inni byli co najmniej równie nieszczęśliwi jak on; ale Kandyd miał nadzieję, iż uczony będzie go rozrywał w drodze. Rywale osądzili, iż Kandyd wyrządza im wielką krzywdę; ułagodził ich, dając każdemu po sto piastrów.

Co się zdarzyło Kandydowi i Marcinowi na morzu

Stary uczony imieniem Marcin puścił się tedy z Kandydem do Bordeaux. Obaj wiele widzieli i wiele przecierpieli; gdyby nawet okręt miał odbyć drogę z Surinam do Japonii przez Przylądek Dobrej Nadziei, nie zbrakłoby im tematu do rozmowy o wszelakich fizycznych i moralnych niedolach.

 

Jednakże Kandyd miał nad Marcinem jedną wielką przewagę: mianowicie wciąż spodziewał się ujrzeć Kunegundę, Marcin zaś nie spodziewał się już niczego; co więcej, Kandyd miał złoto i diamenty. Mimo iż stracił setkę baranów obładowanych największymi skarbami ziemi, mimo że zawsze miał na sercu łajdactwo Holendra, wszelako kiedy myślał o tym, co mu zostało w kieszeniach i kiedy mówił o Kunegundzie, zwłaszcza pod koniec obiadu, przechylał się ku systemowi Panglossa.

– A pan, panie Marcinie – rzekł do uczonego – co rozumiesz o tym? jakie jest pańskie zapatrywanie na moralne i fizyczne zło?

– Panie – odparł Marcin – klechy oskarżyły mnie że jestem socynianem, ale, jeśli mam rzec prawdę, jestem manichejczykiem40.

– Żartujesz ze mnie – rzekł Kandyd; nie ma już manichejczyków.

– Ja nim jestem – odparł Marcin – nie wiem, co na to poradzić, ale nie umiem myśleć inaczej.

– Musisz być tedy opętany przez diabła – rzekł Kandyd.

– Miesza się on tak pilnie do spraw tego świata – rzekł Marcin – że mógłby łatwo znaleźć się we mnie, jak i wszędzie indziej: ale przyznam się, iż, obejmując wzrokiem ten świat, albo raczej światek, myślę, że Bóg wydał go na łup jakiejś złośliwej istocie; z wyjątkiem chyba jednego Eldorado. Nie widziałem miasta, które by nie pragnęło zagłady sąsiedniego miasta; rodziny, która by nie chciała wygubić innej. Wszędzie słabi dławią w sobie nienawiść do możnych, przed którymi pełzają; możni zaś patrzą na nich jak na barany, z których sprzedaje się wełnę i mięso. Milion regularnych morderców, przeciągając z jednego końca Europy na drugi, praktykuje z całą systematycznością, mord i łupiestwo, aby zarobić na chleb, ponieważ nie posiadają uczciwszego zajęcia; w miastach zaś, które rzekomo zażywają pokoju i gdzie kwitną nauki i sztuki, zawiść, troska i zamęt ducha bardziej nękają ludzi niż wszystkie zarazy i klęski oblężonej fortecy. Tajemne zgryzoty są jeszcze okrutniejsze niż publiczne nędze. Słowem, tyle widziałem i doświadczyłem, że jestem manichejczykiem.

– Istnieją wszakże i dobre strony – rzekł Kandyd.

– Może – odparł Marcin – ale ja ich nie znam.

Wśród tej dysputy dał się słyszeć huk armatni. Huk ten wzmagał się z minuty na minutę. Każdy chwyta za lunetę. Ukazują się w oddaleniu około trzech mil dwa walczące z sobą statki: wiatr przypędził je tak blisko, iż pasażerowie francuskiego okrętu mieli przyjemność oglądania walki jak na dłoni. Wreszcie jeden ze statków wsunął drugiemu pocisk tak nisko i tak celny, że go zatopił. Kandyd i Marcin ujrzeli wyraźnie na pokładzie setkę osób skazanych na pewną śmierć; biedacy wznosili ręce do nieba i wydawali straszliwe krzyki: w jednej chwili wszystko znikło.

– Masz pan – rzekł Marcin – oto jak ludzie obchodzą się z sobą wzajem.

– To prawda – rzekł Kandyd – jest coś diabelskiego w tej sprawie.

Tak mówiąc, spostrzegł jakiś przedmiot żywo-czerwonego koloru, pływający koło statku. Spuszczono szalupę, aby zobaczyć, co to takiego; był to jeden z eldoradzkich baranów. Kandyd uczuł większą radość odnajdując tego barana, niż doznał strapienia niegdyś, straciwszy ich setkę obładowaną wszystkimi skarbami Eldorado.

Francuski kapitan poznał niebawem, że kapitanem zwycięskiego okrętu był Hiszpan, kapitanem zaś okrętu zatopionego pirat holenderski, ten sam, który okradł Kandyda. Olbrzymie bogactwa, które sobie przywłaszczył zbrodniarz, znalazły wraz z nim grób na dnie morza; tylko jeden baran ocalał.

– Widzisz – rzekł Kandyd do Marcina – iż zbrodnia bywa niekiedy ukarana; opryszek znalazł los, na który zasługiwał.

– Tak – odparł Marcin – ale trzebaż było, aby podróżni jadący na statku zginęli również? Bóg ukarał tego hultaja, diabeł zatopił resztę.

Tymczasem statek francuski i hiszpański płynęły swoją drogą, Kandyd zaś wiódł dalej rozprawy z Marcinem. Dysputowali tak przez dwa tygodnie jednym ciągiem i po upływie dwóch tygodni byli wciąż w tym samym punkcie. Ale, ostatecznie, nagadali się, wymieniali myśli, pocieszali się wzajem. Kandyd pieścił swego barana.

– Skorom ciebie odnalazł – powiadał – może mi się uda odnaleźć i Kunegundę.

Kandyd i Marcin zbliżają się do wybrzeży Francji i rozprawiają

Wreszcie ukazały się wybrzeża Francji.

– Byłeś kiedy we Francji, Marcinie? – rzekł Kandyd.

– Owszem – odparł Marcin – zwiedziłem rozmaite okolice tego kraju. Są takie, w których połowa mieszkańców ma bzika; inne znowuż, gdzie są za mądrzy; inne, gdzie ludzie na ogół są dość łagodni: inne, gdzie silą się na dowcip; we wszystkich zaś pierwszym zatrudnieniem jest miłość, drugim obmowa, a trzecim gadanie głupstw.

– A powiedz mi, Marcinie, czy widziałeś Paryż?

– Owszem, widziałem; łączy po trochu wszystkie te rodzaje; chaos, ciżba, w której wszystko, co żyje, goni za przyjemnością, a nikt jej nie znajduje, przynajmniej o ile mnie się zdało. Bawiłem tam krótko: zaraz po przybyciu, hultaje jarmarczni okradli mnie ze wszystkiego, co posiadałem; mnie samego wzięto za złodzieja i przetrzymano tydzień w więzieniu; po czym zgodziłem się na korektora w drukarni, aby zarobić tyle, bym mógł pieszo wrócić do Holandii. Poznałem kanalię piszącą, kanalię intrygującą i kanalię w konwulsjach41. Powiadają, iż są w tym mieście ludzie nader uprzejmi: pragnę temu wierzyć.

– Co do mnie, nie jestem zgoła ciekaw Francji – rzekł Kandyd – domyślasz się, że skoro kto spędził miesiąc w Eldorado, nie dba na ziemi o nic prócz panny Kunegundy. Będę jej czekał w Wenecji; przejedziemy przez Francję, aby się udać do Włoch; czy zechcesz mi towarzyszyć?

– Bardzo chętnie – rzekł Marcin – powiadają, że Wenecja dobra jest jedynie dla szlachty wenecjańskiej, że wszelako przyjmują tam bardzo dobrze cudzoziemców, o ile mają dużo pieniędzy; ja nie mam, ale ty masz: pójdę za tobą wszędzie.

– Ale, ale – rzekł Kandyd – czy myślisz, że ziemia była pierwotnie morzem, jak zapewnia wielka książka42 będąca własnością kapitana okrętu?

– Nie wierzę w to – odparł Marcin – równie jak w inne brednie, jakimi nas karmią od pewnego czasu.

– Ale, ostatecznie, w jakim celu stworzono ten świat? – rzekł Kandyd.

– Abyśmy się wściekali – odparł Marcin.

– Czy nie dziwi cię – ciągnął Kandyd – miłość, jaką dwie dziewczyny z krainy Uszaków pałały do małp, jak ci to opowiadałem?

– Zgoła nie – odparł Marcin – nie widzę, co by w tym miało być osobliwego; widziałem tyle rzeczy nadzwyczajnych, że nic już nie jest dla mnie nadzwyczajne.

– Czy wierzysz – rzekł Kandyd – że ludzie zawsze mordowali się wzajem, jak dziś czynią? że zawsze byli kłamliwi, chytrzy, przewrotni, niewdzięczni, drapieżni, słabi, zmienni, tchórzliwi, zazdrośni, chciwi, łakomi, opoje, skąpi, ambitni, krwiożerczy, obmowni, rozpustni, fanatycy, obłudni i głupi?

– Czy wierzysz – rzekł Marcin – że kobuzy zawsze zjadały gołębie, kiedy je napotkały?

– Bez wątpienia – rzekł Kandyd.

– No więc – odparł Marcin – jeżeli kobuzy zawsze mają ten sam charakter, czemu miałby się on zmieniać u ludzi?

– Och – rzekł Kandyd – jest gruba różnica: bądź co bądź, wolna wola…

Tak rozprawiając, dobili do Bordeaux.

Co się zdarzyło Kandydowi i Marcinowi we Francji

Kandyd zatrzymał się w Bordeaux tylko tyle, ile trzeba było, aby sprzedać parę kamyków z Dorado i zaopatrzyć się w wygodny pojazd na dwie osoby; nie umiał się już obejść bez filozofa Marcina. Zmartwiony był tylko, że musi rozstać się z baranem, którego zostawił Akademii Nauk w Bordeaux. Ta ogłosiła jako przedmiot dorocznego konkursu zagadnienie, czemu ów baran ma czerwoną wełnę; nagrodę przyznano pewnemu uczonemu z północy, który udowodnił, przez A plus B, minus C, podzielone przez D, że baran musiał być czerwony i umrzeć na księgosusz.

Wszelako wszyscy podróżni, których Kandyd spotkał w gospodach po drodze, powiadali: „Jedziemy do Paryża”. Ta powszechna skwapliwość obudziła w nim wreszcie ochotę ujrzenia stolicy; nie było to wielkie zboczenie z drogi do Wenecji.

Wjechał do miasta od przedmieścia Saint-Marceau; doznał wrażenia, że znajduje się w najszpetniejszej mieścinie Westfalii.

Ledwie Kandyd dobił do gospody, uczuł objawy lekkiej choroby spowodowanej zmęczeniem. Ponieważ miał na palcu olbrzymi diament, a również zauważono w jego pojeździe ciężką szkatułę, znalazło się natychmiast dwóch lekarzy, których wcale nie wzywał, paru serdecznych przyjaciół nieodstępujących go ani na chwilę i dwie dewotki, które grzały mu polewkę. Marcin powiadał:

– Przypominam sobie, iż podczas pierwszej podróży również zachorzałem w Paryżu; byłem bardzo ubogi; toteż nie miałem na usługi ani przyjaciół, ani dewotek, ani lekarzy i wyzdrowiałem.

Pod wpływem lekarstw i puszczania krwi choroba Kandyda pogorszyła się znacznie. Pewien poczciwy obywatel, zamieszkały w tejże dzielnicy, przyszedł z całą słodyczą domagać się odeń obligu płatnego na okaziciela43 na tamten świat. Kandyd nie chciał o tym słyszeć; dewotki upewniały, że to nowa moda; Kandyd odpowiedział, że nie należy do ludzi upędzających się za modą. Marcin chciał wyrzucić natręta oknem. Klecha przysięgał, że nie zechcą pochować Kandyda. Marcin klął się, iż wnet pochowa samego klechę, jeśli ich nie zastawi w spokoju. Kłótnia stawała się coraz żywsza; Marcin wziął go za kark i wyrzucił bez ceremonii, co spowodowało wielkie zgorszenie, a w następstwie protokół w policji.

Kandyd wyzdrowiał; podczas rekonwalescencji miewał u siebie na wieczerzy nader wykwintne towarzystwo. Grywano dość grubo. Kandyd był wielce zdziwiony, że nigdy nie widział w swojej karcie asów; Marcin nie dziwił się zgoła.

Pośród nowo poznanych osób, które zaopiekowały się Kandydem ze szczególną troskliwością, znajdował się młody labuś44, jeden z owych ludzi wścibskich, zawsze gorliwych, zawsze usłużnych, bezczelnych, obleśnych, narzucających się: z tych co to czyhają na świeżo przybyłych podróżnych, opowiadają im najnowsze skandaliki i stręczą uciechy za wszelką cenę.Najpierw zaprowadził Kandyda i Marcina do teatru. Grano właśnie nową tragedię. Kandydowi wypadło miejsce w pobliżu kółka znawców. To mu nie przeszkodziło wylewać łez w najpiękniejszych miejscach, ile że były doskonale odegrane. Jeden ze znawców, siedzący obok, rzekł w międzyakcie:

– Zupełnie niewłaściwie pan płacze: aktorka jest bardzo licha; partner jej jeszcze lichszy; sztuka bodaj gorsza niż aktorzy; autor nie umie ani słowa po arabsku, a wszakże scena rozgrywa się w Arabii; co więcej jest to człowiek, który nie wierzy we wrodzone pojęcia; przyniosę panu jutro dwadzieścia broszur przeciw niemu.

 

– Racz mi pan powiedzieć, ile posiadacie sztuk teatralnych we Francji? – zapytał Kandyd labusia; ów odpowiedział:

– Pięć do sześciu tysięcy.

– To dużo – rzekł Kandyd – a ile między nimi dobrych?

– Z piętnaście – odparł tamten.

– To dużo – rzekł Marcin.

Kandyd był pod wrażeniem aktorki, która grała królową Elżbietę w dość płaskiej tragedii, wystawianej od czasu do czasu.

– Ta aktorka – rzekł do Marcina – podoba mi się bardzo, przypomina cokolwiek pannę Kunegundę; chętnie bym się z nią zapoznał.

Labuś ofiarował się go wprowadzić. Kandyd, wychowany w Niemczech, spytał, jaka jest etykieta i jak traktuje się we Francji królowe angielskie.

– Zależy jak i gdzie – rzekł labuś – na prowincji prowadzi się je do gospody, w Paryżu uwielbia się je, jeżeli ładne, a po śmierci rzuca się je do kloaki.

– Królowe do kloaki! – rzekł Kandyd.

– Nie inaczej – odparł Marcin – ten pan ma słuszność; byłem w Paryżu, kiedy panna Monima45 przeniosła się, jak to mówią, do lepszego świata; odmówiono jej tego, co ludzie tutejsi nazywają honorami pogrzebu, to znaczy prawa do gnicia na szpetnym cmentarzu razem ze wszystkimi dziadami całej dzielnicy. Pogrzebano ją całkiem osobno, gdzieś w kącie ulicy Burgundzkiej, co musiało jej sprawić niezmierną boleść, bo to była bardzo szlachetnie myśląca osoba.

– To bardzo nieuprzejmie – rzekł Kandyd.

– Co pan chce – rzekł Marcin – tutejsi ludzie mają takie pojęcia. Wyobraź sobie wszystkie możliwe sprzeczności, wszystkie przeciwieństwa, a znajdziesz je w rządzie, w trybunałach, w kościołach, w widowiskach tego osobliwego narodku.

– Czy to prawda, że w Paryżu zawsze się śmieją? – rzekł Kandyd.

– Tak – odparł labuś – ale wściekając się równocześnie; tutaj wyrzekają na wszystko trzymając się za boki od śmiechu; ba, śmiejąc się, czynią rzeczy najbardziej haniebne.

– Kto jest – spytał Kandyd – ten gruby wieprz, co tak wymyślał na sztukę, na której się spłakałem, i na aktorów, którzy sprawili mi tyle przyjemności?

– To wieczny malkontent – odparł labuś – który zarabia na życie mówieniem źle o każdej sztuce i każdej książce; nienawidzi wszystkiego, co ma powodzenie, jak eunuchy nienawidzą ludzi z wigorem; to jeden z owych płazów literackich żywiących się błotem i trucizną; zwykła wesz kałamarzowa.

– Co nazywasz pan wszą kałamarzową? – rzekł Kandyd.

– To – odparł księżyk – taki skryba dziennikarski, taki Fréron46.

W ten sposób Kandyd, Marcin i labuś rozprawiali na schodach, przyglądając się publiczności wychodzącej z teatru.

– Mimo że wielce pragnę ujrzeć pannę Kunegundę – rzekł Kandyd – chciałbym zjeść kolacyjkę w towarzystwie panny Clairon; była zachwycająca.

Labuś nie był człowiekiem mogącym znać pannę Clairon, która obracała się jedynie w dobrym towarzystwie.

– Zajęta jest dziś wieczór – rzekł – ale miło będzie zaprowadzić cię do pewnej dystyngowanej damy: tam poznasz Paryż, jak gdybyś żył w nim od czterech lat.

Kandyd, z natury ciekawy, pozwolił się zaprowadzić do owej damy, mieszkającej w dzielnicy św. Honoriusza. Towarzystwo siedziało właśnie przy faraonie; każdy z tuzina smętnych poniterów trzymał w ręce plik karteczek, żałosny rejestr niepowodzeń wieczoru. Panowało głębokie milczenie, bladość obsiadła czoła poniterów47, niepewność czoło trzymającego bank; gospodyni domu, siedząc obok nieubłaganego bankiera, śledziła oczyma rysia wszystkie parole, wszystkie stawki graczy; wszelkie zakusy wyłamania się z prawideł poskramiała z uwagą surową, lecz grzeczną, nie okazując gniewu z obawy, aby nie postradać klienteli. Dama ta kazała się nazywać margrabiną de Parolignac. Córka jej, piętnastoletnia panienka, siedziała wśród poniterów i mrugnięciem oka ostrzegała matkę o sztuczkach nieboraków, silących się naprawiać okrucieństwa losu. Labuś, Kandyd i Marcin weszli; nikt się nie podniósł z miejsca, nie pozdrowił ich, nie spojrzał; wszyscy byli głęboko zajęci kartami. „Pani baronowa von Thunder-ten-tronckh była uprzejmiejsza”, pomyślał Kandyd.

Tymczasem labuś nachylił się do ucha margrabiny, która, podniósłszy się z lekka, uczciła Kandyda wdzięcznym uśmiechem, Marcina zaś dystyngowanym skinieniem głowy. Kazała podać krzesło i karty Kandydowi, który w dwóch taliach przegrał pięćdziesiąt tysięcy; po czym zasiedli wesoło do wieczerzy. Wszyscy dziwili się, że Kandyd nie był wzburzony po stracie; lokaje szeptali między sobą ze swą lokajską filozofią: „To musi być z pewnością jakiś milord angielski”.

Wieczerza toczyła się jak zazwyczaj w Paryżu: zrazu milczenie, potem bezładny gwar słów, potem koncepty, przeważnie bez smaku, fałszywe nowinki, niedorzeczne rozprawy, trochę polityki i dużo obmowy; mówiono nawet o nowych książkach.

– Czytał kto z państwa – rzekł labuś – romans imć Gauchat48, doktora teologii?

– Owszem – odparł jeden z biesiadników – ale nie mogłem dokończyć. Mnóstwo mamy niedorzecznych gryzmołów, ale wszystkie razem nie dają wyobrażenia o bredniach pana Gauchat, doktora teologii. Jestem tak przesycony bezlikiem ohydnych książek, który zalewa nas co dzień, że wolałem zabrać się do poniterki przy faraonie.

– A cóż powiecie na Mieszaniny archidiakona Trublet49? – rzekł księżyk.

– Och – rzekła pani de Parolignac – cóż za śmiertelna nuda! jak on bystro roztrząsa rzeczy wszystkim wiadome! jak ciężko rozprawia o tym, co nie jest warte ani wzmianki! jak bez cienia dowcipu przywłaszcza sobie dowcip drugich! jak psuje wszystko, co łupi z innych! Cóż za obrzydliwość! ale nie złapie mnie już więcej; wystarczy przeczytać parę stronic tego miłego archidiakona.

Był przy stole człowiek uczony i pełen smaku, który potwierdzał wszystko, co mówiła margrabina. Rozmowa zeszła na tragedie; dama spytała, czemu istnieją tragedie, które grywa się niekiedy, a których niepodobna przeczytać. Znawca wytłumaczył jej bardzo zręcznie, że sztuka może budzić pewne zaciekawienie, a nie posiadać żadnej wartości; wykazał w zwięzłych słowach, że nie dość jest powtórzyć jedną z owych pospolitych sytuacji, które spotyka się w każdym romansie i które zawsze przykuwają widzów, ale że trzeba być oryginalnym bez dziwactwa, często wzniosłym, zawsze naturalnym, znać serce ludzkie i umieć mówić jego głosem; być wielkim poetą, ale tak aby nigdy żaden z bohaterów sam nie wydał się poetą; znać język, władać nim czysto, harmonijnie, tak aby nigdy rym nie bogacił się kosztem treści.

– Ktokolwiek – dodał – nie przestrzega tych prawideł, może zyskać w teatrze poklask jedną lub drugą tragedią, ale nigdy nie będzie się liczył do wielkich pisarzy. Mało mamy dobrych tragedyj: jedne to dialogowane idylle, dobrze napisane i gładko rymowane; drugie, usypiające rozprawy polityczne lub też niecierpliwiące gadulstwo; inne, majaki obłąkańca o barbarzyńskim stylu, z wątkiem rwącym się co chwila, długie apostrofy do bogów, bo autor nie umie mówić do ludzi, fałszywe maksymy, napuszone komunały.

Kandyd wysłuchał tych uwag z nabożeństwem i powziął wielki szacunek dla mówcy; że zaś margrabina raczyła go posadzić koło siebie, nachylił się nieco i odważył się spytać, kto jest ów człowiek wygłaszający tak światłe zdania.

– To uczony – rzekła dama – nie grywa w karty, ale labuś przyprowadza go niekiedy na wieczerzę. Zna się wyśmienicie na teatrze i na książkach; sam napisał tragedię, którą wygwizdano, i książkę, która rozeszła się w jednym egzemplarzu, ofiarowanym mi przez autora.

– Wielki człowiek! – rzekł Kandyd – to drugi Pangloss.

Zaczem, obracając się ku niemu, rzekł:

– Jest pan zapewne zdania, że wszystko idzie jak najlepiej w świecie fizycznym i moralnym i że nic nie mogłoby się dziać inaczej?

– Ja? – odparł uczony – ani odrobinę; uważam, iż wszystko idzie u nas na opak; nikt nie zna swojej rangi ani stanowiska, nie wie, co czyni, ani co powinien czynić. Z wyjątkiem kolacji, które bywają dość wesołe i przy których panuje jakaś harmonia, resztę czasu trawi się na niedorzecznych kłótniach: jansenistów z molinistami, sądowników z klechami, literatów z literatami i dworaków z dworakami, finansistów z ludem, mężów z żonami, krewnych z krewnymi; jedna ustawiczna wojna.

Kandyd odpowiedział:

– Widziałem gorsze rzeczy; ale pewien mędrzec, którego na nieszczęście powieszono, pouczył mnie, że to wszystko jest właśnie doskonale: to są cienie na pięknym obrazie.

– Pański wisielec kpił sobie chyba z ludzi – rzekł Marcin – te jego cienie, to ohydne plamy.

– To ludzie robią te plamy – rzekł Kandyd – i nie mogą inaczej.

– Zatem, to nie ich wina – rzekł Marcin.

Gracze, nie rozumiejący przeważnie nic z tego języka, pili; Marcin zapuścił się w dysputę z uczonym, Kandyd zaś opowiedział pani domu to i owo ze swych przygód.

Po wieczerzy margrabina zaprowadziła Kandyda do buduaru i posadziła go na kanapie.

– I cóż! – rzekła – wciąż tedy kochasz bez opamiętania pannę Kunegundę von Thunder-ten-tronckh?

– Tak, pani – odparł Kandyd. Margrabina rzekła z tkliwym uśmiechem:

– Odpowiadasz jak galant z Westfalii; Francuz powiedziałby: „Prawda, kochałem pannę Kunegundę; ale, widząc ciebie, pani, lękam się, że już jej nie kocham”.

– Ach, pani – odparł Kandyd – odpowiem jak zechcesz.

– Twoja miłość dla niej – rzekła margrabina – obudziła się, gdyś jej podnosił chusteczkę: otóż pozwalam, abyś mi podniósł podwiązkę.

– Z całego serca – rzekł Kandyd; i tak uczynił.

– A teraz, zapnij mi ją – rzekła dama; Kandyd znów był posłuszny.

– Widzisz, młodzieńcze – rzekła dama – jesteś tu obcy; paryskim wielbicielom każę niekiedy wzdychać dwa tygodnie, ale tobie gotowam ulec zaraz pierwszej nocy: trzebaż okazać gościnność młodzieńcowi przybyłemu z Westfalii.

Tu piękna dama, spostrzegłszy dwa olbrzymie diamenty na rękach młodego cudzoziemca, zaczęła wychwalać je tak szczerze, że niebawem z palców Kandyda przeszły na palce margrabiny.

Wracając do domu z labusiem, Kandyd odczuwał niejakie wyrzuty, iż sprzeniewierzył się pannie Kunegundzie. Labuś współczuł z jego troską: zbyt skąpo przypuszczono go do udziału w pięćdziesięciu tysiącach zostawionych przez Kandyda na zielonym stoliku i w wartości dwóch brylantów, wpół danych, wpół wymuszonych. Miał najszczerszy zamiar wyzyskać, ile się da, tę cenną znajomość. Raz po raz zagadywał Kandyda o pannę Kunegundę; Kandyd zwierzył mu się, że skoro ją ujrzy w Wenecji, nie omieszka błagać jej o przebaczenie za swą niewierność.

Frant przesadzał się w grzeczności i nadskakiwaniach, okazując serdeczne zainteresowanie wszystkim, co Kandyd mówi, czyni, zamierza.

– Zatem, drogi panie – rzekł – masz spotkać się w Wenecji ze swą ukochaną?

39socynianie – odłam chrześcijaństwa, pokrewny arianizmowi, nazwany od założyciela grupy, Socyna (1525–1562). [przypis tłumacza]
40manichejczycy – uczniowie Manesa, herezjarchy urodzonego w Persji w r. 240, przyjmują, iż świat jest dziełem dwóch sprzecznych pierwiastków: dobrego i złego, obu wiecznych i niezawisłych. [przypis tłumacza]
41kanalia w konwulsjach – convulsionnaires (fr.): tak nazywano za panowania Ludwika XV grupę jansenistów, którzy wpadali w stan konwulsji w czasie modłów na grobie diakona Parysa, zmarłego w r. 1727. Epidemia ta przybrała znaczne rozmiary i dała powód do częstych rozruchów. [przypis tłumacza]
42wielka książka – tu: Biblia. [przypis tłumacza]
43oblig płatny na okaziciela – tu: aluzja do biletu spowiedzi odbytej u księdza uznającego bullę Unigenitus (1713) wymierzoną przeciw jansenistom; biletem takim musiał się wykazać każdy, kto chciał uzyskać ostatnie namaszczenie. Wynikłe stąd spory trwały aż do r. 1756. [przypis tłumacza]
44labuś (z fr. l'abbé) – ksiądz, duchowny. [przypis edytorski]
45panna Monima – Adrianna Lecouvreur, z którą Woltera łączyły węzły przyjaźni. [przypis tłumacza]
46Fréron (1718–1776) – redaktor „Année littéraire”, wróg Woltera, któremu nieraz dał się we znaki swą gryzącą ironią. Wolter odpłacał mu to przy każdej sposobności, nie przebierając w środkach, jak widać z powyższego ustępu. [przypis tłumacza]
47poniter (z fr. pointer: punktować; sprawdzać) – uczestnik gry hazardowej grający przeciw bankowi. [przypis edytorski]
48Gauchat – ksiądz, napisał lichą książkę pt. Listy o niektórych pismach współczesnych, za którą nagrodzono go tłustym probostwem. [przypis tłumacza]
49Trublet (1697–1770) – kanonik Saint-Malo, zręczny kompilator. Głównym jego dziełem są Essais de Littérature et de Morale. [przypis tłumacza]
Купите 3 книги одновременно и выберите четвёртую в подарок!

Чтобы воспользоваться акцией, добавьте нужные книги в корзину. Сделать это можно на странице каждой книги, либо в общем списке:

  1. Нажмите на многоточие
    рядом с книгой
  2. Выберите пункт
    «Добавить в корзину»