Бесплатно

Czerwone i czarne

Текст
Автор:
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

IV. Ojciec i syn

 
E sarà mia colpa
Se cosi è?
 
Macchiavelli.

„Moja żona ma, doprawdy, rozum! – powiadał sobie nazajutrz o szóstej rano burmistrz, schodząc ku tartakowi starego Sorela. – Nie przyznałem jej tego, dla zachowania wyższości, jaka mi przynależy; niemniej nie pomyślałem o tym, że, jeśli nie wezmę tego księżyka, który podobno mówi po łacinie jak anioł, dyrektor przytułku, ten zachłanny człowiek, mógłby łatwo wpaść na tę samą myśl i sprzątnąć mi go. Z jaką by on arogancją mówił o swoim preceptorze!… Hm, czy ten chłopiec, skoro już będzie u mnie, zechce nosić sutannę?”

Pan de Rênal rozważał tę wątpliwość, kiedy ujrzał z dala wysokiego chłopa, który od świtu zdawał się wielce zajęty mierzeniem drzewa złożonego wzdłuż rzeki. Człowiek ten nie był zbytnio uszczęśliwiony z widoku mera; kloce zawalały gościniec i znajdowały się tam wbrew przepisom.

Stary Sorel (on to był bowiem) był bardzo zdziwiony, a jeszcze bardziej rad z osobliwej propozycji pana de Rênal. Mimo to wysłuchał z markotną i obojętną miną, jaką mieszkańcy owych stron tak dobrze umieją osłaniać swą przebiegłość. Przebywszy długi czas pod jarzmem hiszpańskim zachowali jeszcze ten rys egipskich fellahów.

Odpowiedź Sorela była zrazu i jakby na pamięć wyuczoną formułą szacunku. Podczas gdy powtarzał te czcze słowa z niepewnym uśmiechem potęgującym wrodzony jego fizjonomii wyraz fałszu i niemal hultajstwa, czynny umysł wieśniaka silił się odgadnąć, co za powód może mieć człowiek tak znaczny, aby brać do domu jego ladaco-synalka. On sam był bardzo niezadowolony z Juliana; i oto pan de Rênal ofiaruje zań nieoczekiwaną pensję trzystu franków rocznie, z życiem, a nawet ubraniem! Pan de Rênal przyjął ten ostatni warunek, który ojciec Sorel sformułował w lot z genialną przytomnością umysłu.

Pretensja ta uderzyła mera. „Skoro Sorel nie jest (jakby powinien być) uszczęśliwiony, zachwycony moją propozycją, jasne jest (rzekł sobie mer), iż musiał go już nagabywać kto inny; a któż by, jeśli nie Valenod?” Próżno pan de Rênal przyciskał Sorela, aby zaraz dobił targu; chytry stary bronił się uparcie. Musi, powiadał, poradzić się syna. Jak gdyby na prowincji bogaty ojciec radził się – inaczej niż dla formy – syna, który nie ma nic!

Podstawą tartaku jest buda nad strumieniem. Dach wznosi się na belkowaniu, które znowuż spoczywa na czterech słupach. Na wysokości dziesięciu stóp w szopie widać piłę, która porusza się pionowo, bardzo zaś prosty mechanizm popycha ku tej pile sztukę drzewa. Koło obracane wodą spełnia tę podwójną robotę.

Zbliżając się do swej budy Sorel zawołał Juliana stentorowym głosem; nikt nie odpowiedział. Ujrzał jedynie starszych synów, którzy zbrojni siekierami ociosywali pnie przeznaczone pod piłę. Bacząc pilnie na czarną linię wykreśloną wzdłuż bala, odłupywali za każdym uderzeniem olbrzymie szczapy. Nie słyszeli głosu ojca. Stary wszedł i na próżno szukał Juliana w jego zwykłym miejscu obok piły. Siedział o kilka stóp wyżej, okrakiem na belce; miast nadzorować czynność mechanizmu, chłopiec czytał. Nic bardziej nie drażniło starego: przebaczyłby może Julianowi jego szczupłą postać, mało sposobną do ciężkiej pracy i tak różną od starszych braci; ale ta mania czytania była mu wstrętna: on sam nie umiał czytać.

Daremnie wołał kilka razy. Hałas piły, ale bardziej jeszcze uwaga, z jaką chłopiec utonął w książce nie pozwoliły mu słyszeć straszliwego głosu ojca. Wreszcie, mimo swego wieku, stary wskoczył lekko na piłowane drzewo, a stamtąd na poprzeczną belkę podtrzymującą dach. Gwałtowne uderzenie posłało w strumień książkę, którą Julian miał w ręku; drugi cios, równie silny, wymierzony na odlew w głowę chłopca przyprawił go o utratę równowagi. Byłby się potoczył w dół, między miażdżące tryby, ale ojciec przytrzymał go lewą ręką.

– A, leniu! Wiecznie będziesz czytał swoje przeklęte książki, gdy masz pilnować roboty? Czytaj wieczór, wówczas gdy tracisz czas darmo u proboszcza; wtedy, owszem.

Julian, mimo iż ogłuszony i zlany krwią, udał się na swój posterunek koło piły. Miał łzy w oczach, nie tyle z bólu, ile z powodu straty uwielbianej książki.

– Złaź, ciemięgo, mam z tobą do pomówienia. – Hałas nie pozwolił Julianowi dosłyszeć tego rozkazu. Ojciec, który już zeszedł, nie chcąc powtórnie gramolić się na rusztowanie, wziął żerdź do strącania orzechów i trącił go po ramieniu. Ledwie Julian znalazł się na ziemi, stary pognał go przed sobą do domu. „Bóg wie, co mnie tam czeka!” – myślał chłopiec. Po drodze spoglądał smutno na strumień, w który wpadła jego książka; była to najulubieńsza ze wszystkich: Pamiętnik z wyspy św. Heleny.

Policzki miał purpurowe, oczy spuszczone. Był to nieduży chłopiec osiemnasto- lub dziewiętnastoletni, dość wątły; rysy miał nieregularne, ale delikatne, nos orli. Wielkie, czarne oczy, które w chwilach spokoju błyszczały inteligencją, w tej chwili wyrażały najdzikszą nienawiść. Ciemnokasztanowate włosy nad niskim czołem dawały w chwili gniewu twarzy jego zły wyraz. Pośród niezliczonych odmian fizjonomii ludzkich niełatwo spotkałoby się wyrazistszą. Smukła kibić zdradzała więcej lekkości niż siły. Od wczesnego dzieciństwa wyraz szczególnej zadumy oraz uderzająca bladość chłopca wyrobiły w ojcu mniemanie, że nie będzie żył lub stanie się rodzinie ciężarem. Będąc przedmiotem wzgardy całego domu, Julian nienawidził braci i ojca; w niedzielę podczas zabaw zawsze był ofiarą.

Od roku blisko ładna jego twarzyczka zaczynała mu zyskiwać sympatię młodych dziewcząt. Lekceważony przez wszystkich jako istota słaba, Julian uwielbiał owego starego felczera, który ośmielił się raz zagadnąć mera w kwestii jaworów.

Felczer ów płacił niekiedy Sorelowi dzienną robociznę za syna, aby go uczyć łaciny i historii, to znaczy tego, co wiedział z historii: kampanii włoskiej z 1796. Umierając, zapisał mu swój krzyż legii, zaległość swej emerytury oraz kilkadziesiąt tomów, z których najcenniejszy skąpał się właśnie w strumieniu publicznym, odwróconym dzięki stosunkom pana mera.

Wszedłszy do domu, Julian uczuł na ramieniu potężną dłoń ojca; drżał, spodziewając się nowych razów.

– Odpowiadaj bez łgarstwa – zakrzyczał mu w ucho twardy głos starego chłopa, gdy ręka ojca kręciła nim jak dziecko ołowianym żołnierzem. Wielkie czarne oczy Juliana, napełnione łzami, znalazły się na wprost szarych oczków cieśli, który zdawał się czytać w samym dnie jego duszy.

V. Układy

Cunctando restituit rem.

Ennius.

– Odpowiadaj bez łgarstwa, jeśli potrafisz, hyclu jeden: skąd znasz panią de Rênal? Kiedyś z nią mówił?

– Nigdym nie mówił – odparł Julian – widziałem ją w kościele.

– Aleś patrzył na nią, bezwstydne ladaco?

– Nigdy! W kościele widzę tylko Boga – dodał Julian z obłudną miną, stanowiącą w jego mniemaniu tarczę przeciw nowym uderzeniom.

– Coś w tym siedzi – mruknął chytry kmiotek i zamilkł na chwilę – ale z ciebie nic nie wycisnę, obłudniku przeklęty. Mniejsza z tym, uwolnię się od ciebie, a tartak tylko skorzysta. Pozyskałeś sobie proboszcza czy innego diabła, który ci się wystarał o ładną posadę. Idź spakować rzeczy, zaprowadzę cię do pana de Rênal, gdzie będziesz preceptorem przy dzieciach.

– Cóż za to dostanę?

– Życie, ubranie i trzysta franków rocznie.

– Ja nie chcę być lokajem.

– Tumanie, kto mówi o lokaju? Czy ja bym pozwolił, aby mój syn był lokajem?

– Ale z kim będę jadał?

Pytanie to zbiło z tropu starego; uczuł, że mówiąc więcej, mógłby strzelić bąka; uniósł się na Juliusza, którego zasypał obelgami wyrzucając mu łakomstwo, po czym odszedł, aby się naradzić z synami.

Julian ujrzał niebawem, jak wsparci na siekierach skupili się w poufnej rozmowie. Przyglądał się im długo, ale widząc, iż nic nie zdoła odgadnąć, przeszedł na drugą stronę tartaku, aby go nikt nie zaskoczył. Chciał dumać nad tą niespodzianą nowiną, która zmieniała jego losy, ale czuł się niezdolny do skupienia; wyobraźnia jego cała utonęła w rojeniach o tym, co ujrzy w pięknym domu pana de Rênal.

Raczej się go wyrzec, myślał, niż jadać ze służbą. Ojciec zechce mnie zmusić: prędzej zginę. Mam oszczędzonych przeszło piętnaście franków, drapnę tej nocy; w trzy dni bocznymi drogami, gdzie mnie żaden żandarm nie dosięgnie, będę w Besançon: zaciągnę się do wojska lub w danym razie przekradnę się do Szwajcarii. Ale wówczas przepadła kariera, przepadła ta piękna sukienka kapłańska, która wiedzie do wszystkiego.

Ten wstręt do jadania ze służbą nie był u Juliana wrodzony; aby wypłynąć, zgodziłby się na rzeczy o wiele cięższe. Odrazę tę zaczerpnął w Wyznaniach Russa: jedynej książce, z której czerpał pojęcie o świecie. Biuletyny Wielkiej Armii oraz Pamiętnik z wyspy św. Heleny uzupełniały jego Koran. Dałby się zabić za te trzy dzieła: nie wierzył w żadne inne. Na wiarę starego chirurga, wszystkie książki uważał za cygaństwa pisane przez szalbierzy dla kariery.

Obok płomiennej duszy Julian posiadał zdumiewającą pamięć, tak często zresztą zdarzającą się u ludzi skądinąd miernych. Aby sobie zjednać księdza Chélan, rozumiejąc, iż od niego zależy jego los, nauczył się na pamięć Nowego Testamentu po łacinie; znał też na wylot książkę O Papieżu pana de Maistre, ale równie mało wierzył w jedno jak i drugie.

Jakby za wspólną zgodą Sorel i jego syn unikali tego dnia rozmowy. Wieczorem Julian udał się na lekcję do proboszcza, ale nie uważał za właściwe wspomnieć o niezwykłej propozycji. „Może to pułapka – myślał – trzeba udać, żem zapomniał o wszystkim”.

Nazajutrz wczesnym rankiem pan de Rênal posłał po starego Sorel, który, dawszy na siebie czekać dobrą godzinę, przybył w końcu, przepraszając od drzwi wśród mnóstwa ukłonów. Zagadując o tym i owym, Sorel wyrozumiał, że syn będzie jadał z państwem, w dnie zaś, gdy będą goście, sam z dziećmi. Wciąż mnożąc trudności w miarę, jak widział niecierpliwość mera, zresztą pełen nieufności i zdumienia, stary zażądał, aby mu pokazano sypialnię. Był to duży, przyzwoicie umeblowany pokój, do którego przenoszono właśnie łóżka chłopców.

 

Okoliczność ta była błyskiem światła dla starego wieśniaka; pewniejszym już głosem zażądał, aby mu pokazano ubranie syna. Pan de Rênal otworzył biurko i wyjął sto franków.

– Syn pański uda się z tą kwotą do pana Durand, sukiennika, i sprawi sobie kompletne czarne ubranie.

– A gdybym go odebrał – rzekł chłop, zapominając nagle o czołobitności – czy odzież zostanie przy nim?

– Oczywiście.

– Zatem – rzekł Sorel rozwlekłym głosem – zostaje tylko jedno; porozumieć się co do pensji, którą mu pan przeznacza.

– Jak to! – wykrzyknął pan de Rênal oburzony. – Zgodziliśmy się przecie wczoraj: daję trzysta franków; zdaje mi się, że to dużo, może za dużo.

– Tyle pan proponował, nie przeczę – rzekł stary jeszcze wolniej; po czym z genialną intuicją zdolną zdziwić jedynie tych, którzy nie znają chłopów z Franche-Comté, dodał, patrząc w oczy panu de Rênal – Dają nam więcej.

Na te słowa mer zmienił się na twarzy. Przyszedł wszelako do siebie; po wytrawnej rozmowie trwającej dobre dwie godziny, gdzie ani jedno słowo nie padło lekko, przebiegłość chłopa wzięła górę nad przebiegłością bogacza, dla którego ona nie jest kwestią życia. Ustalono punkty regulujące egzystencję Juliana: nie tylko pensję podniesiono do czterystu franków, ale miała być płatna z góry, z początkiem każdego miesiąca.

– Więc dobrze, wręczę mu trzydzieści pięć franków – rzekł pan de Rênal.

– Dla okrągłości, taki bogaty i hojny pan – rzekł chłop przymilnie – da już trzydzieści sześć.

– Niech będzie – rzekł pan de Rênal – ale skończmy już.

Tym razem gniew nadał jego słowom stanowczość. Chłop zrozumiał, że nie można iść dalej. Z kolei pan de Rênal zaczął robić trudności. Stanowczo nie zgodził się wręczyć płacy za pierwszy miesiąc staremu, który skwapliwie chciał ją odebrać za syna. Panu de Rênal przyszło na myśl, że będzie musiał zdać sprawę żonie z tej negocjacji.

– Oddajcie mi sto franków, które wam dałem – rzekł z podrażnieniem. – Durand jest mi coś tam winien; pójdę sam z Julianem zamówić ubranie.

Wobec tego wyskoku energii, Sorel cofnął się ostrożnie w formuły czołobitości, które zajęły dobry kwadrans. Wreszcie widząc, że już stanowczo nie ma nic do wytargowania, odszedł. Ostatni ukłon zakończył słowami:

– Zaraz przyślę syna do pałacu.

W ten sposób poddani pana mera nazywali jego dom, kiedy chcieli mu sprawić przyjemność.

Wróciwszy do tartaku, Sorel na próżno szukał syna. Niepewny, co się zdarzy, Julian wymknął się w nocy: chciał ubezpieczyć swoje książki i krzyż legii. Przeniósł wszystko do młodego handlarza drzewem, nazwiskiem Fouqué, swego przyjaciela, który mieszkał na zboczu góry nad Verrières.

Skoro się Julian zjawił, stary rzekł:

– Bóg to wie, przeklęty leniuchu, czy będziesz miał kiedy tyle sumienia, aby mi zwrócić to, co na ciebie łożę od tylu lat! Bierz swoje łachy i idź do pana mera.

Julian, zdziwiony, że się obeszło bez bicia, ruszył czym prędzej. Ale ledwie zszedł z oczu groźnemu ojcu, zwolnił kroku. Pomyślał, iż z korzyścią dla jego hipokryzji będzie wstąpić do kościoła.

Dziwi was to słowo? Nim doszła do tego ohydnego słowa, dusza młodego wieśniaka musiała przebiec wiele drogi.

W dzieciństwie widział, jak dragoni szóstego pułku23 w długich, białych płaszczach, w kaskach z czarną włosianą kiścią, wracając z Włoch, wiązali konie do zakratowanego okna ojcowskiego domu: widok ten obudził w nim szaloną namiętność do wojska. Później słuchał z upojeniem o bitwach pod Lodi, Arcole, Rivoli, o których opowiadał mu stary chirurg. Widział płomienie w oczach starca, kiedy spoglądał na swój krzyż.

Ale kiedy Julian miał czternaście lat, zaczęto budować w Verrières kościół, który jak na małe miasteczko można było nazwać wspaniałym. Oko Juliana uderzyły zwłaszcza cztery marmurowe kolumny; stały się sławne w okolicy przez śmiertelną nienawiść, jaką wznieciły między sędzią pokoju a młodym wikarym przysłanym z Besançon i uchodzącym za szpiega kongregacji. Sędzia pokoju omal nie stracił miejsca: przynajmniej tak powszechnie mówiono. Ośmielił się wejść w zatarg z księdzem, który prawie co dwa tygodnie bywał w Besançon, gdzie, powiadano, widywał samego biskupa!

Wówczas to sędzia pokoju, ojciec licznej rodziny, wydał kilka wyroków rażących swą niesprawiedliwością: wszystkie godziły w obywateli czytujących dziennik „Constitutionnel”. Dobra sprawa triumfowała. Chodziło, co prawda, tylko o sumy kilkufrankowe; jedna z tych grzywien dosięgła pewnego gwoździarza, chrzestnego ojca Juliana. Oburzony, człowiek ów wykrzyknął: „Cóż za zmiana i powiedzieć, że od dwudziestu z górą lat sędzia uchodził za uczciwego człowieka!”.

Stary chirurg, przyjaciel Juliana, nie żył już wówczas.

Naraz Julian przestał mówić o Napoleonie i oznajmił, że pragnie zostać księdzem. Widywano go stale w tartaku, jak uczył się na pamięć łacińskiej Biblii pożyczonej od proboszcza. Dobry staruszek, zachwycony postępami chłopca, trawił całe wieczory, kształcąc go w teologii… Julian objawiał same pobożne uczucia. Któż by mógł zgadnąć, że ta dziewczęca twarzyczka, tak blada i słodka, kryje niewzruszone postanowienie zrobienia kariery za wszelką cenę?

Dla Juliana kariera to było przede wszystkim opuścić Verrières: nienawidził rodzinnego miasta; wszystko tam mroziło jego wyobraźnię.

Od wczesnego dziecięctwa miewał momenty egzaltacji. Myślał wówczas z rozkoszą, że kiedyś pozna piękne panie paryskie: potrafi ściągnąć na siebie uwagę jakim świetnym czynem. Czemu jedna z nich nie miałaby go pokochać, tak jak Napoleona, jeszcze wówczas biedaka, pokochała świetna pani de Beauharnais? Od wielu lat nie minęła może godzina w życiu Juliana, w której by sobie nie powtarzał, że Bonaparte, ubogi i nieznany podporucznik, zdobył królestwo świata ostrzem szpady. Myśl ta była mu pociechą w nieszczęściach, które zdawały mu się wielkie, a zdwajała jego radość, kiedy miał jaką.

Budowa kościoła i wyroki sędziego pokoju oświeciły go nagle; idea, która nim owładnęła, oszołomiła go na kilka tygodni, wreszcie zaś ogarnęła go z całą potęgą pierwszej myśli, którą płomienna dusza uważa za swój wynalazek.

„Kiedy zaczęto się zajmować Bonapartem, Francja była pod grozą najazdu; cnoty wojskowe były potrzebne i modne. Dziś czterdziestoletni księża mają po sto tysięcy franków pensji, to znaczy trzy razy tyle co słynni wodzowie napoleońscy. Oto nasz sędzia pokoju, zdolny, tak uczciwy dotąd, stary, poświęca honor, aby się nie narazić trzydziestoletniemu wikariuszowi. Trzeba zostać księdzem”.

Raz, w pełni neofityzmu pobożności – mijały już dwa lata, jak Julian studiował teologię – zdradził Juliana nagły wybuch ognia pożerającego jego duszę. Było to u księdza Chélan; przy obiedzie, przed którym dobry proboszcz przedstawił go innym księżom jako cud nauki, zdarzyło mu się odezwać z uwielbieniem o Napoleonie! Przywiązał sobie prawe ramię do piersi, powiedział, że wytknął rękę, podważając drzewo, i wytrwał dwa miesiące w tej niewygodnej pozycji. Wycierpiawszy tę dotkliwą karę, przebaczył sobie. Takim był ów młodzieniec osiemnastoletni, ale wątły z pozoru i wyglądający najwyżej na lat siedemnaście, który niosąc zawiniątko pod pachą, wszedł do wspaniałego kościoła w Verrières.

Kościół był ciemny i pusty. Z powodu jakiejś uroczystości okna zasłonięto karmazynową materią; wnikające promienie tworzyły olśniewającą grę światła, wspaniałą i mistyczną zarazem. Julian zadrżał. Był sam; usiadł w najwspanialszej ławce zdobnej herbem pana de Rênal.

Na klęczniku Julian zauważył kawałek drukowanego papieru rozłożony jakby umyślnie. Spojrzał i przeczytał: „Szczegóły egzekucji i ostatnich chwil Ludwika Jenrel, straconego w Besançon…”

Reszty brakowało. Na drugiej stronie widniały tylko pierwsze słowa: Pierwszy krok.

„Kto mógł rzucić ten papier? – pomyślał Julian. – Biedny człowiek! – dodał z westchnieniem – nazwisko brzmi podobnie do mojego…”

I zmiął papier.

Wychodząc, Julian miał wrażenie, że widzi koło kropielnicy krew: rozlana święcona woda w odblasku czerwonych firanek przybrała kolor krwi.

Po chwili Julian zawstydził się swego tajemnego lęku.

– Byłżebym tchórzem? – szepnął – do broni!

To słowo, powtarzające się tak często w opowieściach starego chirurga, miało dla Juliana dźwięk bohaterski. Wstał i skierował się szybko ku domostwu pana de Rênal.

Mimo tych pięknych postanowień o dwadzieścia kroków od celu ogarnęła go straszliwa nieśmiałość. Żelazna brama (wydała mu się czymś wspaniałym) była otwarta; trzeba było wejść.

Nie tylko sam Julian wylękniony był swym przybyciem. Panią de Rênal, istotę nadzwyczaj nieśmiałą, niepokoiła myśl o tym obcym, który mocą swego stanowiska wiecznie się będzie znajdował między nią a dziećmi. Przywykła, iż chłopcy sypiali w jej pokoju; spłakała się tego rana, widząc, jak przenoszą łóżeczka do pokoju preceptora. Daremnie prosiła męża, aby jej zostawiono choć najmłodszego.

Pani de Rênal posiadała delikatność kobiecą rozwiniętą w wysokim stopniu. Tworzyła sobie najgorszy obraz pospolitego i rozczochranego osobnika mającego z urzędu łajać jej dzieci jedynie dlatego, że zna łacinę, barbarzyński język, za który jej synowie będą brali chłostę.

VI. Nuda

 
Non so più cosa son
Cosa facio.
 
Mozart, Figaro.

Z żywością i wdziękiem, które były jej wrodzone, kiedy się czuła z dala od męskich spojrzeń, pani de Rênal wychodziła oszklonymi drzwiami do ogrodu. Spostrzegła u bramy młodego wieśniaka, dziecko niemal, z twarzą bardzo ładną i noszącą ślady łez. Był w czystej koszuli, pod pachą zaś miał schludny surducik drelichowy.

Cera chłopca była tak biała, oczy tak słodkie, iż w romantycznym nieco umyśle pani de Rênal poczęła się zrazu myśl, że to może być przebrana dziewczyna, przychodząca prosić pana mera o jakąś łaskę. Uczuła litość dla nieboraka, który stał jak wryty i widocznie nie śmiał pociągnąć dzwonka. Pani de Rênal zbliżyła się, zapominając na chwilę o trosce, jaką budziła w niej myśl o preceptorze. Julian, wpatrzony w bramę, nie widział pani de Rênal. Zadrżał, kiedy łagodny głos ozwał się tuż nad jego uchem:

– Czego sobie życzysz tutaj, dziecko?

Julian obrócił się żywo; uderzony pełnym wdzięku spojrzeniem pani de Rênal zapomniał o swej nieśmiałości. Niebawem zdumiony jej urodą zapomniał wszystkiego, nawet po co przyszedł. Pani de Rênal powtórzyła pytanie.

– Zgodziłem się za nauczyciela, proszę pani – rzekł wreszcie zawstydzony łzami, które starał się otrzeć ukradkiem.

Pani de Rênal zatrzymała się w zdumieniu; mogli się sobie przyjrzeć z bliska. Julian nie widział nigdy istoty tak ładnie ubranej, ani zwłaszcza z tak olśniewającą cerą: w dodatku przemawiała doń tak łagodnie! Pani de Rênal patrzała na duże łzy toczące się po bladych wprzódy, tak różowych obecnie policzkach chłopca. Niebawem zaczęła się śmiać z szaloną, dziewczęcą pustotą; śmiała się z siebie, nie mogła się nacieszyć swoim szczęściem. Jak to! To jest ów nauczyciel, którego wyobrażała sobie jako brudnego i źle odzianego klechę mającego łajać i bić jej dzieci!

– Jak to! To pan – rzekła wreszcie – pan umie po łacinie?

To słowo pan oszołomiło Juliana, który zacukał się na chwilę.

– Tak, pani – rzekł nieśmiało.

Pani de Rênal czuła się tak szczęśliwa, iż odważyła się spytać:

– Nie będzie pan bardzo łajał biednych malców?

– Ja, pani? – rzekł Julian zdziwiony. – Dlaczego?

– Nieprawdaż – dodała po chwili z rosnącym wzruszeniem – będzie pan dobry dla nich, przyrzeka mi pan?

Po raz drugi, ta pięknie ubrana dama nazywała go zupełnie poważnie panem! To przechodziło wszelkie oczekiwania Juliana. W najśmielszych zamkach na lodzie, jakie budowała jego młodość, nie spodziewał się, aby prawdziwa dama raczyła doń przemówić słowo, zanim będzie w pięknym uniformie. Panią de Rênal znowuż zupełnie zwiodła piękna cera, duże czarne oczy i ładne włosy chłopca, które kręciły się bardziej niż zwykle, ponieważ, pragnąc się ochłodzić, umaczał głowę w studni. Ku wielkiej radości ów nieszczęsny preceptor, którego srogiej i odrażającej miny tak się lękała dla dzieci, wyglądał na nieśmiałą młodą dziewczynę. Dla spokojnej duszy pani de Rênal kontrast między jej obawami a rzeczywistością był wielkim wydarzeniem. Ochłonęła wreszcie; zarazem uczuła się zdziwiona, iż stoi tak pod bramą z młodym chłopcem ledwie że ubranym i tak blisko niego!

 

– Proszę, chciej pan wejść – rzekła lekko zakłopotana.

W życiu swoim nie doznała tak głębokiej i szczerej przyjemności; jakież lube zjawisko po dręczących obawach! Zatem te śliczne, tak przez nią wypielęgnowane dzieci nie dostaną się w ręce niechlujnego i zgryźliwego klechy. Wszedłszy do sieni, obejrzała się na Juliana, który kroczył za nią nieśmiało. Jego zdumienie na widok tak ładnego domu przydało mu jeszcze wdzięku w oczach pani de Rênal. Nie wierzyła własnym oczom. Wyobrażała sobie zwłaszcza, że preceptor musi być ubrany czarno.

– Więc to prawda – rzekła, przystając jeszcze i drżąc, aby to, co ją przepełniało takim szczęściem, nie okazało się omyłką – że pan umie po łacinie?

Słowa te uraziły dumę Juliana i rozproszyły czar, pod którym żył od kwadransa.

– Tak, pani – odparł, starając się przybrać oziębłą minę – umiem po łacinie równie dobrze jak ksiądz proboszcz; czasami nawet ksiądz Chélan raczy uznawać, że lepiej.

Pani de Rênal wydało się w tej chwili, że Julian ma minę bardzo surową. Podeszła doń i rzekła:

– Nieprawdaż, w pierwszych dniach nie będzie pan bił chłopców, choćby nawet nie umieli lekcji?

Słodki, prawie błagalny głos pięknej pani sprawił, że Julian zapomniał nagle o swej reputacji łacinnika. Twarz pani de Rênal była tuż przy jego twarzy; uczuł – cóż za wrażenie dla biednego kmiotka! – zapach letnich sukien kobiecych. Julian zarumienił się, odetchnął głęboko i rzekł drżącym głosem:

– Niech się pani nie lęka, zrobię wszystko, co pani każe.

W tej chwili dopiero, skoro minęła wszelka obawa o dzieci, uderzyła panią de Rênal nadzwyczajna uroda Juliana. Kobieca niemal delikatność rysów oraz wyraz zakłopotania nie wydały się zgoła śmieszne istocie również niezmiernie lękliwej. Wyraz męskości, uważany powszechnie za podstawę urody, byłby ją wystraszył.

– Ile pan ma lat? – spytała.

– Niedługo dziewiętnaście.

– Mój najstarszy ma jedenaście – odparła pani de Rênal zupełnie już uspokojona. – Będzie prawie pana kolegą, przemówi mu pan do rozsądku. Raz ojciec chciał go wybić, dziecko odchorowało to blisko tydzień, choć skończyło się na klapsie.

„Cóż za różnica! – pomyślał Julian. – Wczoraj jeszcze ojciec mnie zbił. Jacy ci bogacze szczęśliwi!”

Pani de Rênal już była wrażliwa na najlżejsze odcienie tego, co się działo w duszy preceptora; wzięła ten odruch smutku za nieśmiałość, chciała mu dodać odwagi.

– Jak panu na imię? – rzekła z wdziękiem, którego, mimo iż bezwiednie, Julian odczuł cały urok.

– Zowię się Julian Sorel; z drżeniem przestępuję pierwszy raz w życiu próg obcego domu; trzeba mi pani dobroci, trzeba, aby mi pani wiele wybaczyła w pierwszych dniach. Nie posyłano mnie do szkół, byłem za biedny, nie rozmawiałem z nikim prócz krewniaka mego, chirurga polowego, kawalera legii oraz księdza Chélan. Proboszcz da pani o mnie dobre świadectwo. Bracia bili mnie zawsze; proszę im nie wierzyć, kiedy będą źle mówili o mnie; i niech mi pani daruje, jeśli co źle zrobię, bo to z pewnością nieumyślnie.

Julian ochłonął podczas tej przemowy; przyglądał się pani de Rênal. Oto skutek doskonałego wdzięku, wówczas kiedy jest wrodzony i naturalny: Julian, który znał się dobrze na urodzie kobiecej, byłby przysiągł w tej chwili, że pani de Rênal ma nie więcej niż dwadzieścia lat. Powziął śmiałą myśl, aby ją pocałować w rękę; niebawem uląkł się tej myśli, w chwilę potem rzekł sobie:

„Byłoby tchórzostwem nie spełnić zamiaru, który może mi dopomóc i zmniejszyć wzgardę tej pięknej pani dla biednego drwala!”

Od pół roku Julian słyszał czasem w niedzielę, jak dziewczęta nazywały go ładnym chłopcem; może to mu dodało odwagi? Gdy przechodził te wewnętrzne walki, pani de Rênal udzielała mu wskazówek co do pierwszego zbliżenia z dziećmi. Z wysiłku Julian znowu pobladł; rzekł zmienionym głosem:

– Przysięgam pani wobec Boga, że nigdy nie podniosę ręki na jej dzieci.

Mówiąc to, odważył się ująć dłoń pani de Rênal i podnieść ją do ust. Gest ten zdziwił ją w pierwszej chwili; potem nawet uraził. Ponieważ było bardzo gorąco, miała pod szalem ramiona zupełnie nagie: Julian, podnosząc rękę do ust, odsłonił je całkowicie. Po chwili pani de Rênal uczuła gniew na siebie samą: zdało się jej, że oburzenie nie przyszło dość szybko.

Słysząc głosy, pan de Rênal wyszedł z gabinetu: tym samym majestatycznym i ojcowskim tonem, jaki przybierał w merostwie wobec nowożeńców, rzekł do Juliana.

– Muszę z tobą pomówić, nim przyjdą dzieci.

Wpuścił Juliana do pokoju i zatrzymał żonę, kiedy chciała ich zostawić samych. Zamknąwszy drzwi, pan de Rênal usiadł z powagą.

– Proboszcz polecił mi cię jako dobrego chłopca, wszyscy będą cię tu traktowali uczciwie i jeśli mi się nadasz, pomogę ci w przyszłości znaleźć jaką posadkę. Nie życzę sobie, abyś odtąd widywał twoich krewnych i przyjaciół; ich ton nie może być właściwy dla moich dzieci. Oto trzydzieści sześć franków za pierwszy miesiąc; ale dasz mi słowo, że ani grosza z tej sumy nie oddasz ojcu.

Pan de Rênal czuł złość do starego Sorela, że w tej sprawie okazał się chytrzejszy od niego.

– A teraz, proszę pana (z mego rozkazu wszyscy będą cię tu nazywali panem; ocenisz całą korzyść pobytu w przyzwoitym domu), nie przystoi, aby dzieci widziały cię w bluzie. Czy służba widziała go? – rzekł pan de Rênal do żony.

– Nie, nie – odparła z wyrazem głębokiej zadumy.

– Doskonale. Włóż pan to – rzekł do zdumionego chłopca, podając mu własny surdut. – Chodźmy teraz do pana Durand, sukiennika.

W dobrą godzinę pan de Rênal wrócił z nowym preceptorem ubranym czarno: zastał żonę siedzącą na tym samym miejscu. Obecność Juliana uspakajała ją: przyglądając mu się, zapomniała o swoich obawach. Julian nie myślał o niej; mimo swej nieufności do losu i ludzi był w tej chwili w duszy jedynie dzieckiem; miał wrażenie, iż przeżył lata całe od chwili, kiedy przed trzema godzinami wchodził z drżeniem do kościoła. Zauważył lodowaty wyraz pani de Rênal: zrozumiał, iż gniewa się o to, że ośmielił się ją pocałować w rękę. Ale uczucie dumy z przyczyny stroju tak odbijającego od jego zwykłej odzieży rozpierało go do nieprzytomności: tak bardzo zaś pragnął ukryć swą radość, iż kręcił się niespokojnie jak szalony. Pani de Rênal przyglądała mu się ze zdziwieniem.

– Więcej powagi, radzę panu – rzekł pan de Rênal – jeśli chcesz wzbudzić szacunek w dzieciach i służbie.

– Państwo wybaczą – rzekł Julian – czuję się nieswój w tym nowym stroju; ja, biedny wieśniak, nosiłem dotąd jedynie bluzę. Jeśli państwo pozwolą, pójdę na chwilę do siebie.

– Jakże ci się wydaje nowy nabytek? – spytał pan de Rênal żony.

Instynktownym niemal odruchem, z którego z pewnością sama sobie nie zdała sprawy, pani de Rênal ukryła swe prawdziwe uczucie:

– Nie podzielam tego zachwytu – rzekła. – Względy twoje przewrócą chłopcu w głowie, tak iż nie minie miesiąc, a będziemy zmuszeni odesłać go z powrotem.

– Więc cóż! To go się odprawi; będzie mnie to kosztowało jakieś sto franków, a Verrières przyzwyczai się do widoku preceptora pana de Rênal. Gdybym go zostawił w odzieży robotnika, cel byłby chybiony. Jeśli go oddalę, zatrzymam, rozumie się, czarny garnitur, który zamówiłem u sukiennika. Zostawię mu tylko to, co znalazłem gotowego u krawca i w co go oblekłem na razie.

Godzina, którą Julian spędził w swoim pokoju, wydała się pani de Rênal chwilą. Dzieci, którym oznajmiono nowego preceptora, zasypywały matkę pytaniami. Wreszcie zjawił się Julian. Był to nowy człowiek. Powiedzieć, że był poważny, to mało; był wcieloną powagą. Przedstawiono go dzieciom; przemówił do nich tonem, który zdziwił nawet pana de Rênal.

– Jestem tutaj, panowie – rzekł kończąc – aby was nauczyć łaciny. Wiecie już, co znaczy wydawać lekcje. Oto Pismo Święte – rzekł, pokazując małą książeczkę w czarnej oprawie. – Jest tu oddzielnie historia Zbawiciela naszego, Jezusa Chrystusa; część, którą nazywamy Nowym Testamentem. Ja was będę często przesłuchiwał, przesłuchajcie i wy mnie.

Adolf, najstarszy, wziął książkę.

– Proszę otworzyć w dowolnym miejscu – rzekł Julian – i poddać mi pierwsze słowo pierwszego wiersza. Wyrecytuję na pamięć tę świętą księgę, najszczytniejszy wzór naszego życia, póki mnie nie zatrzymacie.

Adolf otworzył książkę, poddał słowo, Julian zaś wyrecytował całą stronicę tak swobodnie, jakby mówił po francusku. Pan de Rênal spojrzał na żonę z triumfem. Dzieci, widząc zdumienie rodziców, otwarły szeroko oczy. Julian wciąż mówił po łacinie i kiedy zjawił się w drzwiach służący, stanął w pierwszej chwili nieruchomo, następnie znikł. Niebawem zbliżyły się do drzwi pokojówka i kucharka; Adolf otwierał już książkę w szóstym miejscu, a Julian recytował wciąż z tą samą łatwością.

23widział, jak dragoni szóstego pułku – Autor był podporucznikiem w 6 pułku dragonów w 1800. [przypis tłumacza]
Купите 3 книги одновременно и выберите четвёртую в подарок!

Чтобы воспользоваться акцией, добавьте нужные книги в корзину. Сделать это можно на странице каждой книги, либо в общем списке:

  1. Нажмите на многоточие
    рядом с книгой
  2. Выберите пункт
    «Добавить в корзину»