– Poczekaj, siostrzyczko – szeptał nieraz, topiąc pijane zadumą oczy w siną dal przestrzeni – poczekaj jeszcze trochę, gołąbko! Doczekamy się w końcu, doczekamy.
I przypadał do toru, przykładał ucho do ziemi i słuchał, słuchał z zapartym tchem. Po chwili na twarzy jego żółtej, pomarszczonej rozlewał się przykry wyraz rozczarowania, a z ust zwiędłych, zwiotczałych wypływało słowo zniechęcenia:
– Jeszcze nie… Jeszcze za wcześnie…
Nieraz wieczorami pod zorzę zachodu wlepiał godzinami całymi utęsknione oczy w czerniejącą z dala czeluść tunelu i czekał na coś, czekał bez końca…
A tymczasem przyszły złe wieści z miasta. Pewnego dnia przyniósł Luśnia fatalną wiadomość, że dyrekcja ruchu w Orszawie zamierza najpóźniej z wiosną przystąpić do rozebrania przestrzeni. Wawera zgryzł się tym okrutnie i przechorował się ciężko. Po upływie tygodnia dźwignął się wreszcie z łóżka, lecz okropnie zmieniony. Małomowny z natury, teraz zamknął się w sobie zupełnie i absolutnie z nikim nie chciał rozmawiać. Nawet Luśni zabronił wstępu do siebie i z daleka zoczywszy nadchodzącego, zawracał go z drogi gestem ręki. Sposępniał, sponurzał i w oczach miał jakieś dzikie, niedobre światła…
Aż dnia jednego, pod zmierzch, w burzliwy, listopadowy odwieczerz, podczas „manewrów” ze zwrotnicą nagle drgnął.
– Przysłyszało mi się czy co? – mruknął wypuszczając z rąk kolbę przyrządu.
Naraz pojaśniało mu w oczach. Strumień nadludzkiej radości przepłynął serce i wstrząsnął nim całym do posad. Wśród wycia jesiennego wichru, wśród świstu zawieruchy po raz pierwszy usłyszał…
To już nie było złudzenie, o nie! Stamtąd nadpłynęło, stamtąd, od tunelu, najwyraźniej w świecie! To było to, tym razem niewątpliwie to!… O! Znowu! Trochę bliżej… Słodkie, kochane dudnienie! Drogi, nieoceniony łoskot, cudny, rytmiczny łoskot!…
– Ta, ta, ta!… Ta, ta, ta!…
To on! To on! Nie ulegało już wątpliwości!
I wybiegł na spotkanie. Wiatr zerwał mu czapkę, zdarł płaszcz z ramion, targnął nim z pasją, nielitościwie… Nie zważał. Z rozwianym włosem, śnieżnobiałym włosem, z wyciągniętymi przed się entuzjastycznie rękoma słuchał dziwnego odgłosu jak najcudniejszej muzyki…
– Ta, ta, ta… Ta, ta, ta… Ta, ta, ta… Ta, ta, ta…
Lecz po chwili umilkło; i znów gwizdał tylko wiatr w wściekłych przegonach, kwiliły wrony pod ołowianym niebem…
Ze zwieszoną głową powrócił dróżnik do swej budki…
Lecz odtąd, od pamiętnego wieczora, nadzieja jasna rozkwitła mu w duszy i dościgała w spełnienie. Bo oto z dniem każdym słyszał coraz wyraźniej, coraz bliżej, coraz dobitniej. Po chwili milkło wprawdzie, głuchło gdzieś, rozwiewało się, lecz nazajutrz, o zmroku, w tę dziwną godzinę przesiłu dnia z nocą znów powracało mocniej już, głośniej, prawie namacalnie…
Aż przyszła godzina ziszczenia.
W jakąś noc grudniową, noc śniegiem zawianą, gdy znużony czuwaniem schylił siwą głowę głęboko ku piersi, zabrzmiał sygnał…
Wawera zadrżał i obudził się:
– Co to?!
– Bim-bam… – zabrzmiało powtórnie. – Bim-bam…
Sygnalizator grał. Po raz pierwszy od czasu objęcia służby usłyszał budnik kucie młotków…
Pokraśniał cały, trzęsącymi się rękoma włożył czapkę, zarzucił szynel8 na ramiona i porwawszy latarkę, wybiegł przed budkę.
– Bim-bam… – grało na słupie.
– Idę już, idę – szepnął, słaniając się na nogach ze wzruszenia.
Całą siłą woli opanował się, sprężył w służbowej postawie i podniósłszy wysoko sygnał świetlny do góry, czekał.
– Ta, ta, ta… Ta, ta, ta… – dudniało na przestrzeni.
– Trach, trach, trach… Trach, trach, trach… – gruchotały szyny.
Dróżnik zatopił głodne spojrzenie w gardziel tunelu…
– Ta, ta, ta!… Ta, ta, ta!…
Nareszcie zobaczył. W wylocie czeluści zaświeciła para oczu, para olbrzymich, złotożółtych ślepiów i rosła, rosła, zbliżała się…
Budnikowi lotem błyskawicy przeszła myśl przez głowę:
– Przejedzie czy stanie?
W tej chwili rozległ się zgrzyt gwałtownie zahamowanych kół i pociąg zatrzymał się przed przystankiem. Wawera nie drgnął, nie ruszył się z miejsca. Patrzył…
Z wozu służbowego wysiadł kierownik ruchu i zmierzał w stronę dróżnika. Ze stopni wagonów zeskoczyło kilku konduktorów, jakiś kontrolor w służbie i podeszli ku niemu.
– Dobry wieczór, Wawera! – pozdrowił wyciągając przyjaźnie rękę kierownik. – Czekałeś długo na nas, mój stary, co? No i nareszcie doczekałeś się.
Wawera ściskał podaną dłoń! Łzy słodkie, łzy szczęścia dławiły słowa:
– Wedle rozkazu, panie kierowniku, na posterunku.
– Dobry wieczór, kolego! – witali go konduktorzy. – Witaj nam, stary druhu!
I otoczyli go kołem. Ktoś zabrał mu sygnał i przypiął latarkę do piersi, ktoś inny wcisnął „klucz” konduktorski do ręki.
– No, panowie – zabrzmiał donośny głos kierownika. – Komu w drogę, temu czas! Wawera, jedziesz naturalnie z nami?
– Po ciebieśmy tu przyjechali – zagrzmiał zgodny chór kolegów. – Dość ci już chyba dróżnikowania?
Эта и ещё 2 книги за 399 ₽
Чтобы воспользоваться акцией, добавьте нужные книги в корзину. Сделать это можно на странице каждой книги, либо в общем списке: