Бесплатно

Złota nitka

Текст
Автор:
0
Отзывы
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

– Rosła tam grupa bardzo starych olch, wśród których w letnie południe było tak cicho, jak pod samém niebem. Tylko te żółte wilgi gwizdały. I teraz jeszcze, kiedy zamknę oczy, widzę czasem pod powieką starą, krzywą olchę, i zdaje mi się, że słyszę gwizdanie wilgi… Czy pani doświadczasz kiedy hallunacyi takich? Ja bardzo często, najczęściéj wtedy, kiedy jestem zmęczoną. Dość mi zamknąć powieki, aby przesuwały się przede mną różne obrazy i twarze… prędko, prędko zjawiają się i nikną, ale czasem twarz jakaś zjawi się tak wyraźnie, stoi przede mną tak długo…

W salonie robiło się szaro i cicho. Przy preferansowym stoliku gospodarz domu i matka jego usnęli, a raczéj zadrzemali, na tych samych krzesłach i w tych samych prawie postawach, w jakich grali w preferansa. Staruszka trzymała nawet jeszcze rozpostarte w wachlarz karty, które jednak stopniowo wypadały z jéj palców. Karty pana Józefa rozsypały się już dawno na kolana jego i podłogę, chrapał z lekka. Pani Skwierska i gimnazyaści zniknęli, a po kątach salonu słychać było przytłumione szepty. Ciotka i wuj szeptali pomiędzy sobą o dobrych, dawnych czasach; panna Michalina i pan Okimski o tém, co kawalera, który minął już czterdziestkę, swata i żeni: serce, ludzie czy dyabeł? Panna Emilia i pan Teofil o tém, czy miłość nieodwzajemniona zabija, czy nie zabija? Na te cztery pary ludzkie, jako téż na stoły, pełne rozrzuconych kart, wypróżnionych szklanek, kieliszków, garnuszków, okruch z ciast, łupin od owoców i zbrudzonych noży, opuszczał się szary woal, utkany z dymu cygar i papierosów i napływającego przez trzy wielkie okna zmroku.

– Czy pani widziałaś kiedy wieś, w któréj mieszka pan Tarnicki? – zapytała mię z cicha siedząca obok mnie kobieta.

Nie czekając odpowiedzi mojéj, pytała daléj:

– Czy nie doświadczasz pani tego, że pragniemy znać miejsca, w których żyją ludzie, będący dla nas czémś więcéj nad te sekundy, które tak monotonnie, jednostajnie wydzwania zegar ten?

Nie zaraz odpowiedziałam. Mimowoli wsłuchałam się w metaliczny tentent stojącego w rogu salonu zegara. Ona słuchała go także.

– Czy zrozumiész to pani, – zapytała jeszcze, – że można miéć w sercu jakąś smutną radość, która o szaréj godzinie, gdy ciszéj trochę koło nas i nic do robienia nie mamy, wije się pomiędzy sekundami temi, jak złota nitka?

Jeden z humorystów naszych dowcipnie się wyraził, że ktoby chciał zacność bohatera jego przenieść na inne miejsce świata, musiał-by w celu tym wynająć oddzielny wagon towarowy – tak wielką była ona. Myślałam téż nieraz, że dla przewiezienia zacności rodziny Olińskich trzeba-by było oddzielnego a długiego pociągu – tak jéj było wiele. Nie myliłam się, z piérwszego rzutu oka wnosząc, że pani Franciszka Olińska była dobrą i bogobojną matroną. Dowiedziałam się potém, że długie życie jéj przedstawiało kroplą rosy, na któréj osiadło trochę zaledwie powszednich pyłków. Była ona naprzód córką, potém żoną, potém matką, potém babką; wszystkie czynności, do związków tych przywiązane, spełniała prawidłowo; wszystkich swoich kochała dostatecznie, i wszyscy swoi dostatecznie ją kochali; nie doświadczyła katastrofy żadnéj, moralnéj ani materyalnéj; i teraz także, mieszkając przy synie, utrzymywała się z funduszów własnych, niewielkich, ale dostatecznych.

Cóż mówić o synie jéj, panu Józefie? Był on wszechstronnie do niéj podobnym. Też rysy pospolite, ale przyjemne, taż czystość życia i zupełna prawidłowość uczuć. Nie skrzywdził nigdy nikogo, a chętnie wszystkim drobne wyświadczał przysługi; każdéj soboty rozdawał ubogim rozmienionego na grosze rubla, a zupełne zadowolenie z bytu i położenia, które się mu dostały w udziale, czyniły go łagodnym i wesołym. Wprawdzie, widziałam parę razy, że, pod wpływem drobnéj troski lub przykrości, targał się on w zniecierpliwieniu swém, jak więzień w przeraźliwie dzwoniących kajdanach. Albo czasem płakał trochę. Że jednak drobne nawet troski i przykrości dotykały go rzadko, normalnym jego stanem była wesoła dobroć.

Około cnót i zalet dwu tych głównych w rodzinie osób grupowały się cnoty i zalety innych członków rodziny. Najbardziéj rozczulała mię zawsze przyjaźń i cześć, okazywana przez ex-profesora Choimskiego łagodnéj, a bardzo podobno ubogiéj, ciotce Liniewskiéj. W objawach tych było wiele delikatności i dobroci serca, bo pochodziły one przeważnie ze względu na ubóztwo właśnie i najtrudniejszą ze wszystkich pozycyą Liniewskiéj w domu Olińskich. Ona była mu za to szczerze wdzięczną, co także coś na tym świecie znaczy, i zdaje mi się nawet, że para ta kochała się trochę czulszém, niż przyjaźń, uczuciem. Nie mogłam téż nigdy obronić się od myśli, że gazetowa mania pana Aloizego miała źródło swe w szlachetnéj ciekawości, którą obudzały w nim losy świata, i że mania do robót ręcznych pani Liniewskiéj pochodziła ze szlachetnéj chęci przysłużenia się czémkolwiek domowi, któremu byt swój zawdzięczała. Chęci przysługiwania się komukolwiek czémkolwiek dwie panny: Michalina i Emilia, nie doświadczały wprawdzie w stopniu najmniejszym; w zamian jednak nie pragnęły téż one szkodzić nikomu i niczemu, co także coś na tym świecie znaczy. Pragnęły one tylko podobać się i wyjść za mąż, a tymczasem módz bez przeszkody przesiadywać na kanapkach, szezlongach i fotelach, z jednych na drugie przenosząc się, stosownie do postawy ciała, jaką przybrać chciały. Niepodobna téż zaprzeczyć, że codzienne rozrywki i przyjemności rodziny téj były całkiem niewinnemi, i najgorsza chyba wola mogła-by upatrzyć w nich cokolwiek występnego, lub choć-by szkodliwego.

Cóż występnego, co szkodliwego zawierać się mogło w spaniu, ubieraniu się, piciu i jedzeniu do pory obiadowéj? co w preferansie, bałamucie, sztukach z kartami i nożami, w deklamacyi o pękających sercach, w sprzeczkach o żółtą i czerwoną różę, które zapełniały porę poobiednią? W piciu, jedzeniu i gawędzeniu, na których schodziły wieczory? Przyjaciele dostrajali się do tonu rodziny, z którą się przyjaźnili. Nie istniała pomiędzy nimi ani jedna dusza, która-by jakimkolwiek grzechem śmiertelnym zmazaną była. Plotek nawet żadnych z sobą nie przynosili i nikomu tam nigdy potępienie kogokolwiek lub czegokolwiek do głowy nie przyszło, dla téj choćby racyi, że żadne zgoła sądy o czémkolwiek, po za ścianami domu ich dziejącém się, w myśli ich nie powstały.

Spokojni ci i zacni ludzie, nie wydając sami sądów żadnych o nikim i niczém, nie zdołali jednak uniknąć różnych zdań, o nich wydawanych. Dnia pewnego młody Teofil Siekierski, spotkawszy mię, rzekł:

– Czy pani uważa, jak u tych państwa Olińskich nic ducha niéma?

Było to określenie dość trafne i oryginalnie wyrażone. Dla wypróbowania jednak téj sumy ducha, zawierającéj się w panu Teofilu zapytałam:

– A panna Emilia?

– O pani! – zawołał, – to jedyna pomiędzy nimi osoba z wyższym polotem.

– Jak-to! – ponowiłam, – a pani Felicya? Jest ona przecie bardzo przystojna?

– I nie tak przystojna, i nie tak młoda, jak panna Emilia, – odpowiedział poszukiwacz ducha i zwolennik polotów.

Inaczéj nieco określił ich Adam Tarnicki, gdy raz opuszczaliśmy jednocześnie mieszkanie Olińskich.

– Patrząc na tych ludzi, – rzekł, – czy nie odgadujesz pani jednéj z przeważnych przyczyn smutnego ekonomicznego stanu, któremu kraj nasz podlega?

– Dość mi będzie, – odpowiedziałam, – jeśli odgadnę ekonomiczną tajemnicę jednego tego domu. Taka nieproporcyonalność produkcyi i konsumcyi… nie rozumiem.

– Niestety! – westchnął pan Adam, – ja zrozumiałem, wytłómaczyło mi ją jedno z najsmutniéjszych zjawisk świata tego…

– Jakież mianowicie?

– Inteligencyi, zostającéj w służbie u…

Stanął nagle i wyciągnął do mnie rękę na pożegnanie. Zdawało mi się, że oczy gniewnie mu błysnęły.

– To prawda! – zawołałam, – pani Felicya jest inteligencyą, która…

– Nie kończ pani, – przerwał prawie gwałtownie, – i o przedmiocie tym nie mówmy nigdy. Bywają uczucia i myśli, których słowami dotykać nie trzeba, bo, jak struny targnięte, rozśpiewać się mogą, a milczéć powinny.

– Trudne milczenie, – rzekłam.

– Nie boléj pani nad niém, lecz korzystaj raczéj ze sposobności przypatrzenia się trudnemu życiu.

Istotnie, było to życie trudne we wszystkich sekundach, które nieustannie, jednostajnie wydzwaniał dla niéj, stojący w rogu salonu, zegar. Z razu, gdym patrzała na nią, jak od wstania do położenia się liczyła, kupowała, uprzątała, oszczędzała, przybiegała, gdy ją wołano, podawała, czego żądano, grała w bałamuta, a czasem i w preferansa, przypatrywała się sztukom, słuchała deklamacyi, uczyła i moralizowała dwóch chłopców – bezowocnie, bo robotę jéj psuła cała atmosfera domu; ze zdziwieniem zapytywałam siebie: jakim sposobem istota ludzka może tak całkowicie, tak absolutnie wyrzec się własnéj woli?… potém jednak, gdym z bliska ją poznała i nauczyła się odgadywać każdy ruch rysów i błysk jéj oczu, myślałam nieraz, że mieszka w niéj wielka wola. Kiedy byłyśmy już dobremi przyjaciółkami, powiedziała mi:

– Byłam sama na świecie i nie miałam nic i nikogo swego. Jest to rodzina moja, i cała racya bytu mego na świecie.

Niekiedy drgnięcie brwi lub kurczowém zaciśnięciu ust zdradzała z niecierpliwém poruszeniem wewnętrzném. Ale raz tylko, w jednéj z chwil takich, siadając przy mnie, pół-głosem rzekła:

– Gdybym wierzyła w raj, myślała-bym, że tam ludzie nie piją i w bałamuta nie grają.

– A w zamian? – żartobliwie zapytałam.

Zamyśliła się, potém prędko i z urywanym śmiechem odpowiedziała:

– Alboż ja wiem? Niechaj o raju opowiadają ci, którzy w nim kiedy byli…

Co ona miała swego i dla siebie? Czytywała niewiele: czasem z rana, pomiędzy wydawaniem obiadu a nalewaniem herbaty; czasem wieczorem, pomiędzy obiedniemi jedzeniami i zabawami a wieczorną herbatą, najczęściéj w nocy.

– Józef, – opowiadała mi, – nie bardzo lubi, kiedy ja czytam, a nie chcę za nic ani sprzeczać się z nim, ani go martwić; na szczęście, sypia on tak twardo i głęboko, że nie słyszał-by pewnie, choć-bym w napadzie serdecznego śmiechu obok niego umarła.

 

Dnia pewnego, wchodząc do domu, wyjątkowym sposobem opróżnionego z ludności swéj, usłyszałam ją grającą na fortepianie. Widząc mnie wchodzącą, zawołała:

– Wszyscy poszli na nieszpory. Józef poprowadził do kościoła matkę, wuj ciotkę, pan Okimski Michalinkę, a pan Teofil Emilkę. Pani Skwierska chciała, abym ja ją poprowadziła, ale odmówiłam stanowczo, i poszła solo. Gram!

Другие книги автора

Купите 3 книги одновременно и выберите четвёртую в подарок!

Чтобы воспользоваться акцией, добавьте нужные книги в корзину. Сделать это можно на странице каждой книги, либо в общем списке:

  1. Нажмите на многоточие
    рядом с книгой
  2. Выберите пункт
    «Добавить в корзину»