Бесплатно

Marsz Przetrwania

Текст
Из серии: Rządy Miecza #1
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY

Royce wmaszerował z grupą chłopców do Groty Szaleńców, schodząc krok po kroku w dół stromego, kamienistego zbocza, aż spowił ich niemal całkowity mrok. Z góry przedzierały się nikłe promienie słońca, które słabły z każdym ich krokiem, prawie wcale nie oświetlając im drogi. Mark szedł obok niego, a obaj szli pośrodku grupy – reszta chłopców szła przed nimi lub za nimi – i maszerowali wszyscy jak jeden mąż w dół, ku pieczarze potwora.

Wreszcie stali się jednym oddziałem. Szli jak grupa, trzymali się jeden blisko drugiego, wyciągając miecze przed sobą w drżących dłoniach. Ich strach był wyraźnie wyczuwalny. Korytarz był przestronny, szeroki na sto jardów, i ich kroki niosły się w nim echem, mieszając się z odgłosem spadających ze stropu kropel. Coś zaczęło uciekać przed nimi w mroku, po czym rychło zniknęło. Royce nie chciał się nawet zastanawiać, co to było.

Najgorszy ze wszystkiego był odór. Czuć było tu zgnilizną i Royce odwracał głowę, gdy silny żar nachodził falami, niosąc ze sobą ten paskudny smród. Lękał się myśleć o tym, skąd się bierze: z trującego oddechu czekającego na nich potwora. To jedynie pogłębiło jego przerażenie.

Odległe dudnienie, niby grzmotu, przetoczyło się po ścianach. Dobiegało gdzieś z oddali i zdawało się wypełniać całe to miejsce. Royce obrócił się do Marka, a ten odwzajemnił spojrzenie. Chłopak poczuł, jak dłonie zaczynają mu się pocić: cokolwiek to było, nie mieli szans, by to pokonać.

Z przodu Royce spostrzegł Rubina, otoczonego bliźniakami. Po raz pierwszy nie spoglądał na Royce’a z nienawiścią. Wzrok utkwił gdzieś przed sobą, zastygły ze strachu. Był zbyt zajęty maszerowaniem na śmierć, by dręczyć innych.

Po raz pierwszy dwunastka chłopców znalazła się w tej samej sytuacji. Razem przetrwali podróż statkiem na tę wyspę, przetrwali marsz, przetrwali minione dwanaście księżyców w tym miejscu i wytworzyła się między nimi pewna więź – za wyjątkiem, co oczywiste, Rubina i bliźniaków, którzy zawsze trzymali się z dala od nich. Royce i pozostałych dziewięciu młodzieńców stworzyło więź silniejszą niż przyjaźń; byli teraz jak bracia. Szli wszyscy na śmierć jak rodzina. Royce oddałby życie za każdego z tych chłopców i wiedział, że oni zrobiliby to samo dla niego. Jakimś sposobem dzięki temu wszystko było łatwiejsze do zniesienia.

Rubin i bliźniacy nigdy tego nie rozumieli, coś takiego nigdy nie stanie się ich udziałem.

– Jeśli mamy przeżyć, musimy trzymać się blisko siebie.

Royce nie musiał się odwracać, by wiedzieć, kto się odezwał; rozpoznał jego głos. Był to Altos, który szedł teraz obok niego – wysoki, muskularny, gładko ogolony chłopak o krótkich, czarnych włosach i czarnych oczach. Wszyscy chłopcy darzyli go podziwem i szacunkiem, także Royce. Altos zawsze stawiał się w pozycji przywódcy, zawsze obierał trudniejszą drogę, zawsze jako pierwszy podejmował się jakiegoś zadania. On, Royce i Mark zaprzyjaźnili się zaraz na początku.

– Musimy razem stawić czoła bestii – mówił dalej Altos.

– Jeśli bestia zaatakuje – wtrącił Sanos, nieustraszony, żylasty chłopiec o płomiennorudych włosach, bezgranicznie lojalny Royce’owi i pozostałym. – musimy działać jak drużyna. Jedni z nas będą odwracać jej uwagę, a inni atakować.

– Macie swój plan, a my swój – przerwał mu Rubin, odwracając się w ich stronę i patrząc nienawistnie. – Nie jesteście nam potrzebni. Mogę walczyć  sam. Jeśli wy za bardzo się lękacie samotnej walki, róbcie jak uważacie.

– Możesz walczyć sam i możesz zginąć sam – syknął w odpowiedzi Altos. – Nic a nic nie dbam o ciebie.

Napięcie pomiędzy dziewięcioma chłopcami a Rubinem i bliźniakami wzrosło, i widząc rozłam w grupie Royce przeraził się jeszcze bardziej. Wiedział, że Altos ma rację: przeżyją tylko jeśli będą działać wspólnie. A teraz nie byli razem; byli podzieleni na grupę dziewięciu i grupę trzech.

– Idźcie swoją drogą, a my pójdziemy swoją – wtrącili bliźniacy. – Przekonamy się, kto przeżyje.

Rubin i bliźniacy oddzielili się od grupy, skręcając na prawo, głębiej w grotę, zwiększając odległość pomiędzy sobą a pozostałymi chłopcami.

– Bestia zwróci wszak uwagę na większą grupę, czyli na was – dodał Rubin ze śmiechem, znikając w mroku. Słyszeli tylko jego głos.

Royce pokręcił głową, gdy szli dalej w inną stronę.

– Bez nich będzie nam lepiej – powiedział Mark, wypowiadając na głos to, co myśleli wszyscy. – Teraz przynajmniej naprawdę jesteśmy jedną drużyną.

Serce Royce’a przyspieszyło, gdy zapuszczał się coraz głębiej i głębiej w pieczarę, schodził coraz niżej i niżej. Promienie słoneczne były tutaj bardziej rozproszone, trudniej było cokolwiek dojrzeć. Niebawem usłyszał jakiś chrzęst pod stopami i spojrzał w dół, wytężając wzrok w ciemności. Zorientował się z przestrachem, że stąpa po kościach. Kościach, jak sądził, chłopców, którzy byli tu przed nim.

– Spójrzcie! – zawołał Sanos z przerażeniem.

Royce obejrzał się i zobaczył, że Sanos pochyla się i podnosi miecz, wyciągając go z dłoni jednego ze szkieletów. Royce przełknął ciężko ślinę. Był to taki sam miecz, jak ten, który trzymał w ręku. Miecz chłopca, który był tu przed nim, który został wysłany z misją taką samą, jak jego.

Royce powiódł spojrzeniem po ziemi i spostrzegł, że leży tam nie jeden miecz, a dziesiątki. To miejsce nie było polem bitewnym, lecz cmentarzyskiem.

Posyłano ich tutaj, by zginęli.

Royce’owi nagle przeszło przez myśl, czy którykolwiek z chłopców kiedyś stąd powrócił.

Ruszyli dalej w milczeniu. Słychać było jedynie chrzęst kości, po których stąpali, i dobiegające gdzieś z oddali ryki bestii, z każdą chwilą głośniejsze. Żar i trujące powietrze zaczynały go dusić. Niebawem Royce spostrzegł się, że się poci, lecz czy z gorąca, czy z trwogi – tego nie wiedział.

– Jeśli nie przeżyję, a ty tak i powrócisz kiedyś na kontynent – rzekł Mark głosem pełnym strachu. – udaj się do mej wsi, do Ondoru, i powiedz mej siostrze, że ją kocham.

Royce odwrócił się w bok i zobaczył, że Mark patrzy przed siebie w mrok oczyma szeroko otwartymi ze strachu.

– I powiedz jej, że przykro mi, że sprawiłem jej zawód.

Royce potrząsnął głową.

– Sam jej to powiesz, przyjacielu – odparł Royce. – Nie zginiesz dzisiaj. Ani ja.

Jednak idąc dalej, Royce zastanawiał się, czy rzekł prawdę.

Wtem rozległ się przeraźliwy ryk, który zjeżył Royce’owi włosy na karku. Zatrzymał się raptownie razem z innymi, a gdy podniósł wzrok i ujrzał to, co wyłoniło się z otchłani mroku, jego przerażenie jedynie pogłębiło się.

Nigdy nie widział nic podobnego. Bestia przypominała niedźwiedzia – miała długie, brązowe futro, lecz była dziesięciokrotnie większa od niego. Miała jedno rozjarzone czerwienią ślepię, ostre żółte szpony, a z boków łba wyrastały jej dwa długie rogi. Stała na tylnych łapach, górując nad nimi. Warknęła, po czym znów ryknęła, a odgłos ten niemal ogłuszył Royce’a.

Chłopak ledwie słyszał własne myśli, gdy dźwięk niósł się echem dokoła niego. Rykowi towarzyszyły piski i gdy Royce spojrzał w górę, ujrzał tysiące niedużych stworzeń, przypominających nietoperze, odlatujących stadem, usiłujących umknąć przed potworem.

Royce’owi serce zabiło szybciej, gdy w oddali, za bestią, spostrzegł Kryształowy Miecz, oręż, który jego mistrzowie kazali im zdobyć. Patrząc na niego, Royce zrozumiał, jak niemożliwa do wykonania była ta misja. Nie zdołają minąć tego potwora – a co dopiero przeżyć.

Usłyszał jakiś chrzęst i zdumiał się, gdy obrócił się i zobaczył, że Leithna odwraca się raptownie i ucieka w panice. Royce’a zniesmaczyło jego tchórzostwo, lecz jeśli po kimś spodziewał się, że ucieknie, to właśnie po nim; chłopak ledwie przetrwał swe szkolenie. Royce rozumiał go. Bestia była wystarczająco paskudna, by wzbudzić strach nawet w najbardziej nieustraszonych sercach.

Royce patrzył z przerażeniem, jak potwór rzuca się nagle naprzód – był zdumiewająco szybki jak na stwora o tak zwalistej sylwetce – i rusza za uciekającym Leithną. Dosięgnął go po kilku susach i zamachnął się swymi długimi łapskami, a żółte szpony cięły go w plecy.

Leithna wrzasnął i upadł twarzą na ziemię w kałuży krwi. Nie zatrzymując się, bestia chwyciła go w szponiska, wetknęła do paszczy i połknęła w całości.

– Do ataku! – zawołał Altos.

Altos ruszył naprzód bez cienia strachu z uniesionym mieczem, a Royce i pozostali podążyli za nim jak jeden mąż, wznosząc miecze z głośnym okrzykiem. Pędzili ku bestii i Royce z bijącym mocno sercem biegł, aż dotarł do stwora i dźgnął go w udo. Mark i pozostali chłopcy także go dosięgli i cięli, i dźgali w nogi i łydki tak wysoko, jak tylko zdołali. Altos cisnął swym mieczem, który przeszył powietrze obracając się dokoła siebie i zatopił się głęboko w udzie bestii.

Stwór odchylił się w tył i wrzasnął z bólu. Royce spodziewał się że po tylu wprawnie zadanych ranach potwór zatoczy się w tył i przewróci; zaatakowali wszak naraz i to wszystkim, co mieli. Royce był dumny ze swych braci. Teraz naprawdę byli jedną drużyną.

Jednak, ku zdumieniu Royce’a, bestia jedynie sięgnęła w dół, chwyciła Altosa łapskiem, podniosła go i zbliżyła do paszczy, jak gdyby zamierzała połknąć go w całości. Gdy potwór zacisnął łapsko w pięść, Royce usłyszał obrzydliwy trzask i zorientował się, że to Altosowi pękają żebra. Altos wrzasnął z bólu.

Royce zareagował szybko, wiedząc, że pozostały mu jedynie chwile, jeśli chce ocalić swego przyjaciela. Stanął mocno na ziemi, zamachnął się mieczem, namierzył i cisnął bronią.

Patrzył, jak leci w powietrzu, obracając się dokoła siebie i wbija się w ślepię bestii.

Potwór pisnął i wypuścił Altosa. Chłopak spadał dwadzieścia stóp i upadł z jękiem na twarde podłoże pieczary, najpewniej łamiąc kolejne żebra. Lecz przynajmniej nadal żył.

Rozjuszona bestia wyciągnęła miecz ze ślepia i, oślepiona, miotała się wściekle wokoło, próbując uśmiercić wszystko, co stanęło jej na drodze.

 

Bracia Royce’a uciekali, próbując umknąć ogromnym łapom, które spadały na ziemię niby młoty, tworząc kratery. Royce patrzył z przerażeniem, jak pięciu spośród nich nie udało się uciec wystarczająco szybko i zostali zmiażdżeni i zabici. Royce poczuł ukłucie w sercu, gdy pośród tych nieszczęśników spostrzegł swego nowego przyjaciela Sanosa, wgniecionego w ziemię.

Sześciu było martwych, a Altos raniony. Jedynie Royce i Mark byli w stanie walczyć. Royce ledwie był w stanie w to uwierzyć. Wszyscy ci dzielni chłopcy, z którymi ćwiczył się i żył przez te księżyce, zginęli tak szybko.

Bestia zwróciła się w ich stronę, jak gdyby wyczuwając ich w mroku.

Royce spostrzegł jakiś ruch i kątem oka spojrzał na skradających się w ciemności Rubina i bliźniaków. Teraz, gdy bestia była oślepiona, chłopcy unieśli swe miecze, rzucili się naprzód i pchnęli nimi na wylot przez grube łapy stwora, przyszpilając go do ziemi.

Rozwścieczona bestia ryknęła i stanęła w miejscu.

Royce spodziewał się, że stwór nie będzie mógł się ruszyć, lecz ku jego zaskoczeniu zdołał podnieść z ziemi jedną łapę, a po niej drugą. Zwinął przednie łapy w pięści, podniósł je wysoko nad łeb i na ślepo uderzył jedną z nich. Seth podniósł w górę przerażony wzrok, a stwór uderzył go i wgniótł w ziemię.

Bestia ryknęła, wyciągnęła łapsko i jakimś sposobem wyczuła Sylvana. Chwyciła go i uniosła w powietrze, a następnie szybkim ruchem pożarła. Z paszczy stwora dały się słyszeć przeraźliwe stłumione krzyki chłopaka.

Pozostali teraz jedynie Royce, Mark, leżący nieruchomo na ziemi Altos i Rubin. Rubin, najwyraźniej wyczuwając swą szansę, puścił się biegiem ku Kryształowemu Mieczowi po przeciwnej stronie pieczary. Royce zorientował się, oburzony, że Rubin zamierza zabrać miecz i sam wybiec z groty, pozostawiając innych na śmierć.

Rubin dobiegł do miecza, chwycił go i gotów był już odbiec – gdy bestia wyczuła go. Obróciła się, zamachnęła szponiskami i podniosła Rubina z ziemi. Uniosła go wysoko, zbliżając do paszczy, jak gdyby zamierzała go pożreć.

Royce wiedział, że Rubin zasługuje na śmierć; mimo tego czuł, że nie może na to pozwolić. Choć Rubin zachowywał się paskudnie, choć był okropną osobą, był także jego towarzyszem broni. A Royce nie miał w zwyczaju siedzieć i patrzeć na śmierć swego druha, nawet jeśli na to zasługiwał.

Z głośnym okrzykiem, czując przypływ determinacji i nie myśląc o własnym bezpieczeństwie, Royce rzucił się naprzód, chwycił leżący na ziemi miecz i skoczył. Będąc w powietrzu poczuł, jak w jego ciele wzbiera ogromne ciepło, czuł, jak krąży w nim moc. Spostrzegł, że jest coraz wyżej – dwadzieścia stóp w górze, trzydzieści. Było to nierealne. Niemal tak, jak gdyby latał.

Lecąc, Royce uniósł miecz i dłońmi pulsującymi mocą wepchnął go prosto w pierś bestii.

Potwór ryknął. Opuścił wzrok, jak gdyby był w szoku, i wypuścił z łapy Rubina, który upadł daleko na ziemi. Następnie wyciągnął łapsko i chwycił Royce’a.

Royce jednak z całych sił trzymał się miecza, wisząc w powietrzu, wpychając broń w pierś bestii, nie puszczając nawet wtedy, gdy poczuł, jak jej szpony oplatają się dokoła niego. Z wolna szponiska potwora zacisnęły się na nim, wyciskając z niego życie. Royce nie wiedział, jak długo zdoła jeszcze wytrzymać, nim stwór pogruchocze mu kości. Wiedział, że zginie.

Jednym pewnym ruchem Royce szarpnął się i wyrwał się z uścisku bestii, zrzucając jej łapę, i wreszcie mógł oddychać. Następnie wydał z siebie głośny okrzyk bitewny, wyciągnął miecz, zamachnął się i odrąbał bestii łeb.

Potwór runął w tył niby wielkie drzewo, a Royce trzymał się go, aż nie upadł na ziemię. Royce stał na bestii.

Wreszcie była martwa.

Royce stał na piersi bestii z mieczem w dłoni, dysząc ciężko. Dłonie nadal mu drżały. Powoli obrócił się i rozejrzał.

W nikłym świetle groty ujrzał Marka, Altosa i Rubina – jedynych, którzy przeżyli – i ich utkwione w nim, pełne zdumienia spojrzenia. Dostrzegł w nich coś więcej niż zdumienie. Był to podziw. Patrzyli na Royce’a, jak gdyby ten był bogiem.

Royce stał w bezruchu, i drżały mu dłonie. Ledwie wierzył w to, co się stało.

I zastanawiał się, jeszcze usilniej niż wcześniej, kim był.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY

Royce stał przed płonącym żywo ogniskiem. Trzaskanie płomieni niosło się nawet ponad dźwiękiem oceanicznego wichru szalejącego po wybrzeżu Czerwonej Wyspy. Wpatrując się w ogień, Royce zrozumiał, jak nierealne było to, że żyje. Mark stał po jednej jego stronie, Altos – pielęgnujący pogruchotane żebra – po drugiej, a obok nich Rubin. Spośród tej grupy chłopców przeżyli tylko oni i stali teraz w szerokim kręgu żołnierzy podczas gdy inni, którzy musieli ukończyć swe szkolenie wcześniej, przyglądali im się. Była to zwycięska noc, lecz także i ponura, i Royce wyczuwał wokoło obecność duchów swych zmarłych braci.

Royce podniósł wzrok i powiódł po zobojętniałych twarzach mężczyzn dokoła niego, najbardziej hardych mężczyzn, jakich kiedykolwiek widział, równie hardych jak to miejsce, mężczyzn, których szanował tak, jak żadnych innych. Trudno było mu uwierzyć, że to ci sami mężczyźni, którzy przyjęli go, gdy przybył na tę wyspę dwanaście księżyców temu. Czyżby tak bardzo się zmienili? A może to on się zmienił?

Royce przyjrzał się klindze Kryształowego Miecza, który trzymał w dłoniach, patrząc na niego z zachwytem. Ilu chłopców musiało oddać życie dla tego miecza? – zastanawiał się. Jak wiele lat bestia go strzegła?

Widział że mężczyźni, pośrodku których stał Voyt, przypatrują się mu i spostrzegł, że wreszcie wywarł na nich wrażenie. Patrzyli na niego teraz z nowym szacunkiem. Patrzyli na nich nie jak na chłopców, lecz jak na mężczyzn. Jak na wojowników. Jak na wojowników gotowych, by opuścić to miejsce i walczyć w dołach.

Royce zamyślił się nad tym, a Voyt wyszedł naprzód. W dłoni trzymał źdźbła słomy, wyciągając je przed siebie niczym oręż.

– Wasze szkolenie dobiegło końca – odezwał się. – i teraz zasłużyliście, by dowiedzieć się, gdzie wasze miejsce. Czerwona Wyspa jest uważana za miejsce, w którym szkoli się mężczyzn, by z większym honorem ponieśli śmierć w Dołach. By złoczyńcy zginęli. Jednakże niektórzy spośród was, bardzo niewielu, jeden spośród wielu dziesiątek, może otrzymać szansę, by stać się kimś więcej. Wyborem nie rządzą żadne reguły, i nie ma miejsca dla was wszystkich, zatem możecie jedynie liczyć na szczęście. Gdy do was podejdę, wyciągnijcie jedno źdźbło i módlcie się, by było długie.

Ruszył wzdłuż szeregów chłopców, którzy ukończyli szkolenie, zarówno z ich oddziału, jak i innych. Royce patrzył, jak chłopcy jeden po drugim wyciągają krótkie źdźbła słomy, mrucząc z niezadowoleniem i marszcząc brwi. Zobaczył, jak Rubin wyciąga krótkie źdźbło i ciska je na ziemię ze wstrętem.

Wreszcie nadeszła jego kolej. Czuł… z jakiegoś powodu czuł, że ta chwila coś znaczy, jak gdyby musiała nadejść. Royce pomyślał o bliźnie na swojej ręce, tej, którą rozpoznał Voyt. Być może była to chwila, gdy miało okazać się, że znaczy ona coś więcej. Wyciągnął rękę na oślep, zdając się na intuicję, i pociągnął za źdźbło z wiązki, którą trzymał Voyt.

Usłyszał westchnienie zawodu swego nauczyciela, gdy wyciągnął krótkie źdźbło.

– Sądziłem… Żywiłem nadzieję…

– Nadzieję na co? – zapytał Royce, zgadując, że może to być jego ostatnia szansa na poznanie odpowiedzi.

Voyt chwycił go mocno za ramiona, jak gdyby zamierzał go nastraszyć, ale gdy przemówił, jego głos był łagodny, nie było w nim gniewu.

– Na Czerwonej Wyspie szkolimy was, ale nie tylko do walk w Dołach. Wykorzystujemy to jako pretekst, by znaleźć mężczyzn, którzy dołączą do gwardii godnej chronić króla – ze smutkiem pokręcił głową. – Ale wyciągnąłeś krótkie źdźbło. Twoje przeznaczenie jest inne.

Voyt dał krok w tył i wrócił do rozdawania źdźbeł słomy. Tym razem nikt nie wyciągnął długiego i Royce poczuł, że poczucie rozczarowania zawisło nad ich grupą jak ciężka chmura. Ich szkolenie wreszcie dobiegło końca, lecz co teraz?

Voyt obrócił się do nich przodem.

– A teraz nas opuścicie – rzekł Voyt mrocznie brzmiącym, ponurym głosem. – i staniecie do walk w Dołach. Będziecie rozrywką dla królestwa.

Mężczyzna westchnął, a Royce wyczuł w tym westchnieniu smutek.

– Dla nas jednakże – mówił dalej. – nigdy nie będziecie rozrywką. Należycie do naszego bractwa. Miejcie to zawsze w pamięci podczas walki. Gdy wojownicy ze wszystkich stron świata przybędą, by stanąć z wami w szranki, pamiętajcie, czegoście się tutaj nauczyli. Pamiętajcie o tym miejscu, o braciach, których utraciliście i walczcie nie tylko dla siebie, lecz i dla nich. A gdy będziecie umierać, wiedzcie, żeście zasłużyli na ten wielki honor. Szansa na śmierć w chwale jest bowiem jednym z największych honorów, jakich człowiek może dostąpić.

Voyt usunął się na bok i Royce spostrzegł w oddali światło pośród mroku nocy. Było nikłe, unosiło się gdzieś daleko i dopiero po chwili Royce zorientował się, co to takiego: była to zawieszona na statku latarnia. Niewielki drewniany statek cumował na wzburzonych wodach nieopodal brzegu. Zaskoczony Royce przeniósł wzrok na Voyta, który skinął porozumiewawczo głową.

– Nastał czas, byście opuścili wyspę – potwierdził.

Royce poczuł zarazem triumf i smutek, tęsknotę za domem i rozpacz przed zbliżającą się śmiercią. Choć pałał nienawiścią do tej wyspy, to właśnie tutaj stał się wojownikiem i dowiedział się o sobie więcej, niż kiedykolwiek chciał. Po części wcale nie chciał jej opuszczać. Voyt, choć był surowy, stał się mu kimś pokroju ojca. Ojciec Royce’a nigdy nie był mu bliski. Chłopak zorientował się, że będzie za nim tęsknił.

– Prawo nakazuje, byśmy zakuli was w kajdany – mówił dalej Voyt. – Nie uczynię tego. Być może w oczach królestwa nie jesteście wolni, lecz w naszych jesteście. Gdyż wszyscy prawdziwi wojownicy są wolni. Powróćcie na kontynent, staczajcie boje, zgińcie w chwale i przynieście nam chlubę.

Mężczyźni rozeszli się, a Royce i pozostali, w swych nowych napierśnikach, z nowymi mieczami w dłoniach, jeden za drugim ruszyli w stronę brzegu, ku czekającemu na nich w mroku statkowi. Royce szedł na końcu i w pewnej chwili usłyszał chrzęst kamieni i zerknął przez ramię; z zaskoczeniem zobaczył, że idzie obok niego Voyt.

– Pójdę z tobą – rzekł Voyt. Royce’owi zdało się, że wyczuł w jego głosie smutek.

Przez długi czas szli w milczeniu przez skalistą wyspę i Royce zastanawiał się, co takiego jego mentor pragnął mu rzec – o ile w istocie tak było. Być może całą drogę przebędą w milczeniu.

– Wkrótce fale przyniosą kolejny rzut chłopców – rzekł Voyt melancholijnym głosem. – i wkrótce tych chłopców spotka śmierć.

Royce spojrzał na mężczyznę i zobaczył, że Voyt patrzy prosto przed siebie, jak gdyby wypatrując w czerni oceanu czegoś, czego jego oczy nie mogły dojrzeć.

– Jesteś inny od reszty – dodał.

Royce zamyślił się nad jego słowami, zastanawiając się, co mężczyzna miał na myśli. Powrócił myślami do swej tajemniczej mocy, do spojrzeń innych, które zawsze zdawały mu się podejrzliwe. Jakim wszak sposobem pokonał tę bestię? Jakim sposobem dokonał tych wszystkich rzeczy, których nie powinien był być w stanie dokonać?

Royce opuścił wzrok i skierował go na swój naszyjnik, połyskujący w poświacie księżyca, i postanowił zadać Voytowi pytanie, którego obawiał się przez cały swój pobyt w tym miejscu.

– Mój ojciec – odezwał się podenerwowany Royce drżącym głosem. – Nigdy nic o nim nie rzekliście.

Nastała długa cisza, tak długa, że Royce był pewien, że Voyt nigdy nie odpowie. Szli dalej w stronę brzegu.

Wtem jednak Voyt westchnął.

– To nieodpowiedni czas po temu – powiedział. – Nie jesteś gotów. Mogę ci jedynie rzec, że masz wspaniałe dziedzictwo. I czeka cię wielka przyszłość.

Gdy dotarli do statku, Voyt nagle chwycił Royce’a, ujmując go mocno za ramię. Inni wchodzili już po kładce na pokład, a mężczyzna przystanął i utkwił w Roysie uważne spojrzenie. Royce ujrzał w jego oczach śmierć. Były to oczy zabójcy.

– Gdy nadejdzie czas – rzekł gorączkowo. – będziesz wiedział, co robić. Królestwo polega na tobie. Nie spraw zawodu swemu ojcu.

Royce patrzył na niego zbity z pantałyku, a Voyt obrócił się na pięcie i odszedł szybkim krokiem w stronę huczącego w oddali ogniska, ku swym ludziom w głąb tej nieurodzajnej wyspy. Co miał na myśli?

Royce obrócił się i zobaczył swych trzech towarzyszy broni czekających na niego na długiej kładce prowadzącej na statek. Dołączył do nich i razem weszli na pokład mocno rozkołysanego okrętu.

Zaraz po tym kładkę uniesiono, a jeden z żołnierzy podszedł do niej i przeciął linę. Statek wypłynął w noc. Woda unosiła go i pchała daleko, a Royce stał na rufie, patrząc jak Czerwona Wyspa znika mu z oczu. Trudno było mu uwierzyć, że opuszczają to miejsce. Wyspa wiele im dała, lecz odebrała jeszcze więcej. Wszyscy byli teraz udręczonymi ludźmi.

 

Woda pchała teraz statek szybciej i Royce wiedział, że kontynent jest gdzieś tam w oddali, że czeka na nich. Serce zabiło mu z podniecenia.

Genevieve, pomyślał, patrząc w mrok. Płynę po ciebie.

Купите 3 книги одновременно и выберите четвёртую в подарок!

Чтобы воспользоваться акцией, добавьте нужные книги в корзину. Сделать это можно на странице каждой книги, либо в общем списке:

  1. Нажмите на многоточие
    рядом с книгой
  2. Выберите пункт
    «Добавить в корзину»