Бесплатно

Zwycięstwo

Текст
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

IV

Sprawcą tego stał się gość, który przyjechał pewnego pięknego poranku na parowcu pocztowym z Celebes, wsiadłszy na statek w Makassarze; przybywał jednak z dalszych jeszcze okolic, z Chińskiego morza, o ile Schomberg mógł wyrozumieć. Był to najwidoczniej wędrowiec, jak i Heyst, lecz zupełnie odmiennego gatunku, a przy tym nie przybywał sam jeden.

Schomberg, siedzący w rufie parowej szalupy, w której wyruszał zwykle na spotkanie pasażerskich statków, spojrzał w górę na parowiec i odkrył mroczne spojrzenie zapadłych oczu, spływające ku niemu znad burty pokładu dla pasażerów pierwszej klasy. Hotelarz nie był wielkim fizjognomistą. Ludzkie stworzenia uważał za przedmiot skandalicznych plotek lub za odbiorców wąskich pasków papieru z odpowiednimi nagłówkami, gdzie obok nazwy hotelu widniał napis: „W. Schomberg, właściciel; rachunki reguluje się co tydzień”.

Tedy w wygolonej, niezmiernie chudej twarzy, wychylającej się za burtę parowca, Schomberg ujrzał tylko perspektywę nowego „rachunku”. Na spotkanie parowca przybyły również szalupy innych hoteli, ale wybór padł na Schomberga.

– Czy pan jest panem Schombergiem? – spytała twarz niespodzianie.

– Tak jest, do usług – odpowiedział z dołu, albowiem interes jest interesem, a formy i formułki muszą być zachowane, nawet jeśli pierś męża dręczona jest przez tępą wściekłość, która następuje po szale zawiedzionej namiętności – niby tlejący żar po srogich płomieniach.

Wkrótce właściciel pięknej, choć wynędzniałej twarzy siedział obok Schomberga w rufie szalupy. Miał długą postać o członkach jakby luźno spojonych; rozparty w pozie niedbałej a jednak sztywnej, obejmował smukłymi splecionymi palcami nogę założoną na nogę. Z drugiej strony Schomberga zasiadł pasażer, którego wygolony pan przedstawił Schombergowi.

– Mój sekretarz. Musi mieć pokój obok mojego.

– To się da łatwo zrobić.

Schomberg sterował z godnością, patrząc wprost przed siebie, ale bardzo był zaciekawiony tymi dwoma interesującymi rachunkami. Na przedzie szalupy umieszczono bagaż, parę wielkich skórzanych kufrów pociemniałych od długiego używania, i kilka mniejszych pakunków. Trzeci osobnik, stwór włochaty i nieokreślony, skierował się skromnie ku przodowi i usadowił na bagażu. Dolna część jego twarzy była nadmiernie rozwinięta; czoło miał wąskie, niskie, poorane tępo poziomymi zmarszczkami, policzki dziwacznie zarośnięte i płaski nos o nozdrzach szerokich jak u pawiana. Było coś podejrzanego w wyglądzie tego kosmatego stworu, którego ludzki wygląd ginął w kudłach. Wyglądał na sługę wygolonego mężczyzny i prawdopodobnie odbył podróż na pokładzie, sypiając pod płóciennym dachem. Szeroki, krępy jego tułów, zdradzał wielką siłę. Trzymał się burty, wystawiając dziwnie długie ramiona, zakończone parą grubych, brunatnych i kosmatych łap jak u małpy.

– Co zrobimy z tym moim człowiekiem? – zapytał główny pasażer. – Pewno jest jakaś gospoda blisko portu – knajpa, gdzie dadzą mu matę do spania?

Schomberg odrzekł, że jest w istocie taki zajazd, utrzymywany przez portugalskiego metysa26.

– Czy to pański sługa? – dodał.

– Tak – przyczepił się do mnie. Polował na aligatory. Znalazłem go w Kolumbii. Był pan kiedy w Kolumbii?

– Nie – odrzekł Schomberg z wielkim zdziwieniem. – Polował na aligatory? Dziwne zajęcie! Więc pan przybywa z Kolumbii?

– Tak, ale dawno już stamtąd wyjechałem. Przybywam z bardzo wielu miejsc. Widzi pan – podróżuję ze wschodu na zachód.

– Pewnie dla sportu? – spytał Schomberg.

– Tak. Coś w rodzaju sportu. Co by pan powiedział o polowaniu na słońce?

– Rozumiem – pan podróżuje dla przyjemności – rzekł Schomberg, śledząc żaglową łódź, która miała przeciąć im drogę, i gotów wyminąć ją dotknięciem rudla. Nagle drugi pasażer dał się słyszeć:

– Do diabła z tymi statkami krajowców! Zawsze włażą człowiekowi w drogę.

Był to człowiek krępy, muskularny, o błyszczących i mrugających oczach, szorstkim głosie i okrągłej, bezbarwnej, ospowatej twarzy, ozdobionej rzadkim, rozwichrzonym wąsem sterczącym dziwacznie spod czubka sztywnego nosa. Schomberg zauważył, że nie wyglądał bynajmniej na sekretarza. I on, i jego długi, szczupły zwierzchnik byli ubrani w zwykły strój używany pod zwrotnikami: korkowe hełmy, białe trzewiki – wszystko jak się należy. Kosmaty, nieokreślony stwór, siedzący na bagażach na przedzie szalupy, miał na sobie kraciastą koszulę i niebieskie spodnie z grubego perkalu. Spoglądał w stronę swego pana niby czujne, wytresowane zwierzę.

– Pan pierwszy się do mnie odezwał – rzekł Schomberg, uderzając w swój męski ton. – Pan znał moje nazwisko. Gdzie panowie słyszeli o mnie – jeśli wolno spytać?

– W Manili – odrzekł natychmiast gość podróżujący dla przyjemności. – Od człowieka, z którym grałem raz w karty wieczorem w Kastylskim hotelu.

– Cóż to za człowiek? – O ile wiem, nie mam żadnych przyjaciół w Manili – dziwił się Schomberg ze srogim marsem na czole.

– Nie umiem panu powiedzieć jego nazwiska. Zapomniałem na śmierć; ale niech się pan nie kłopocze. Nie był wcale pańskim przyjacielem. Wymyślał na pana ile wlazło. Mówił, że pan puścił kiedyś o nim skandaliczną plotkę – w Bangkoku, zdaje mi się. Tak, tak, w Bangkoku. Pan miał dawniej table d’hôte w Bangkoku, prawda?

Schomberg, zdumiony obrotem rozmowy, wyprostował się jeszcze bardziej z surową godnością, jak przystało na oficera rezerwy. – Table d'hôte. Tak, nie inaczej. Zawsze – dla wygody białych. – W tym mieście także? – Tak, także i w tym mieście.

– To i dobrze. – Nieznajomy odwrócił swoje czarne, zapadłe, hipnotyczne oczy od brodatego Schomberga, który siedział, trzymając mosiężny rudel w potniejącej dłoni. – Dużo tam osób bywa u pana wieczorami?

Schomberg opanował się nieco.

– Dwadzieścia nakryć mniej więcej, przeciętnie biorąc – rzekł z przejęciem należnym tematowi, na który był specjalnie wrażliwy. – Powinno by być jeszcze więcej, gdyby tylko ludzie zrozumieli, że to dla ich dobra. Prawie nic z tego nie mam. Czy panowie są zwolennikami table d'hôte'u?

Nowy gość rzekł w odpowiedzi, że lubi mieszkać w hotelu, gdzie wieczorami można spotkać trochę miejscowego towarzystwa. Inaczej jest piekielnie nudno. Sekretarz wydał na znak potwierdzenia pomruk zdumiewającej dzikości, jakby zamierzał pożreć miejscowe towarzystwo. – Wszystko to wygląda na dłuższy pobyt – myślał Schomberg, kryjąc zadowolenie pod maską powagi; gdy jednak przypomniał sobie dziewczynę, którą mu sprzątnął sprzed nosa ostatni gość bawiący dłużej w hotelu, zazgrzytał tak głośno zębami, że dwaj mężczyźni spojrzeli na niego zdumieni. Przelotny skurcz kwitnącej fizjognomii Schomberga odebrał im mowę. Zamienili szybkie spojrzenia. Wygolony pan wyjechał wkrótce z nowym pytaniem w swój lakoniczny, bezceremonialny sposób:

– Nie ma pan tam kobiet w hotelu, co?

– Jak to, kobiet! – wykrzyknął Schomberg z oburzeniem, a zarazem jakby z lekką obawą. – Co pan ma właściwie na myśli? Jakich kobiet? Jest, naturalnie, moja żona – dodał z wyniosłą obojętnością, uspokoiwszy się nagle.

– Jeżeli umie zachowywać się jak należy, to nic nie szkodzi. Nie mogę znieść kobiet koło siebie. Słabo mi się robi. To prawdziwe przekleństwo!

Podczas tego wybuchu twarz sekretarza skrzywiła się dzikim uśmiechem. Główny gość przymknął zapadłe oczy, jak gdyby się czuł zmęczony, i oparł się głową o drążek podtrzymujący zasłonę. Ta poza uwydatniła długie jego, kobiece rzęsy; regularne rysy, ostre linie szczęk i ładny zarys brody zaznaczyły się jeszcze wyraźniej, nadając mu jakąś zużytą, znużoną, znieprawioną dystynkcję. Nie otworzył oczu, póki szalupa nie przybiła do bulwaru. Wówczas obaj z sekretarzem wysiedli szybko, wzięli powóz i pojechali do hotelu, pozostawiając Schombergowi zajęcie się kuframi i pieczę nad dziwnym towarzyszem. Ten ostatni, podobny raczej do tresowanego niedźwiedzia opuszczonego przez opiekunów niż do ludzkiego stworzenia, naśladował krok w krok wszystkie ruchy Schomberga, trzymając się tuż za jego plecami i mrucząc coś do siebie w języku, który brzmiał jak jakaś nieokrzesana gwara hiszpańska. Hotelarz czuł się niewyraźnie, póki się go wreszcie nie pozbył w jakiejś ciemnej norze, gdzie bardzo schludny i okazały metys portugalski stał z pogodną miną we drzwiach i zdawał się rozumieć najdokładniej, jak należy postępować z klientami wszelkiego rodzaju. Odebrał od stworu pasiaste zawiniątko – które ten przyciskał mocno do piersi podczas wszystkich swoich peregrynacji po obcym mieście – a gdy Schomberg usiłował wytłumaczyć o co chodzi, przerwał mu poufnie:

– Rozumiem bardzo dobrze, proszę pana.

– Więc rozumie lepiej ode mnie – myślał, oddalając się, Schomberg, wdzięczny że uwolniono go od towarzystwa łowcy aligatorów. Zastanawiał się, kim są ci goście, ale nie umiał się zdobyć na żadne przypuszczenie. Nazwisk gości dowiedział się tego samego dnia, zapytawszy o nie wręcz „dla wciągnięcia do ksiąg”, jak objaśnił z wojskową sztywnością, prostując piersi i wystawiając brodę na pokaz.

Wygolony pan o wyglądzie zwiędłego młodzieńca, leżący na szezlongu, podniósł leniwie oczy.

– Moje nazwisko? Och, zwykły sobie Jones – niech pan zapisze – podróżujący dla przyjemności. A to jest Ricardo. – Ospowaty mężczyzna, rozciągnięty bezsilnie na drugim szezlongu, skrzywił się, jakby go coś połaskotało w koniec nosa, ale nie przemógł rozleniwienia. – Marcin Ricardo, sekretarz. Nie potrzebuje pan więcej wiadomości o nas, co? Co takiego? Zajęcie? Napisz pan – no… turyści. Dawano nam już i gorsze przezwiska, więc to naszych uszu nie urazi. A ten mój człowiek – gdzieś go pan podział? Aha, będzie mu tam dobrze. Jak czego będzie potrzebował, to sobie weźmie. To jest Piotr. Obywatel Kolumbii – Piotr, Pedro – nie wiem, czy miał kiedy jakie nazwisko. Pedro, łowca aligatorów. Och, naturalnie, zapłacę temu metysowi za jego utrzymanie. Muszę zapłacić. Taki jest wściekle do mnie przywiązany, że gdybym odprawił go z kwitkiem, skoczyłby mi do gardła. Czy mam panu opowiedzieć, jak zabiłem jego brata w puszczy kolumbijskiej? No, może innym razem – to dość długa historia. Zawsze będę żałował, że nie zabiłem go także. Mogłem to wtedy zrobić bez specjalnej fatygi; teraz już za późno. Wielki z nim kłopot, ale czasem bywa pożyteczny. Mam nadzieję, że pan nie wciągnie tego wszystkiego do swojej księgi.

 

Bezceremonialne, szorstkie obejście i pogardliwy ton „zwykłego sobie Jonesa” zbiły Schomberga zupełnie z tropu. Jeszcze nigdy w życiu nikt tak do niego nie przemawiał. Potrząsnął głową w milczeniu i wycofał się – właściwie nie przestraszony, choć w gruncie rzeczy był tchórzliwy pod pozorami męskości – ale mocno zaintrygowany i przejęty swoimi gośćmi.

V

W trzy tygodnie później Schomberg schował skrzynkę z pieniędzmi do kasy ogniotrwałej, której żelazny kadłub wypełniał róg sypialni, i rzekł do żony, nie patrząc wprost na nią:

– Muszę się tych dwóch pozbyć. Tak dalej być nie może.

Pani Schomberg żywiła to samo przekonanie od pierwszej chwili, ale była już od dawna wytresowana, aby się nie wyrywać ze swym zdaniem. Siedziała jak trusia, w nocnym stroju, przy jednej jedynej świecy, wiedząc z doświadczenia, że nawet jej potakiwania mogłyby być kamieniem obrazy. Wodziła oczami za postacią Schomberga, ubranego w piżamę i krążącego niespokojnie po pokoju.

Nie spojrzał na nią ani razu, albowiem pani Schomberg w nocnym stroju była najmniej powabną ze wszystkich istot na świecie – nędzną, niepokaźną, zwiędłą, złamaną, starą. A sylwetka jej w zestawieniu z kobiecą postacią, którą Schomberg miał zawsze w pamięci, raziła jeszcze bardziej jego zmysł estetyczny.

Chodził po pokoju, klnąc i złoszcząc się, aby podnieść w sobie odwagę do należytego poziomu.

– Niech mnie diabli wezmą, jeśli nie powinienem od razu, natychmiast pójść do jego pokoju i powiedzieć, aby się wyniósł jutro o świcie razem z tym swoim sekretarzem. Nie mam nic przeciw porządnej grze w karty, ale żeby urządzić sobie przynętę z mojego table d'hôte'u – krew mnie zalewa na samą myśl o tym! Przyjechał tutaj, bo jakiś łgarz w Manili powiedział mu, że prowadzę table d'hôte.

Nie mówił tego wszystkiego dla poinformowania pani Schomberg; po prostu myślał głośno i usiłował doprowadzić siebie do takiej pasji, aby zdobyć się na odwagę stawienia czoła „zwykłemu sobie Jonesowi”.

– Bezczelny arogant, oszust, szalbierz – ciągnął dalej. – Miałbym wielką ochotę…

Nie posiadał się z wściekłości – ponurej, ciężkiej, teutońskiej wściekłości – tak niepodobnej do malowniczej, żywiołowej furii ras latyńskich; i choć jego oczy błądziły niezdecydowanie po pokoju, nabiegła krwią i rozzłoszczona twarz obudziła niepokój w nędznej kobiecie od lat tyranizowanej – niepokój o jego cenne cielsko – ponieważ ta biedna istota nie miała poza nim żadnego oparcia na świecie. Znała go dobrze, ale nie do gruntu. Brak odwagi to ostatnia rzecz, jaką kobieta zgodzi się dostrzec w mężczyźnie którego kocha, albo od którego po prostu zależy. Więc też pani Schomberg, skulona lękliwie w kącie, ośmieliła się rzec błagalnie:

– Wilhelmie, bądź ostrożny! Pamiętaj, że mają w kufrach noże i rewolwery!

Jako podziękowanie za tę uwagę pełną niepokoju, rzucił wstrętne przekleństwo w stronę zalęknionej postaci. Pani Schomberg siedziała boso w kusym nocnym stroju, przypominając średniowieczną pokutnicę, obelżywymi słowami karconą za grzechy. Wspomniane przez nią narzędzia śmierci nie wychodziły z pamięci Schomberga. Nie widział ich nigdy na własne oczy. Zadanie, które wziął na siebie w dziesięć dni po przyjeździe gości, polegało na tym, że trzymał straż na werandzie, wałęsając się w pozie niedbałej a pełnej męskości, podczas gdy pani Schomberg, zaopatrzona w pęk dobranych kluczy, „przetrząsała” rzeczy dziwnych lokatorów, szczękając bezbarwnymi zębami, przy czym wypukłe jej oczy wyrażały nieprzytomną wprost trwogę. Jej groźny Wilhelm zażądał wręcz tej rewizji.

– Mówię ci, że będę stał na straży – rzekł do niej. – Gwizdnę, jak tylko zobaczę, że wracają. Ty nie potrafiłabyś gwizdnąć. A gdyby nawet złapał cię za kark i wyrzucił, nic by ci się takiego nie stało; ale on nie tknie kobiety. Nie tknie! Sam mi to mówił. To dziwaczna bestia. Muszę dowiedzieć się czegoś o ich sprawkach, żeby raz wreszcie temu koniec położyć. No dalej! Idź zaraz, prędko!

Było to straszne zadanie, ale pani Schomberg uległa, ponieważ daleko bardziej bała się męża, niż wszelkich możliwych skutków swego czynu. Najbardziej troszczyła się o to, czy w pęku kluczy powierzonych jej przez Schomberga znajdzie się taki, który będzie pasował do zamków. W przeciwnym razie cóż by to było za rozczarowanie dla Wilhelma! Tymczasem zastała kufry otwarte, ale poszukiwania nie trwały długo. Bała się broni palnej i w ogóle wszelkiej broni, nie wskutek tchórzostwa, lecz – jak to bywa u kobiet – prawie przesądnie, z abstrakcyjnego lęku przed gwałtem i morderstwem. Znalazła się z powrotem na werandzie na długo przedtem, nim Wilhelm miał sposobność do ostrzegawczego gwizdnięcia. Że zaś instynktowny, bezprzedmiotowy lęk najtrudniejszy jest do przezwyciężenia, nic nie mogło jej skłonić do powrotu i dalszych poszukiwań – ani groźne pomruki, ani dzikie syknięcia, ani nawet parę szturchnięć w żebra.

– Idiotyczne babsko – mruczał hotelarz, zmieszany wieścią o tej zbrojowni ukrytej w jednym z hotelowych pokoi. U Schomberga zmieszanie nie wypływało bynajmniej z przyczyn abstrakcyjnych; to była jego natura.

– Precz mi z oczu! – warknął. – Idź i ubierz się do table d'hôte'u.

Pozostawiony samemu sobie Schomberg pogrążył się w rozmyślaniach. Cóż to u diabła miało znaczyć? Jego proces myślenia leniwy był i dorywczy, lecz nagle olśniła go prawda.

– Wielki Boże, przecież to awanturnicy! – pomyślał.

W tej chwili właśnie spostrzegł, że „zwykły sobie Jones” i jego sekretarz, Ricardo o dwuznacznym nazwisku, wkraczają na hotelowy dziedziniec. Zeszli byli do portu w jakichś interesach i teraz właśnie wracali; smukły i cienki Jones stawiał długie nogi sztywnie i miarowo, niby nóżki cyrkla, a drugi gość kroczył żwawo u jego boku. Zupełna pewność przeniknęła do serca Schomberga. To byli bez wątpienia awanturnicy. Ale że przerażenie hotelarza polegało tylko na ogólnym wrażeniu, zdołał więc przybrać najsurowszy swój wygląd oficera rezerwy, nim się do niego zbliżyli.

– Dzień dobry panom.

Odpowiedzieli mu z drwiącą uprzejmością, co upewniło go jeszcze w nagle powziętym przeświadczeniu, że to z pewnością awanturnicy. Sposób, w jaki pan Jones zwracał na człowieka zapadłe oczy, niby obojętne jakieś widmo, i sposób, w jaki ten drugi – gdy się do niego mówiło – cofał nagle wargi i wystawiał zęby, nie podnosząc spuszczonych powiek, były to dowody oczywiste i rozstrzygające. Awanturnicy! – Przeszli przez salę bilardową, nieprzeniknieni i tajemniczy, kierując się ku tyłowi domu, gdzie czekały na nich pogwałcone kufry.

– Panowie, za pięć minut będzie dzwonek na drugie śniadanie – zawołał za nimi Schomberg, pogłębiając męski ton głosu.

Zdenerwowany był okropnie. Oczekiwał, że lada chwila obaj goście wrócą rozjuszeni i zaczną znęcać się nad nim z ohydnym brakiem opanowania. Tacy straceńcy gotowi na wszystko! Ale nie powrócili, widać nie spostrzegli nic niezwykłego w wyglądzie swoich kufrów. Schomberg odzyskał równowagę i powiedział sobie, że musi pozbyć się tych ohydnych mar możliwie najprędzej. Nie zamierzali prawdopodobnie bardzo długo pozostać; ani miasto, ani kolonia nie były odpowiednim miejscem pobytu dla awanturniczych charakterów. Schomberg bał się rozpocząć przeciw nim jakieś kroki. Bał się jak ognia wszelkiego rodzaju zamieszania – „chryi”, jak się wyrażał – w swoim hotelu. Takie rzeczy wpływały źle na frekwencję. Czasem, oczywiście, nie dało się „chryi” uniknąć; ale w porównaniu z walką, którą przewidywał, fraszką było chwycić pod żebra wątłego Zangiacoma, który miał kości nie większe od kurczęcia, podnieść go, cisnąć o ziemię i rzucić się na niego. To poszło gładko. Nieszczęsna kreatura o zagiętym nosie leżała bez ruchu, zagrzebana pod fioletową brodą.

Nagle, przypomniawszy sobie wszystkie okoliczności towarzyszące tej „chryi”, Schomberg jęknął, jak gdyby poczuł w dołku rozżarzony węgiel, i pogrążył się w rozpaczy. Ach, czemuż nie ma przy nim tej dziewczyny! Byłby wówczas nieugięty, i zdecydowany, i nieustraszony – stawiłby czoło dwudziestu awanturnikom – nie dbałby o nic na świecie! A tymczasem posiadanie pani Schomberg nie stanowiło najmniejszej podniety do przejawiania męskich cnót. Zamiast zobojętnieć tylko dla ludzi, czuł że obojętnieje dla całego świata. Życie – to udawanie i oszukaństwo; nie myślał narażać się na strzał w płuca lub wątrobę dla ratowania marnego istnienia. Nie ma w życiu uroku – pal je diabli!

W tym stanie duchowego rozkładu Schomberg – mistrz sztuki hotelarskiej, starający się nie dać żadnego powodu do zarzutów potęgom rządzącym tą gałęzią ludzkiej działalności – pozostawił rzeczy ich własnemu biegowi, choć widział bardzo dobrze, dokąd ten bieg prowadzi. Zaczęło się to od jednej czy dwóch partii kart po obiedzie – a grano najwidoczniej o trunki – z jakimś spóźnionym gościem, przy jednym ze stolików stojących pod ścianami sali bilardowej. Schomberg zmiarkował od razu co się święci. Więc to tak! Więc o to im idzie! I, krążąc niespokojnie po sali (ponury okres milczenia właśnie wtedy się zaczął), spoglądał spod oka na grających, ale nie odzywał się wcale. Nie warto było wszczynać kłótni z tak zarozumiałymi ludźmi. Nawet gdy zjawiły się pieniądze przy tej poobiedniej grze, w którą wciągano coraz więcej gości, powstrzymywał się jeszcze od poruszenia tej kwestii; nie miał ochoty ściągać na siebie szczególnej uwagi „zwykłego Jonesa” i dwuznacznego Ricarda. Jednak pewnego wieczora, gdy restauracyjne pokoje się opróżniły, Schomberg spróbował swych sił w sposób pośredni.

W odległym kącie pokoju zmęczony kelner chiński drzemał, przysiadłszy na piętach, oparty plecami o ścianę. Pani Schomberg znikła z widowni, jak zwykle, między dziesiątą a jedenastą. Schomberg chodził z wolna po pokoju i werandzie, pogrążony w myślach, i czekał, aż obaj goście pójdą spać. Nagle zbliżył się do nich po wojskowemu, wyprężył pierś i rzekł krótko marsowym tonem:

– Gorąca noc, proszę panów.

Pan Jones, wyciągnięty leniwie na krześle, podniósł oczy na hotelarza. Ricardo, siedzący w pozie równie leniwej, choć mniej niedbałej, nie dał znaku życia.

– Może napijemy się czegoś przed spaniem? – ciągnął Schomberg, zasiadając przy małym stoliku.

– I owszem – odrzekł sennie pan Jones.

Ricardo pokazał zęby w dziwacznym, krótkim grymasie. Schomberg odczuwał dotkliwie całą trudność nawiązania kontaktu z tymi ludźmi, którzy byli obaj tak spokojni, tak rozważni, tak groźnie bezceremonialni. Kazał Chińczykowi przynieść napoje. Zamierzał wybadać, jak długo ci goście chcą pozostać. Ricardo nie zdradzał ochoty do konwersacji, ale pan Jones zdawał się być w rozmownym usposobieniu. Głos jego, harmonizujący z zapadłymi oczami, był głuchy, lecz bynajmniej nie ponury; brzmiał obojętnie i zdawał się płynąć z daleka, jak gdyby mówiący znajdował się na dnie studni. Schomberg dowiedział się, że będzie miał zaszczyt gościć i stołować tych panów jeszcze najmniej przez miesiąc. Nie potrafił ukryć niezadowolenia wobec tej wiadomości.

– O co panu chodzi? Nie lubi pan mieć gości u siebie? – spytał ospale „zwykły sobie Jones”. – Myślałbym raczej, że właściciel hotelu powinien być z tego zadowolony.

Podniósł delikatne i cudownie zarysowane brwi. Schomberg mruknął coś w odpowiedzi, że miejscowość jest nudna i nie przedstawia nic ciekawego dla podróżników – że nic się tu nie dzieje, a życie wlecze się zanadto ospale; ale wywołał tylko oświadczenie, iż spokój miewa niekiedy swój urok i nawet nuda może być pożądana, jeżeli stanowi pewną odmianę.

– Nie mieliśmy czasu nudzić się przez ostatnie trzy lata – dodał „zwykły sobie Jones” z oczami utkwionymi posępnie w Schombergu, którego zaprosił do wypicia jeszcze jednej kolejki, tym razem na swój rachunek. Radził mu, aby się nie kłopotał sprawami, których nie rozumie, a przede wszystkim aby nie zachowywał się niegościnnie, co byłoby wysoce nieodpowiednie ze względu na jego zawód.

– Ja nie rozumiem tej sprawy? – mruknął Schomberg. – Przeciwnie, rozumiem doskonale. Ja…

– Pan się boi – przerwał pan Jones. – O cóż panu chodzi?

 

– Nie chcę mieć skandalu w swoim hotelu. O to mi chodzi.

Schomberg usiłował stawić odważnie czoło sytuacji, ale ten spokojny, czarny wzrok mu przeszkadzał. Gdy zaś spojrzał w bok niespokojnie, spotkał się z grymasem Ricarda odkrywającym mnóstwo zębów, choć zdawało się, że ten człowiek jest wciąż zatopiony w myślach.

– A w dodatku – ciągnął pan Jones odległym swoim głosem – nie może pan nic na to poradzić. Tu jesteśmy i tu pozostaniemy. Czyżby pan chciał nas wyrzucić? Pozwolę sobie zauważyć, że mógłby pan to zrobić; ale musiałby pan za to odpokutować – bardzo ciężko odpokutować. Możemy mu to obiecać, prawda Marcinie?

Sekretarz cofnął wargi i spojrzał ostro na Schomberga; zdawało się, że nie posiada się z chęci skoczenia na niego z zębami i pazurami.

Schomberg potrafił zdobyć się na głęboki śmiech:

– Ha! ha! ha!

Pan Jones zamknął oczy ze znużeniem, jak gdyby raziło go światło, i przez chwilę wyglądał zupełnie jak trup. To wcale nie było przyjemne; ale kiedy znów oczy otworzył, nastąpiła dla Schomberga jeszcze gorsza próba wytrzymałości nerwów. Widmowa siła tego wzroku, który utkwił w hotelarzu bez żadnego określonego wyrazu (to właśnie było najbardziej przerażające), zniweczyła resztki siły w jego charakterze.

– Pan chyba nie przypuszcza, że pan ma do czynienia ze zwykłymi ludźmi, co? – zapytał pan Jones swym martwym głosem, który zdawał się nieść jakąś groźbę z zaświata.

– On jest panem z panów – zaświadczył Marcin Ricardo i kłapnął nagle zębami, po czym jego wąsy zaczęły się ruszać same z siebie w dziwny, koci sposób.

– Och, ja nie o tym myślałem – odezwał się „zwykły sobie Jones”, zaś oniemiały Schomberg siedział ciężko na krześle, trochę pochylony, i wodził oczami od jednego do drugiego. – Naturalnie, że jestem szlachcicem; ale Ricardo przywiązuje zbyt wiele wagi do społecznego stanowiska. Mam co innego na myśli; więc na przykład – ten spokojny i niewinny Ricardo, jak go tu pan widzi, nie zawahałby się ani chwili, gdyby chodziło o podpalenie pańskiego wesołego zakładu. Zajęłoby się to jak pudełko od zapałek. Niech pan nad tym pomyśli! Nie pomogłoby to panu w interesach, prawda? A co by się potem stało z nami, mniejsza o to.

– No, no, panowie – upomniał szeptem Schomberg – Cóż to za dziki pomysł!

– A pan przyzwyczaił się mieć do czynienia z ludźmi oswojonymi, prawda? Ale my nie jesteśmy oswojeni. Raz przez dwa dni trzymaliśmy w przyzwoitej odległości całe rozwścieczone miasto, a potem uszliśmy z łupem. To było w Wenezueli. Spytaj pan Marcina – on może panu opowiedzieć.

Schomberg spojrzał machinalnie na Ricarda, który przewinął tylko język po wargach z niesamowitym smakiem, ale nie zabierał się jakoś do opowiadania.

– No tak, to by była może za długa historia – przyznał pan Jones po chwili milczenia.

– Nie jestem jej wcale ciekawy – odrzekł Schomberg. – Tu nie Wenezuela. Nie uszłoby to wam na sucho. Ale to wszystko głupia gadanina bez najmniejszego sensu. Czy pan chce przez to powiedzieć, że pan ma zamiar urządzić mi awanturę o tych parę guldenów, które pan i ten pański towarzysz – tu zerknął podejrzliwie na Ricarda, jak na osobliwe jakieś zwierzę – możecie wygrać przez wieczór? Przecież moi goście nie są bogaczami o kieszeniach wypchanych gotówką. Dziwię się, że tak się panowie męczycie i tyle ryzykujecie dla takich marnych pieniędzy.

Pan Jones oświadczył w odpowiedzi na ten argument, że przecież trzeba coś robić dla zabicia czasu. Zabijanie czasu nie jest zabronione. Wreszcie, będąc widocznie w usposobieniu do zwierzeń, oświadczył głosem nikłym i obojętnym, niby wydostającym się z grobu, że sam jest sobie panem i nie dba o nikogo – jak gdyby świat był wciąż jeszcze wielką, dziką dżunglą, nie objętą żadnymi prawami. Marcin jest człowiekiem tego samego pokroju – ma powody po temu.

Wszystkie te oświadczenia Ricardo potwierdzał krótkimi warknięciami, które nie miały w sobie nic ludzkiego. Schomberg spuścił oczy, onieśmielony widokiem tych dwóch ludzi; ale zaczynał już tracić cierpliwość.

– Spostrzegłem zaraz, naturalnie, że jesteście dwaj desperaci – w tym właśnie rodzaju jak pan mówi. Ale cobyście pomyśleli, gdybym wam powiedział, że jestem prawie takim samym desperatem? Ludzie sobie myślą: „Ten Schomberg ma święte życie w swoim hotelu”; a mnie się zdaje, że byłoby mi wszystko jedno, gdybyście mi wypruli wnętrzności i spalili całą tę budę. Tak!

Rozległo się ciche gwizdnięcie. Pochodziło od Ricarda i brzmiało szyderczo. Schomberg oddychał ciężko, patrząc w podłogę. Był naprawdę w rozpaczy. Pan Jones trwał wciąż w omdlewającym sceptycyzmie.

– No, no! Pan ma wcale niezłe zajęcie. Pan jest idealnie oswojony; pan – Urwał, po czym dodał tonem pełnym obrzydzenia:

– Pan ma żonę.

Schomberg, uderzając niecierpliwie nogą o podłogę, roześmiał się i wykrztusił jakieś niewyraźne przekleństwo.

– Co mi tu pan będzie zawracał głowę tym przeklętym ciężarem! – zawołał. – Chciałbym, żeby pan zabrał ją stąd do diabła! Nie goniłbym za wami.

Ten nieoczekiwany wybuch dotknął w dziwny sposób pana Jonesa. Gość cofnął się ze wstrętem razem z krzesłem, jak gdyby Schomberg rzucił mu w twarz wijącą się żmiję.

– Cóż to za piekielne głupstwo? – mruknął niewyraźnie. – Co pan chce przez to powiedzieć? Jak pan śmie?

Ricardo głośno zachichotał.

– Mówię wam, że jestem w rozpaczy – powtórzył Schomberg. – Nikt nigdy nie był w takiej rozpaczy. Gwiżdżę na wszystko, co mnie może spotkać!

– No więc – zaczął pan Jones tonem spokojnym a jednak groźnym, jak gdyby słowa – zwykłe, codzienne słowa – miały w jego pojęciu jakieś inne, złowrogie znaczenie – więc po cóż pan nam dokucza w taki śmieszny sposób? Jeżeli panu wszystko jedno, jak pan mówi, niechże pan da nam klucz od tej swojej budy koncertowej; urządzimy spokojną partię kart – skromniutki banczek – przy jakich dwunastu świecach. Pańscy klienci bardzo by to sobie chwalili – o ile mogę sądzić ze sposobu, w jaki zakładali się przy partii écarté27, którą rozegrałem z tym blondynem o dziecinnej twarzy – jak to on się nazywa? Oni wszyscy tęsknią po prostu za skromnym banczkiem. Boję się, że Marcin wziąłby panu za złe, gdyby się pan opierał; ale naturalnie nie będzie pan miał nic przeciwko temu. Pomyśl pan tylko, ile oni wypiją.

Schomberg podniósł wreszcie oczy i ujrzał błyski pod szatańskimi brwiami pana Jonesa, w dwóch ciemnych, nieprzeniknionych jamach, zwróconych w jego stronę. Wstrząsnął się, jakby tam czyhały okropności gorsze od mordu i rzekł, wskazując głową na Ricarda:

– Ręczę, że ten nie zawahałby się ani na chwilę i dźgnąłby mnie od razu, gdyby miał pana za plecami. Czemuż nie zatopiłem szalupy i siebie samego w dodatku, zanim przybiłem do tego parowca, który was przywiózł! Ale niech tam, żyję w piekle już od miesięcy, wasza obecność nie robi mi wielkiej różnicy. Dam wam halę koncertową – i niech to wszyscy diabli! Ale jak będzie z kelnerem obsługującym gości? Jak zobaczy karty i pieniądze, wypaple wszystko – całe miasto w mig będzie wiedziało.

Upiorny uśmiech poruszył wargi pana Jonesa.

– Ach, widzę już; pan chce, żeby wszystko poszło gładko. Bardzo dobrze; to jest właściwa droga. Niech się pan nie trapi. Każe pan Chińczykom pójść wcześnie spać, a na ich miejsce sprowadzimy Pedra co wieczór. Nie wygląda wprawdzie na przeciętnego kelnera, ale da sobie radę z obnoszeniem tacy; pan zaś będzie siedział tu od dziewiątej do jedenastej, wydając napoje i zgarniając pieniądze.

– Będzie ich teraz trzech – pomyślał nieszczęsny Schomberg.

Ale Pedro był przynajmniej tylko prostym, zwykłem bydlęciem, mimo całej swej krwiożerczości. Nie było w nim nic tajemniczego, ani niesamowitego – nie wyglądał jak skradający się, ostrożny dziki kot, przemieniony w człowieka, ani jak impertynencki duch na urlopie z piekła, wyposażony w skórę i kości tudzież w chytrą moc budzenia lęku. Pedro – razem ze swoimi kłami, skołtunioną brodą i dziwnym spojrzeniem małych, niedźwiedzich oczek – w porównaniu z tamtymi wydawał się rozkosznie naturalny. Zresztą Schomberg nie miał już sił.

– Niech i tak będzie – zgodził się posępnie. – Ale wiedzcie, panowie, że gdybyście się byli zjawili jeszcze przed trzema miesiącami – nawet mniej niż przed trzema miesiącami – bylibyście zastali zupełnie innego człowieka niż ten, który teraz do was mówi. Doprawdy! I cóż pan na to?

26metys – osoba, której jedno z rodziców jest białe, a drugie należy do Indian. [przypis edytorski]
27écarté (fr.) – gra karciana podobna do wista, której element stanowi wymiana kart. [przypis edytorski]
Купите 3 книги одновременно и выберите четвёртую в подарок!

Чтобы воспользоваться акцией, добавьте нужные книги в корзину. Сделать это можно на странице каждой книги, либо в общем списке:

  1. Нажмите на многоточие
    рядом с книгой
  2. Выберите пункт
    «Добавить в корзину»