Бесплатно

Robinson Crusoe

Текст
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Robinson Crusoe
Robinson Crusoe
Бесплатная электронная книга
Подробнее
Robinson Crusoe
Бесплатная электронная книга
Подробнее
Robinson Crusoe
93,88 
Подробнее
Robinson Crusoe
Электронная книга
93,88 
Подробнее
Robinson Crusoe
188,72 
Подробнее
Robinson Crusoe
Электронная книга
Подробнее
Robinson Crusoe
Электронная книга
Подробнее
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

Jakoś ich to nie bardzo zmartwiło, gdyż pogadawszy trochę, zawrócili spokojnie w gęstwinę, zostawiając łódź aż do najbliższego przypływu na łasce losu.



Staraliśmy się obaj przez cały ten czas trzymać w ukryciu, co było rzeczą łatwą, gdyż ze szczytu skały widzieliśmy każdy szczegół doskonale. Wiedziałem, że upłynie co najmniej dziesięć godzin zanim przypływ umożliwi zepchnięcie łodzi na wodę. Wówczas zaś zapadnie mrok, tak że zdołam podpełznąć i usłyszeć bodaj coś niecoś z rozmowy marynarzy.



Tymczasem zacząłem się zbroić, jak ongiś do walki, uświadamiając sobie jednak, że będę się musiał zmierzyć z groźniejszym niż dzicy nieprzyjacielem.



Piętaszek także uzbroił się. Był on teraz wyśmienitym strzelcem i oddawał mi nieocenione przysługi. Wziąłem dla siebie dwie strzelby, zaś trzy muszkiety oddałem Piętaszkowi.



Musiałem wówczas wyglądać nader wojowniczo. Miałem kaftan z długowłosych skór i wysoką czapkę w kształcie stożka, wyglądającą na niedźwiedzią bermycę. Przy boku mym kołysał się długi miecz, za pasem tkwiły dwa pistolety, a na każdym ramieniu sterczała strzelba.



Postanowiłem nie opuszczać przed zmrokiem kryjówki. Około drugiej po południu, kiedy upał był największy, znikli gdzieś bez śladu marynarze. Przypuszczałem, że się zaszyli w gęstwę i legli spać gdzieś w cieniu.



Trzej nieszczęśliwi siedzieli pod drzewem, stroskani, nie myśląc o śnie. Dzieliła ich ode mnie zaledwo ćwierć mili angielskiej, a ukryci w lesie marynarze dostrzec ich stamtąd nie mogli.



Zauważywszy to, postanowiłem podejść do nich, w celu zbadania stanu rzeczy. Bez długiego namysłu ruszyłem w tym kierunku w pełnym uzbrojeniu wojennym, za mną zaś kroczył Piętaszek, który chociaż także przeładowany bronią ani w części tak dziko jak ja nie wyglądał.



Dotarłszy w pobliże siedzących w ponurym zatroskaniu, zawołałem w języku hiszpańskim:



– Hallo! Mości panowie! Raczcie się przedstawić!



Skoczyli na równe nogi, ale przestrach ich wzrósł jeszcze dziesięciokrotnie, gdy zobaczyli mą dziką, wojowniczą postać.



Żaden nie pisnął słowa i zdawało się, lada moment wszyscy trzej uciekną.



Dla uspokojenia, przemówiłem teraz po angielsku:



– Panowie! Nie bójcie się! Przyjaciel śpieszący z ratunkiem jest bliżej, niż sądzicie.



– Zaprawdę – rzekł jeden z trójki głosem bardzo poważnym, kłaniając mi się nisko – zaprawdę, niebo to zesłać nam chyba musiało tego przyjaciela, gdyż żadna ludzka pomoc dotrzeć do nas nie zdoła.



– Wszelka pomoc płynie z nieba! – odparłem. – Teraz jednak powiedzcież, czy chcecie pomocy człowieka nieznajomego w waszej niedoli. Widziałem jak was przywieziono, okryto obelgami, a nawet jeden z marynarzy groził wam szablą.



Biedny człowiek stojący ciągle z odkrytą głową zaczął na te słowa drżeć, a łzy spływały mu obfite po policzkach.



– Czyliż rozmawiam z wysłańcem Boga? – spytał drżącym głosem. – Czy stoi przede mną człowiek, czy anioł?



– Uspokójcież się, zacny panie! – odparłem. – Gdyby Bóg zesłał swego anioła, miałby on piękniejsze szaty i inną też broń, niż ja. Uspokójcież się, proszę, wszyscy, jestem człowiekiem, jak i wy Anglikiem i chętnie wystąpię w waszej obronie. Jak widzicie mam tylko jednego służącego, ale broni i amunicji pod dostatkiem. Mówcież bez ogródek, w jaki sposób was ratować? Cóż to się wam przygodziło?



– O panie! – odrzekł biedaczysko. – Czas zbyt krótki, a nieprzyjaciele zbyt blisko, by opowiadać szczegółowo nasze dzieje. Wiedzcież tedy tylko, że ja jestem kapitanem okrętu, który tu stoi w pobliżu na kotwicy. Załoga zbuntowała się, z wielką biedą uniknąłem śmierci, a zbrodniarze wysadzili mnie wraz z tym oto wiernym mi sternikiem i tym oto podróżnym jadącym z nami na wyspie, którą uważali za bezludną, w tym celu, byśmy wszyscy trzej marnie zginęli.



– Gdzież są teraz buntownicy? – spytałem. – Czy panowie wiecie?



– O ile wiem, siedzą w tej tam gęstwie lasu! – powiedział kapitan, wskazując dość odległy punkt. – Mam nadzieję, iż nie dosłyszeli pańskiego zawołania i że nas teraz nie obserwują. Inaczej wpadliby na nas niezwłocznie i wszystkich wymordowali.



– Czy mają broń palną? – spytałem znowu.



– Tylko dwie strzelby, z których jedna została w łodzi.



– Dobrze! Zostawcie wszystko mnie. Draby śpią, zda się, twardo, tak że z łatwością moglibyśmy ich pozabijać. A może lepiej, zdaniem pańskim, wziąć ich w niewolę?



Kapitan oświadczył, że dwu tylko spośród przybyłych są łotrami bez sumienia, gdyby ich więc udało się schwytać, reszta wróciłaby natychmiast do posłuszeństwa.



Spytałem, którzy to są ci niepoprawni zbrodniarze.



Odpowiedział, że nie może mi ich z odległości wskazać, jednocześnie zaś przyobiecał, że zastosuje się do wszelkich mych wskazówek i poleceń.



– A więc udajmyż się przede wszystkim na miejsce gdzie nas widzieć, ani słyszeć nie mogą! – powiedziałem. – Tam uradzimy w spokoju, co czynić należy.



Zgodzili się wszyscy trzej i poszli ze mną do kotliny ukrytej przed oczyma marynarzy.



– Przede wszystkim żądam od pana, kapitanie, odpowiedzi – powiedziałem, rozpoczynając obrady. – Czy zechcesz spełnić dwa moje warunki?



Kapitan nie czekał dalszego ciągu, ale zaręczył niezwłocznie, że, o ile okręt wróci w jego posiadanie, zostanie mi wyłącznie oddany do usług, jeśliby się zaś nawet to nie udało, zostanie przy mnie i do śmierci mnie nie opuści, choćby miał jechać na koniec świata. Dwaj inni złożyli takie samo ślubowanie.



– Warunki moje są następujące! – oświadczyłem. – Po pierwsze: Jak długo zostawać będziecie panowie na tej wyspie, musisz, kapitanie, zrzec się wszelkiej władzy i mnie uznać za jedynego rozkazodawcę. Broń, którą wam trzem powierzę, winniście mi zwrócić na każde wezwanie. Po wtóre: Zobowiązujesz się pan, kapitanie, odwieźć mnie i sługę mego bezpłatnie do Anglii, skoro tylko okręt zostanie panu oddany w ręce.



Kapitan przystał z wielką gotowością na oba warunki, którym zresztą nic zarzucić nie było można. Oświadczył wzruszony, że przez całe życie będzie mym dłużnikiem i udowodni to przy każdej sposobności.



– Dobrze! – powiedziałem. – Wyglądasz pan, kapitanie, na uczciwego człowieka i wierzę ci. Oto trzy muszkiety dla was oraz proch i kule. Powiedzcież teraz, co, zdaniem waszym, przedsięwziąć należy?



Przyjął broń, rozdał ją pomiędzy obu towarzyszy i podziękowawszy serdecznie oświadczył, że się poddaje moim rozkazom.



Na te słowa wyraziłem przekonanie, że najlepiej by było podejść do śpiących i dać ognia. Gdy kilku padnie, reszta podda się pewnie i będzie można ich ułaskawić. Zresztą, niechże sam Bóg kieruje kulami.



Taka metoda wydała się jednak zacnemu kapitanowi zbyt sroga. Nie chciał przyzwolić na mordowanie tych ludzi i wyraził to w sposób nader skromny. Dwu z nich uważał co prawda za skończonych łotrów. Oni to wywołali cały bunt i zachodziła obawa, że jeśli nam umkną, to sprowadzą na wyspę całą załogę i zamordują nas bez namysłu.



Przysłuchiwałem się spokojnie, gdy zaś skończył, odparłem:



– Widzisz pan tedy, kapitanie, że mój projekt był dobry. Konieczność zmusza czasem do okrucieństwa i jest to jedyny sposób ocalenia własnego życia.



Kapitan sprzeciwiał się dalej rozlewowi krwi, wobec czego oświadczyłem, że biorę w swe ręce całą sprawę i uczynię, co uznam za potrzebne.



Podczas tych obrad zbudziło się kilku marynarzy i wstali z trawy. Widzieliśmy ich dokładnie, spytałem więc kapitana, czy są to przywódcy buntu.



Zaprzeczył.



– A więc pozwolimy im umknąć! – powiedziałem. – Widać sama Opatrzność poddała im zbawczą myśl oddalenia się od reszty. Jeśli teraz tamci ci ujdą, kapitanie, to będzie pańska własna wina.



Podniecony tą uwagą wziął kapitan w rękę muszkiet, zatknął jeszcze za pas jeden z mych pistoletów, a za jego przykładem uczynili to samo dwaj inni. Potem, stąpając ostrożnie, ruszyli w kierunku, gdzie spali marynarze. Nie zdołali jednak uniknąć lekkiego szmeru, jakaś gałązka trzasła, to zwróciło uwagę jednego z ludzi, który nie spał, zerwał się też i zbudził gromkim krzykiem towarzyszy. Ale było już za późno. Zaledwie otworzył usta wypalili sternik i podróżny, a mierzyli tak dobrze, że jeden z buntowników poległ na miejscu, drugi zaś odniósł ciężką ranę.



Ranny zerwał się jednak zaraz i zaczął głośno wzywać pomocy. Kapitan, który przez ostrożność zachował swój nabój w lufie, podszedł doń, wezwał go, by błagał Boga o przebaczenie grzechów, gdy zaś łotr rzucił się na niego, wymierzył mu kolbą w głowę cios, po którym nie wstał już z ziemi.



Zostało jeszcze trzech marynarzy, z których jeden był lekko ranny.



Zjawiłem się teraz ja na placu boju, a marynarze, poznawszy, że nie ma mowy o oporze, jęli błagać kornie o życie.



Kapitan powiedział im, że mogą zostać ułaskawieni, jeśli złożą przysięgę, iż z całego serca żałują udziału w buncie, pomogą odzyskać okręt i doprowadzą go do Jamajki, skąd wyruszono.



Marynarze objawili głęboką skruchę, żal i przysięgli bezwzględne posłuszeństwo, po czym kapitan zgodził się, by im darować życie. Nie miałem nic przeciw temu, zażądałem tylko, by im związano ręce i nogi i nie zdejmowano więzów, jak długo będą przebywać na mojej wyspie.



Rozdział dwunasty

– Robinson opowiada kapitanowi swe dzieje. – Plany odzyskania okrętu. – Druga łódź buntowników przybija do wyspy. – Robinson wciąga marynarzy w pułapkę i zabiera im łódź. – Przywódca buntu pada z ręki kapitana. – Namiestnik wyspy.



Podczas tych zdarzeń Piętaszek i sternik poszli z moim rozkazem do łodzi i zabrali z niej wiosła oraz maszt i żagle. Po pewnym czasie zjawili się trzej marynarze, którzy z samego początku odłączyli się od reszty. Zdumiało ich wielce, że kapitan, niedawno będący jeńcem, jest na powrót ich panem i władcą. Dali się też bez oporu związać i to dopełniło miary naszego zwycięstwa.



Mieliśmy teraz wraz z kapitanem dość czasu, by sobie wzajemnie opowiedzieć dzieje żywota. Ja zacząłem pierwszy, on zaś słuchał uważnie, a nawet z wielkim napięciem. Wielkie wrażenie wywarło na nim zwłaszcza owo zrządzenie Opatrzności, skutkiem którego zaopatrzony zostałem w żywność, broń i amunicję. Wzruszenie go ogarnęło wielkie, gdy zestawił życie moje ze swoim i spostrzegł, że zostałem uratowany przez Boga po to, by mu z kolei ocalić życie. Siedział milcząc, ze łzami w oczach i ściskał mi raz po raz rękę, niezdolny wyrzec słowa.

 



Gdyśmy tak ulżyli sercom swoim, wyprowadziłem go, wraz z dwoma towarzyszami na szczyt mojej skały, a stamtąd, po drabinie do wnętrza fortecy. Uraczyłem moich gości różnymi rzeczami, potem zaś pokazałem im wszystko, co sporządziłem i czego dokonałem w ciągu długich lat samotności. Chodzili niby we śnie, nie mogąc uwierzyć przez czas dłuższy temu, co widzą i słyszą. Kapitana zajęły zwłaszcza moje urządzenia fortyfikacyjne oraz plantacja, która po latach dwudziestu, utworzyła nieprzebyty wprost las. Powiedziałem mu, że wzorem panujących posiadam prócz rezydencji także pałac letni, który mu pokażę, na razie jednak trzeba zająć się odzyskaniem okrętu.



Przyznał mi zupełną rację, ale zakłopotał się wielce, gdyż na pokładzie było jeszcze dwudziestu sześciu marynarzy, którzy wzięli udział w buncie i wiedzieli dobrze, że wedle prawa muszą postradać życie. Dlatego też nie ulegało wątpliwości, że bronić się będą do upadłego, z uwagi na to, iż w pierwszym porcie angielskim czeka ich stryczek. Nie sposób było pokonać ich tak małą liczbą ludzi, jaka tworzyła naszą gromadkę.



Zapatrywania kapitana były aż nadto uzasadnione, powiedziałem mu tedy, że jedynie podstępem zdołamy dojść do celu.



Spodziewałem się, iż załoga zniecierpliwiona długą nieobecnością towarzyszy, wyśle drugą łódź dla ponaglenia powrotu, a zachodziła możliwość, że marynarze tej drugiej łodzi przybędą uzbrojeni w broń palną. Poradziłem więc przede wszystkim uszkodzić pierwszą łódź, by była niezdatna do użytku.



Poszliśmy do niej i wyjęliśmy wszystko co nam się mogło przydać. Była tam flaszka wódki, kilka sucharów, pełny róg z prochem oraz zawinięty w płótno żaglowe kilkufuntowy kawał cukru. Bardzo mu byłem rad, gdyż od niezmiernie długiego już czasu nie miałem w ustach cukru.



Wiosła, maszt, ster i żagiel zabrali już poprzednio Piętaszek i sternik, toteż wyniósłszy z łodzi wymienione przedmioty, wybiliśmy w dnie wielką dziurę. Czyniąc to nie miałem na celu odzyskania okrętu, ale chciałem, w razie niepowodzenia, naprawić łódź i ruszyć nią na poszukiwanie Hiszpanów, o których nie zapomniałem wcale.



Potem wyciągnęliśmy łódź tak daleko na piasek, że przypływ zabrać jej nie mógł i właśnie zajęci byliśmy naradą, co dalej czynić, gdy nagle okręt dał strzał armatni i wywiesił flagę na znak, by łódź wracała.



Ale żadna łódź nie odbiła od brzegu.



Okręt dał jeszcze kilka sygnałów armatnich, gdy zaś pozostały bez skutku wysłano drugą łódź, która szybko zbliżać się zaczęła do wyspy. Przez lunetę naliczyłem dziesięciu marynarzy uzbrojonych w muszkiety.



Okręt stał w odległości dwu mil angielskich, toteż łódź miała spory kawał do przepłynięcia. Przez ten czas oglądaliśmy za pomocą lunety twarze wioślarzy. Kapitan rozpoznał wszystkich i powiedział, że trzech z pośród nich to ludzie uczciwi, którzy tylko pod grozą śmierci przystali do buntowników. Natomiast bosman siedzący także w łodzi i sześciu innych marynarzy byli to szubrawcy, najgorsi z buntowników i kapitan zafrasował się wielce, czy damy radę takiej czeredzie zbrojnych.



Uśmiechnąłem się tylko z tych jego obaw i powiedziałem mu, że ludzie w naszym położeniu stać winni wyżej ponad wszelki strach, gdyż każdy wynik, śmierć czy życie, oznacza oswobodzenie z wygnania. Przypomniałem mu własne życie moje na dowód, że wszystko dla mnie lepsze, niż obecna sytuacja, a w końcu dodałem:



– Gdzież się zresztą podziała, kapitanie, pańska wiara, że Bóg uratował mi życie po to, by pana ocalić? Ja osobiście nierad jestem jednemu tylko…



– Czemuż to? – spytał.



– Powiedziałeś pan, kapitanie, że w łodzi znajduje się trzech uczciwych marynarzy, a przeto życie ich musimy uszanować. Gdyby wszystkich dziesięciu było drabami, sądziłbym, że sam Bóg ich wydaje w ręce nasze. Wiedz pan bowiem, kapitanie, iż ktokolwiek dotknie stopą tej wyspy, popada w moc naszą, a jego życie lub śmierć od nas jedynie zależy.



Wyrzekłem te słowa głośno, z pełną wiarą i uśmiechem na ustach, toteż dodały one odwagi kapitanowi i zaufania innym naszym towarzyszom broni.



Gdy tylko łódź odbiła od okrętu, pośpiesznie rozdzieliliśmy naszych jeńców. Dwaj, o których kapitan miał najgorszą opinię, umieszczeni zostali w mojej jaskini skalnej w lesie, skąd wrócić by tak łatwo nie mogli, nawet gdyby zdołali poszarpać więzy. Postawiono w pobliżu skrępowanych jadło i napój, a eskortujący ich Piętaszek dał im też kilka świec, by nie siedzieli po ciemku. Potem przyrzekł, że jeśli przez dni kilka zachowają się spokojnie, odzyskają wolność, w razie przeciwnym zostaną bezwzględnie rozstrzelani.



Przyrzekli czekać cierpliwie, podziękowali za żywność i światło, a gdy Piętaszek odszedł pewni byli, że stoi na straży przed jaskinią.



Innych więźniów nie traktowaliśmy tak surowo. Dwaj niepewni pozostali w więzach, dwu zaś innych przyjąłem na polecenie kapitana do służby, odebrawszy od nich przysięgę, że będą żyć i umierać z nami. Wraz z tymi posiłkami liczyła teraz nasza armia siedmiu ludzi i nie wątpiłem, iż damy radę tamtym dziesięciu, tym więcej, iż zdaniem kapitana było pośród nich jeszcze trzech uczciwych.



Niedługo po ukończeniu tych przygotowań druga łódź wylądowała na wyspie.



Załoga wysiadła i wyciągnęła łódź daleko na piasek. Uradowało mnie to, gdyż obawiałem się, że ją zostawią na kotwicy w głębokiej wodzie pod strażą kilku towarzyszy, co by nam uniemożliwiło zdobycie tego statku.



Zaledwo wysiedli, pospieszyli do pierwszej łodzi i zdumieli się, widząc, że jest pusta oraz przedziurawiona na dnie.



Przez dobrą chwilę stali bezradni i rozmawiali o tej dziwnej przygodzie, potem zaś zaczęli krzyczeć głośno dla zwołania towarzyszy. Gdy to nie odniosło skutku, stanęli kołem i oddali salwę. Odpowiedziało im tylko echo z lasu, a i ten sygnał spełzł na niczym. Siedzący w jaskini marynarze nie usłyszeli strzałów, zaś inni nie śmieli na nie odpowiedzieć.



Bosman nie umiał sobie wytłumaczyć tego milczenia i postanowił, jakeśmy się dowiedzieli później, wrócić na okręt z meldunkiem, że cała załoga pierwszej łodzi poniosła na wyspie śmierć, a sama łódź została zniszczona przez nieznanego nieprzyjaciela. Nie tracąc tedy czasu, zepchnęli swą łódź z powrotem we wodę i wsiedli wszyscy.



Kapitan zadrżał ze strachu, pewny był bowiem, że po powrocie marynarzy okręt rozwinie żagle i odpłynie. Ale ta obawa okazała się przedwczesna.



Ujechawszy małą przestrzeń, łódź zawróciła, przybiła na nowo do wyspy, a załoga wysiadła, zostawiając jednak trzech marynarzy jako straż przy statku. Reszta ruszyła w głąb wyspy, by ją zbadać.



Rozczarowało nas to wielce, gdyż nawet w razie pokonania tych siedmiu marynarzy, którzy wysiedli, nic by nam z tego nie przyszło, gdyby tamci trzej wrócili do okrętu z zawiadomieniem. Okręt odpłynąłby w takim razie na pewno.



Nie było jednak na razie innej rady, jak czekać co się dalej stanie.



Siedmiu marynarzy poszło w głąb wyspy, zaś trzej pozostali zarzucili kotwicę w pewnej od lądu odległości, czekając na powrót towarzyszy. Skutkiem tego nie było mowy o zdobyciu łodzi.



Maszerujący szli szeregiem w kierunku mej fortecy. Śledziliśmy każdy ich ruch, oni zaś widzieć nas nie mogli.



Czekaliśmy, aż podejdą blisko, by dać salwę. Dotarłszy do wzgórza, z którego mogli objąć spojrzeniem znaczną część północnego krańca wyspy, podnieśli wielki krzyk i wrzeszczeli tak długo, aż wszyscy ochrypli. Uznali potem, widocznie, że niebezpiecznie jest iść dalej w nieznaną okolicę, usiedli przeto pod drzewem i zaczęli się naradzać.



Łatwo by nam przyszło pokonać ich, gdyby byli zasnęli jak poprzednicy, ale zachowali ostrożność wobec niebezpieczeństwa, mimo że go nie znali wcale.



Kapitan powziął myśl, która mi przypadła do gustu. Jeśliby marynarze dali raz jeszcze salwę sygnałową, należało rzucić się na nich, zanim zdołają nabić muszkiety i obezwładnić wszystkich. W ten sposób osiągnęlibyśmy nasz cel bez rozlewu krwi, na czym to właśnie wielce zależało zacnemu kapitanowi.



Ale marynarze nie dali salwy sygnałowej, musieliśmy tedy czekać bezczynnie w zasadzce.



Przyszło mi na myśl, że może za nastaniem mroku zdołamy podstępem zwabić na ląd strażników łodzi.



Po długich obradach marynarze wstali i ruszyli z powrotem ku wybrzeżu. Bali się widać nieznanych niebezpieczeństw, których ofiarą padli ich towarzysze, postanowili tedy wrócić i odpłynąć.



Zauważywszy ich zamiar podzieliłem się swą obawą z kapitanem, a biedak ten popadł w straszną rozpacz. Zaraz jednak błysnęła mi myśl o podstępie, za pomocą którego można by buntownikom przeszkodzić w tym zamiarze.



Kazałem Piętaszkowi i sternikowi pobiec co prędzej na zachodnie wybrzeże, tam gdziem stoczył pierwszą walkę z dzikimi, wejść na wzgórze i krzyczeć co sił w piersiach, tak by buntownicy usłyszeli i odpowiedzieli. Potem mieli wysłańcy cofnąć się, krzycząc ciągle, w las i gnać szerokim kręgiem w kierunku, który im dokładnie wyznaczyłem.



Marynarze mieli właśnie wsiadać do łodzi, gdy nagle rozbrzmiały z głębi wyspy donośne przeciągłe okrzyki Piętaszka i sternika.



Zaczęli nadsłuchiwać, spoglądali po sobie, naradzili się pośpiesznie, potem zaś pobiegli żwawo wybrzeżem w stronę zachodnią, w ślad za głosami, aż do rzeczki, która im zastąpiła niespodzianie drogę.



Stało się, com przewidział. Przywołali łódź, by ich przewiozła na drugi brzeg wezbrany właśnie skutkiem przypływu wody.



Łódź podpłynęła trochę w górę rzeczki i wysadziła załogę na przeciwległym brzegu, ponieważ zaś było tu z pozoru całkiem bezpiecznie, przeto marynarze przywiązali statek liną do drzewa i poszli dalej, zabierając ze sobą jednego ze strażników, by wzmocnić swą gromadkę.



Trudno było życzyć sobie czegoś lepszego. Gdy tylko marynarze pobiegli na poszukiwanie niewidzialnych krzykaczy, wypadłem z towarzyszami z zasadzki, przekroczyłem rzeczkę w części górnej, płytkiej i rzuciliśmy się na dwu strażników. Jeden leżał w trawie, drugi na dnie łodzi i wpadli nam w ręce, zanim się spostrzegli. Leżący w trawie chciał uciekać, ale kapitan zwalił go na ziemię, po czym drugi poddał się bez namysłu. Wyszło na jaw, że ten drugi został przemocą nakłoniony do buntu, przeto wstąpił w nasze szeregi i wytrwał uczciwie do końca na stanowisku.



Tymczasem Piętaszek i sternik wywabili marynarzy tak daleko w głąb wyspy, że nie mogli oni wrócić do łodzi przed zapadnięciem nocy. Zjawili się w końcu przy nas, strasznie zmęczeni, co było również miarą zmęczenia tych, którzy ich szukali.



Nie było teraz nic innego do roboty, jak czekać nadejścia buntowników, by się na nich rzucić pod osłoną ciemności.



Po kilku godzinach zaczęli nadciągać pojedynczo, wołając towarzyszy, by się śpieszyli. Wszyscy klęli, żalili się i wzdychali, rozgoryczeni długim szukaniem i bieganiem, od którego poranili sobie nogi.



Dotarłszy do łodzi, stanęli oniemiali. Była pusta, leżała wysoko na piasku skutkiem odpływu, a dwaj strażnicy znikli.



Ten i ów zaczął dowodzić, że albo wyspa jest zaczarowana, albo posiada mieszkańców, którzy wymordowali załogę pierwszej łodzi i teraz czyhają także na ich życie.



Wołali po nazwisku dwu brakujących jeszcze towarzyszy kilkadziesiąt razy, ale nie otrzymali odpowiedzi.



Bezradni i zrozpaczeni chodzili po brzegu rzeczki, wsiadali do łodzi, kładli się na duchtach chcąc odpocząć, wyłazili ponownie na ziemię i wałęsali się tu i tam bez celu.



Ludzie moi chcieli kilka razy już napaść na zatrwożonych, by z nimi skończyć, ja jednak postanowiłem czekać pomyślniejszej jeszcze sposobności, albowiem wolałem szczędzić krwi zarówno nieprzyjaciół, jak i własnych wojowników, a to tym więcej, że buntownicy byli doskonale uzbrojeni.



Po pewnym czasie poleciłem Piętaszkowi i kapitanowi, by podeszli na czworakach jak najbliżej, ale zaleciłem im strzelać tylko na pewniaka. Posłuszni rozkazowi znikli zaraz w ciemności.



Przypadek zrządził, że bosman oddalił się od reszty wraz z dwoma towarzyszami. Był on jednym z głównych podżegaczy na pokładzie okrętu, teraz zaś klął i żalił się najgłośniej. Skierował się właśnie w stronę naszego patrolu.



Widząc, że los wydał mu w ręce łotra, kapitan mógł się ledwo powstrzymać aż do chwili, kiedy tenże stanął w odległości strzału. Zrazu poznał tylko głos jego, teraz jednak zobaczył całą postać buntownika. Skoczył na równe nogi, za nim Piętaszek i strzelili obaj jednocześnie.

 



Trafiony w głowę padł trupem bosman, jeden z jego towarzyszy otrzymał ranę w brzuch, a drugi uciekł.



Bezpośrednio po strzałach wystąpiłem do boju z moją armią. Liczyła ona siedmiu ludzi: generał-Robinson Crusoe, adiutant-Piętaszek – potem zaś kapitan, sternik, podróżny i trzej jeńcy wojenni, którym powierzyłem broń.



W ciemności nieprzyjaciel nie mógł dostrzec, jak nas mało i to była sprzyjająca okoliczność. Kazałem schwytanemu strażnikowi łodzi wołać buntowników po nazwisku, mając nadzieję, że ich to skłoni do układów i przyjęcia moich warunków.



Marynarz podszedł i krzyknął:



– Tomie Smith! Tomie Smith!



Tom nastawił uszu.



– Czyś to ty, Jack? – odkrzyknął, poznawszy głos.



– Tak, to ja, Tomie! Radzę ci, rzuć na miłość boską broń i każ to zrobić innym! Inaczej wszystko przepadnie. Poddajcie się póki czas!



– Komu się mamy poddać? – spytał Tom. – Któż tego żąda?



– Tu stoi nasz kapitan wraz z pięćdziesięciu żołnierzami! – odparł Jack. – Od pół godziny śledzą oni was. Bosman padł trupem, Will Trey dogorywa, ja jestem w niewoli, a jeśli się nie poddacie, zginiecie wszyscy marnie.



– Czy zostaniemy ułaskawieni w razie poddania się? – spytał Tom.



– Spytaj sam kapitana! – odparł Jack.



Kapitan słyszał oczywiście wszystko. Przeczekał dwie minuty, potem zaś przemówił:



– Hej, Smith! Wiesz dobrze, kto do ciebie mówi, gdyż znasz mój głos. Jeśli natychmiast złożycie broń i oddacie się w niewolę, daruję wam życie, wszystkim, z wyjątkiem Willa Atkinsa.



– Na miłość boską, kapitanie, miejże pan litość! – krzyknął Atknis z rozpaczliwym strachem. – Czemuż ja mam dać głowę? Wszakże nie uczyniłem nic gorszego od innych!



To było kłamstwo. W chwili wybuchu buntu Will Atkins pierwszy podniósł rękę na kapitana, związał go i obrzucił obelgami i klątwami.



W odpowiedzi rozkazał mu kapitan zdać się na łaskę i niełaskę i dodał, że los jego zależy od namiestnika tej wyspy.



Namiestnikiem byłem ja, który to tytuł nadany mi już podczas poprzednich układów, w zupełności mnie zadowalał.



Buntownicy stracili już całą otuchę, bez wahania też rzucili zaraz broń i zaczęli błagać kornie o darowanie życia. Jack i dwaj jego towarzysze związali z rozkazu kapitana buntowników, zaś reszta mej armii, której liczby w ciemności dostrzec nie było można, wzięła ich w niewolę oraz zajęła łódź. Ja sam wraz z mym adiutantem pozostałem niewidzialny, jak to mówią… ze względów politycznych.



Kapitan przedstawił buntownikom w ostrych słowach, jakiej się dopuścili zbrodni, a potem jak głupio postąpili. Choćby czyn taki ukrywać się dał przez pewien czas, to w końcu musieliby wszyscy zawisnąć na stryczku w pierwszym zaraz porcie, do którego by zawinęli.



Okazali wielką skruchę i błagali ze łzami o życie. Kapitan oświadczył im, że nie są jego jeńcami, ale namiestnika wyspy. W zaślepieniu swym sądzili, że przybijają do miejsca niezamieszkałego, ale Bóg zrządził inaczej. Wyspa ta jest nie tylko zamieszkała, ale zostaje pod władzą namiestnika, w dodatku Anglika, który ma przeto prawo sądzić ich wedle prawa angielskiego,

Купите 3 книги одновременно и выберите четвёртую в подарок!

Чтобы воспользоваться акцией, добавьте нужные книги в корзину. Сделать это можно на странице каждой книги, либо в общем списке:

  1. Нажмите на многоточие
    рядом с книгой
  2. Выберите пункт
    «Добавить в корзину»