Бесплатно

Robinson Crusoe

Текст
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Robinson Crusoe
Robinson Crusoe
Бесплатная электронная книга
Подробнее
Robinson Crusoe
Бесплатная электронная книга
Подробнее
Robinson Crusoe
Электронная книга
97,31 
Подробнее
Robinson Crusoe
Электронная книга
97,31 
Подробнее
Robinson Crusoe
195,61 
Подробнее
Robinson Crusoe
Электронная книга
Подробнее
Robinson Crusoe
Электронная книга
Подробнее
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

Rozdział czwarty

– Ponowna wyprawa na rozbity statek. – Robinson napotyka żółwia. – Choruje i rozmyśla nad sobą poważnie.– „Wzywaj mnie w potrzebie!” – Ozdrowienie. – „Wielbij imię moje!” – Robinson czyni odkrycia. – Buduje drugie osiedle. – Zostaje koszykarzem. – Oswaja papugę i koźlę. – Pierwsze żniwa.

Znajduję w mych zapiskach pod datą 22 kwietnia co następuje: Nazajutrz wziąłem się na serio do rozważania tego nowego planu i pierwszą zaraz trudność dostrzegłem w złym stanie moich narzędzi. Posiadałem trzy wielkie topory i kilka tuzinów siekier, które wzięliśmy ze sobą jako artykuł w handlu zamiennym z dzikimi, ale wszystko to stępiło się i poszczerbiło przy obróbce twardego, sękatego drzewa. Miałem wprawdzie kamień szlifierski, ale brakło mi koniecznego mechanizmu do obracania. Sporządzenie tej maszyny sprawiło mi trud niesłychany, ale po wielkich wysiłkach stworzyłem przyrząd obracany pedałem nożnym przy pomocy rzemienia, tak że obie ręce miałem wolne. Pracowałem nad tym przez cały tydzień.

W ciągu 28 i 29 kwietnia ostrzyłem od rana do wieczora narzędzia, a maszyna moja okazała się doskonała.

Dnia 1 maja ujrzałem wczesnym rankiem na wybrzeżu beczkę i trochę szczątków okrętu, przypędzonych tu ostatnią burzą. Rozbity statek zmienił położenie i sterczał wyżej nad wodą. Dziób nie tkwił już w piasku, a tył oddzielony od kadłuba leżał na boku wśród piaszczystego, a tak wysokiego wału, że podczas odpływu mogłem doń dotrzeć suchą nogą. Zmianę tę wywołało, zdaje się, trzęsienie ziemi, które dokończyło zniszczenia, a fale niosły teraz poszczególne resztki na ląd. W beczce był proch zamoczony, a potem wyschły na słońcu niby kamień. Mimo to zabrałem go jednak i zabezpieczyłem.

Odkładając na potem budowę drugiego osiedla, jąłem się pracy koło szczątków okrętu, z których najmniejszy mógł mi się bardzo przydać.

Przez dni następne byłem tym zajęty. Poodrywawszy deski pokładu, znalazłem we wnętrzu pełnym piasku różne beczki, których jednak ruszyć nie mogłem. Musiałem też zostawić gruby zwój ołowiu jako zbyt ciężki. Przeniosłem natomiast około trzech cetnarów żelaza.

Dnia 24 maja poluzowałem na koniec w piasku beczki do tego stopnia, że fala podczas przypływu zaniosła wiele z nich na ląd. Była w nich solona wieprzowina, zepsuta jednak przez wodę morską. Ze zwoju ołowiu odrąbałem kawałkami około cetnara i zabrałem do domu.

Chodząc po wybrzeżu 16 czerwca napotkałem wielkiego żółwia, pierwszego na tej wyspie. Ubiłem go, a mięso to wydało mi się potrawą najbardziej soczystą i najsmaczniejszą, jaką spożywałem w życiu. Była to nader pożądana odmiana, gdyż dotąd jadałem tylko drób i kozinę.

Pod datą 27 czerwca znajduję w pamiętniku taki zapisek: Od tygodnia dręczyła mnie taka febra, że z trudnością tylko mogłem dokonywać koniecznych prac codziennych. Teraz pogorszyło mi się do tego stopnia, iż leżałem, niezdolny wstać po łyk wody. Godzinami byłem oszołomiony, przychodząc zaś do siebie usiłowałem zanieść modły do Boga, ale wargi moje szeptały tylko z trudem: – Boże, wspomóż mnie i nie opuszczaj! – Paliła mnie gorączka, to znów na przemian wstrząsał mną dreszcz lodowaty, na koniec zapadłem w niespokojny sen, trwający dużo godzin. Zbudziłem się w nocy. Było mi lepiej, ale czułem wielkie osłabienie i paliło mnie straszne pragnienie. Nie mając jednak w mieszkaniu wody, musiałem wytrwać do rana.

Dnia 28 czerwca zawlokłem się z trudem do strumienia i napełniwszy flaszkę, umieściłem wodę w pobliżu legowiska. Potem upiekłem na węglach kawałek koziny, ale zjadłem parę tylko kąsków. Próbowałem chodzić, lecz nogi chwiały się pode mną, zaś w sercu czułem wielki smutek z powodu opuszczenia, w jakie popadłem. Wieczorem upiekłem trzy jaja spośród tych, jakie znalazłem w ciele żółwia, spożyłem je z lubością, następnie zaś, mimo osłabienia, usiadłem ze strzelbą na wybrzeżu i zapatrzyłem się w spokojne i ciche morze.

Gdym tak siedział napłynęły mi różne myśli.

– Czymże jest ziemia, której już taki szmat zwiedziłem i czymże morze, po którym podróżowałem tak długo? Jakże powstały? Czymże jestem ja sam i te wszystkie otaczające mnie dzikie i swojskie twory? Nie ulega wątpliwości, że wszechpotężna siła stworzyła wszystko, żywe istoty, ziemię, morze, powietrze i widnokrąg ze słońcem, księżycem i gwiazdami. Cóż to za siła niezmierna? Oczywiście, to Bóg! Jeśli jednakże Bóg stworzył te wszystkie rzeczy, to niezawodnie kieruje nimi i rządzi, a zatem bez Boga i jego zgody oraz woli nic się w całym świecie stać nie może.

Bóg, rządca świata, wie także, że ja znajduję się na tej oto wyspie w stanie wielkiej niedoli, a z woli też jego spotkało mnie to nieszczęście.

Czemuż dotknął mnie Bóg w ten sposób? Czymże zawiniłem?

Wobec tego pytania poczułem wyrzut sumienia i głos jakiś potężny zawołał we mnie:

– Nędzniku! Pytasz czym zawiniłeś? Spójrz wstecz na swe zmarnowane życie i spytaj raczej czym nie zawiniłeś! Spytaj, czemu Bóg w słusznym gniewie nie ukarał cię już dotąd śmiercią, czemu nie zginąłeś w przystani Yarmouth lub pod tą wyspą nie zatonąłeś w falach jak twoi nieszczęśni towarzysze! Jak śmiesz pytać o swoje winy?

Wziąłem do rąk jedną z Biblii wyratowanych z okrętu i zacząłem czytać. Ale umysł mój tak był wyczerpany chorobą, że przez czas długi zrozumieć nie mogłem słów Pisma świętego. W końcu oczy me spoczęły na zdaniu: – Wzywaj mnie w potrzebie, ja cię ocalę, ty zaś wielbij imię moje!

Uczyniło to na mnie niesłychanie silne wrażenie. Po raz pierwszy w życiu ukląkłem i roniąc gorące łzy zacząłem błagać Boga, by spełnił obietnicę i ocalił mnie, bowiem wzywałem go z taką wiarą w złej chwili.

Potem wyczerpany całkiem dowlokłem się do posłania i zaraz zasnąłem twardo.

Pewny do dziś jestem, że sen ten trwać musiał co najmniej dwie noce i cały dzień. Inaczej trudno by wytłumaczyć, czemu kalendarz mój wskazywał jeden dzień mniej, kiedym po latach obliczał czas mego pobytu na wyspie.

Koniec końcem zbudziwszy się uczułem, że jestem fizycznie orzeźwiony i przepełniony świeżymi siłami. Febra nie wróciła już, a żołądek domagał się gwałtownie pożywienia.

Dnia 3 lipca zanotowałem te słowa: Bóg mnie wysłuchał i przywrócił mi zdrowie, toteż wielbiłem go na każdym kroku. Zła jest choroba w domu, przy czułej opiece rodziny, ale stokroć okropniej jest zapaść w niemoc wśród dziczy i samotności, z dala od wszelkiej pomocy. Bóg mnie jednak ocalił i odtąd już nie znikły mi z pamięci słowa: – Wzywaj mnie w potrzebie, ja cię ocalę, ty zaś wielbij imię moje! – Czy Bóg wyzwolić mnie też raczy z tego wygnania? Zacząłem nad tym dumać i już uczułem upadek nadziei, ale wspomniawszy przebytą chorobę, powiedziałem sobie: – Czyż nie wyratował cię Bóg cudownie z śmiertelnej febry i stanu straszliwej niemocy? Czyż nie dotrzymał obietnicy? A ty, czyż spełniłeś to, czego chce, mówiąc: Wielbij imię moje? – Zawstydziłem się wielce i ukląkłszy jąłem głośno sławić imię Boże, błagając o jego łaskę.

Od 4 do 14 lipca chodziłem codziennie ze strzelbą po okolicy, by odzyskać sprawność ciała. Badając przyczynę zasłabnięcia, doszedłem do wniosku, że przebywanie na wolnym powietrzu w porze deszczowej, która w tej strefie zastępuje zimę, jest szkodliwe dla zdrowia.

Od dziesięciu już miesięcy przebywałem na tej wyspie i mało było nadziei ocalenia, gdyż widocznie nikt tu jeszcze przede mną nie wylądował.

Dnia piętnastego lipca podjąłem dalszą wycieczkę. Idąc w górę biegu strumienia stwierdziłem, że przypływ morza sięga najwyżej na dwie mile angielskie w głąb lądu. Odkryłem kilka uroczych dolin i bujnych łąk, na których rósł tytoń, aloesy i dzika trzcina cukrowa. Dalej w głębi znalazłem melony wijące się po ziemi, a w końcu, ku wielkiemu zdumieniu, także winorośl, zwieszoną po pniach drzew, pełną soczystych gron. Spożyłem z rozkoszą znaczną ich ilość, przyszło mi jednak zaraz na myśl, że owoce te wysuszone oddadzą mi, jako rodzynki, większą jeszcze przysługę, gdyż będę mógł zgromadzić znaczny ich zapas.

Odległość od domu była tak znaczna, że spędziłem noc na drzewie, gdziem spał wyśmienicie. Następnego dnia ruszyłem dalej. Dążąc ciągle ku północy, dotarłem do przełęczy gór, poza którą teren opadał w kierunku zachodnim, zaś od wschodu płynął tuż przy mnie mały strumyk. Było tu cudnie, jak w najpiękniejszym ogrodzie i mimo uczucia pustki i opuszczenia przejęła mnie duma. Wszakże byłem nieograniczonym panem i królem tej wspaniałej wyspy!

Znalazłem tu palmy kokosowe oraz mnóstwo drzew pomarańczowych i cytrynowych. Owoce nie dojrzały jeszcze co prawda, ale sok zielonych cytryn zaprawił wodę strumienia orzeźwiającym smakiem.

Miałem tedy znowu przed sobą mnóstwo roboty, musiałem gromadzić zapasy winogron, pomarańcz i cytryn i przenosić je do domu. Odkrycie tych owoców było mi tym bardziej pożądane, że nadciągała pora deszczowa.

Wziąłem się zaraz do pracy, zebrałem w miejscu osłoniętym dużą stertę winogron, drugą mniejszą w innym miejscu, a wreszcie tuż trzecią, pomarańcz i cytryn, po czym ruszyłem do domu po worki. Wycieczka ta, obfita w odkrycia, zajęła mi trzy dni.

Wróciwszy z workami zastałem stertę winogron zburzoną i zdeptaną przez dzikie kozy, więc trud mój okazał się daremny. Zauważyłem jednak, że i bez tego nic by mi nie przyszło ze zbioru, gdyż winogrona były zbyt miękkie, by je transportować w workach. Pościnałem przeto znaczną ilość i rozwiesiłem na gałęziach drzew, by wyschły w słońcu. Wielki jednakże zapas pomarańcz i cytryn zdołałem przenieść do mego osiedla.

Urodzajna ta dolinka tak mi przypadła do gustu, że umyśliłem zbudować sobie tu drugie mieszkanie, ale zaniechałem tego po chwili rozwagi, bowiem nie widać stąd było morza, a więc mogłem przeoczyć przepływający w pobliżu okręt.

Poprzestałem tedy na zbudowaniu małego szałasu, który otoczyłem silnym płotem, dając doń przystęp tylko za pomocą drabiny. Tu spędzałem nieraz po kilka nocy z rzędu i posiadłem w ten sposób grotę skalną silną jak forteca oraz miłą willę letnią.

 

Praca ta przeciągnęła się aż do sierpnia, po czym spadły deszcze, które mnie uwięziły we właściwym osiedlu. Letnisko posiadało wprawdzie także namiot, ale brakło tu ochrony skalnej przed burzą i nawalnym deszczem.

Dnia 3 sierpnia wyschły na koniec winogrona, dając nader smaczne rodzynki. Był zresztą najwyższy czas zabrać je, gdyż deszcz mógł mnie lada chwila pozbawić najlepszej części zapasów zimowych. Musiałem przenieść do domu około dwieście wielkich wiązek tych rodzynków na własnych plecach.

Właściwa pora deszczowa nastała 14 sierpnia, trwała z rozmaitym nasileniem do połowy października, a ulewa wzmagała się czasem tak, że przez parę dni nie mogłem opuścić jaskini.

W tym czasie zaskoczyło mnie pomnożenie mego dobytku. Zauważyłem z żalem, że znikł jeden z mych kotów i pewny byłem, iż nie żyje. Jednakże pod koniec września wrócił z trzema kociętami. Ponieważ oba zwierzęta były samicami, przeto ojcem kociąt musiał być jakiś dziki kocur. Zwierzątka były bardzo ładne i całkiem podobne do matki. Z biegiem czasu rozmnożyły się jednak tak bardzo, że były mi wprost plagą i musiałem je strzelać, by z niemałym trudem chronić swe zapasy.

W ciągu przymusowej niewoli rozszerzyłem znacznie jaskinię i stworzyłem drugi dostęp do mieszkania, o którym już wspomniałem poprzednio. Nie było obawy napaści z tej strony, gdyż wyspa moja nie posiadała ludności, zaś największe zwierzęta, jakie napotkałem, były to lamy tylko.

Nadszedł 30 września, złowrogi dzień mego rozbicia i wylądowania. Policzywszy nacięcia kalendarza przekonałem się, że spędziłem 365 dni na wyspie. Spędziłem ten dzień na poważnych rozważaniach i dziękowaniu Bogu za ocalenie i łaskę, mimo rozlicznych grzechów moich.

Zapiski mego dziennika stały się odtąd rzadsze, gdyż zbrakło atramentu. Postanowiłem notować najważniejsze tylko przeżycia i wydarzenia.

Po długich dopiero doświadczeniach nauczyłem się odróżniać i przewidywać suchą i deszczową porę, nim to zaś nastąpiło, spotkało mnie następujące rozczarowanie. Miałem w zapasie około trzydziestu kłosów jęczmienia i dwudziestu ryżu i uznałem, że teraz pora na siew. Skopałem przeto drewnianą łopatą kawał łąki, podzieliłem pole na dwie części i zasiałem dwie trzecie posiadanego ziarna. Zachowałem jedną trzecią i było to wielkie szczęście. Nie wzeszło ni jedno ziarno, bowiem ziemia nie posiadała wilgoci. Obrałem dla następnej próby miesiąc luty; deszcze marcowe i kwietniowe posłużyły zasiewowi i uzyskałem tak obfity plon, że wydał po pół korca jęczmienia i tyleż ryżu. Teraz nabrałem rozumu i wiedząc, kiedy zaczynać siew, miałem nadzieję zbierać dwukrotny plon w roku.

Zaledwie ustały deszcze, wybrałem się do mego letniska. Zastałem wszystko jak było, z wyjątkiem kołków płotu, które puściły korzenie i obrosły gęsto gałęźmi. Ucieszyło mnie to bardzo, poprzycinałem zaraz płot, który stał się żywopłotem, i ze zdumieniem zauważyłem potem, jak gęsto rozrosły się drzewka w ciągu następnych trzech lat. Płot otaczał przestrzeń około 25 metrów średnicy, a mimo to korony nakryły wszystko, tak że w czasie upałów panował tu miły chłód.

Ta okoliczność przywiodła mnie na pomysł otoczenia w pewnej odległości takimże płotem palisady mego dawnego osiedla i plan ten wykonałem zaraz. Ustawiłem kołki na osiem metrów od wału i niebawem spostrzegłem z radością, że puszczają nader bujne odrośle. Ciągle jeszcze dokuczał mi brak kosza. Setki razy usiłowałem upleść go, ale wszystkie gałązki, jakich używałem, były zbyt kruche. Przyszło mi na myśl, że giętkie odrośle mego płotu będą odpowiednim materiałem i w samej rzeczy udało się to wyśmienicie.

W młodych latach obserwowałem nieraz w mieście rodzinnym wyplatacza koszyków, a nawet pomagałem mu czasem, jak to czynią chłopcy. Skorzystałem teraz z owej wiedzy. Wybrawszy się na swe letnisko, naścinałem znaczną ilość gałązek, podsuszyłem i zabrałem je do jaskini. Tutaj zacząłem pleść wedle upodobania koszyki różnych kształtów i wielkości, a posłużyły mi one do przechowywania różnych zapasów, zwłaszcza zboża. To powodzenie natchnęło mnie myślą robót dalszych, mianowicie umyśliłem sporządzić naczynia na płyny, gdyż posiadałem tylko kilka beczułek i flaszek, a brakło mi nawet garnka na zgotowanie zupy. Także rad bym był zrobić sobie fajkę, gdyż dawna stłukła się od czasów niepamiętnych. Po długim łamaniu głowy doszedłem w końcu do celu.

Ponieważ znałem dotąd małą tylko część mojej wyspy, postanowiłem zrobić wycieczkę aż do przeciwległego wybrzeża. Wziąłem strzelbę, róg z prochem, siekierę, dwa suchary, kilka garści rodzynków i ruszyłem w drogę. Pies pobiegł za mną bez wołania, a lama chętnie towarzyszyłaby mi także, gdybym jej nie był wprowadził do wnętrza przez otwór skalny i nie zamknął. Nie brakło jej pożywienia i wody.

Przeszedłszy równinę, na której stało letnisko moje, i stanąwszy na przeciwległych wzgórzach, ujrzałem w stronie zachodniej połyskujące morze. Dzień był pogodny, jasny, toteż dostrzegłem na skraju widnokręgu pas ziemi, nie wiedząc jednakże, czy jest to wyspa, czy kontynent.

Gdyby to było hiszpańskie wybrzeże Ameryki, mógłbym żywić nadzieję, że jakiś okręt podpłynie tutaj, jeśli była to jednakże jakaś wyspa, zachodziła obawa, że są na niej dzicy, ludożercy może nawet, którzy zjadają każdego schwytanego jeńca.

Kroczyłem z wolna i przekonywałem się coraz lepiej, że ta strona wyspy była nierównie powabniejsza od zamieszkiwanej przeze mnie. Cudne łąki kwietne porastały gaje pełne papug, z których radbym był schwytać którąś, oswoić i wyuczyć paru słów. Powiodło mi się to w istocie, uderzyłem kijem młodą papużkę, a gdy przyszła do siebie zabrałem ze sobą. Minęło jednak lat kilka zanim się nauczyła mówić.

Ujrzałem po tej stronie wyspy innych jeszcze jej mieszkańców, mianowicie zające i lisy, a raczej zwierzęta do nich podobne.

Na wybrzeżu pełno było żółwi i ptaków wodnych, pośród których rozpoznałem pingwiny. Mogłem ich ubić mnóstwo, ale musiałem szczędzić prochu. Napotkałem też lamy i dzikie kozy w większej znacznie obfitości niż po mojej stronie, ale mimo to nie wpadło mi na myśl przenosić się tu, przeciwnie, zacząłem tęsknić za domem. Przebyłem wzdłuż wybrzeża około dwunastu mil angielskich, po czym wbiłem w ziemię słup na znak. Następną wycieczkę postanowiłem skierować w stronę przeciwną i iść, póki nie dotrę do tego słupa.

W drodze powrotnej zabłądziłem jednak na rozległej równi otoczonej wieńcem gór. Powietrze zamgliło się, a straciwszy z oczu słońce, jedynego przewodnika, wałęsałem się przez cztery dni bez kierunku i w końcu musiałem wrócić do słupa nad morzem. Tutaj dopiero odzyskałem świadomość, dokąd iść i ruszyłem wzdłuż brzegu.

W drodze mój pies schwytał młodą kozę, ja zaś nadbiegłem i uwiązałem ją na postronku, który zawsze miałem przy sobie. Z dawna już planowałem, że muszę złapać kilka młodych kóz i stworzyć sobie trzodę. Ale koza szarpała się i opóźniała mnie w drodze, przeto doprowadziłem ją tylko do letniego mieszkania i tam zamknąłem. Pilno mi było do domu, który opuściłem przed całym już tygodniem.

Odpoczywając przez dni kilka, zrobiłem klatkę dla papugi, którą nazwałem Polem. Potem przypomniawszy sobie o mojej kózce, poszedłem po nią. Zwierzątko wycieńczone było głodem, dałem mu przeto trawy i wody, gdy zaś chciałem kózkę potem wziąć na sznur okazało się to zbyteczne. Poszła za mną sama, czując we mnie swego żywiciela. Podobnie jak lama, kózka przywykła do mnie tak, że nie chciała odejść krokiem.

Nadszedł koniec roku i zabrałem się do żniwa. Pole nie było zbyt rozległe, gdyż użyłem do siewu niewielką ilość ziarna, ale kłosy wystrzeliły i były grube. Patrzyłem na nie z dumą nieraz, wkrótce okazało się jednak, że omal znowu nie postradałem plonu. Oto dzikie kozy oraz zające upodobały sobie nowe jadło i po całych dniach i nocach pasły się w najlepsze.

Rad nie rad musiałem cały łan otoczyć płotem, co nie było sprawą łatwą i trwało całe trzy tygodnie. Tymczasem strzelałem ile mogłem do szkodników, zaś na noc wiązałem u nieskończonego płotu psa, którego ujadanie płoszyło nieprzyjaciół.

Gdy zboże zaczęło dojrzewać, spadły nań chmary ptactwa, przeciw któremu płot nie był żadną ochroną. Przeraziłem się wielce, czując, że stracę wszystko, jeśli dniem i nocą nie będę czuwał ze strzelbą w ręku. Wielka część kłosów zniszczała już, jak się przekonałem, ale na ogół zboże było jeszcze nie całkiem dojrzałe i można by przeboleć katastrofę, gdyby się udało uratować resztę plonu.

Po pierwszym strzale ptaki uniosły się chmurą i siedząc na drzewach czekały jakby, aż odejdę. Nabiwszy strzelbę ruszyłem pozornie w las, gdym im jednak tylko znikł z oczu runęły z powrotem na łan. Zawrzałem gniewem, gdyż każde ziarno, pożarte przez tę bandę, stanowić mogło dla mnie w przyszłości cały bochen chleba. Wyskoczywszy tedy, palnąłem ponownie i zabiwszy trzy duże ptaki przywiązałem je do żerdzi, którą ustawiłem pośrodku pola jako odstraszający przykład dla złoczyńców. Ten środek okazał się ponad oczekiwanie skuteczny. Od tej chwili ptactwo znikło nie tylko z pola, ale opuściło całą tę część wyspy i, dopóki wisiały moje straszaki, nie widziałem żadnego z tych drabów na oczy.

Nadeszły żniwa i znowu stanąłem wobec nowej trudności, nie posiadałem bowiem ani kosy, ani sierpa. Poradziłem sobie w ten sposób, że użyłem jeden z dwu mieczy, zabranych z okrętu, wyostrzywszy go należycie. Pole było niewielkie, toteż niedługo pościnałem wszystko zboże. Odniosłem plon w koszach do domu, a gdy przyszło do obliczenia zbioru okazało się, że posiadam blisko dwa korce ryżu i dwa i pół korca jęczmienia.

Napełniło mnie to wielką otuchą i w myślach jąłem już zajadać chleb, dobyty przy bożej pomocy z tego ziarna.

Nie wiedziałem jednak jeszcze, w jaki sposób wyłuszczyć zboże, zemleć je, zamiesić ciasto i upiec chleb. Na razie chciałem tylko przysposobić znaczny zapas, więc postanowiłem cały plon użyć na siew, a nim nadejdą ponowne żniwa, rozwiązać trudną kwestię sporządzenia chleba w sposób możliwie najlepszy.

Przede wszystkim należało zaorać pole, że zaś nie miałem pługa, musiałem je w pocie czoła przekopać drewnianą łopatą. Posiawszy zboże, musiałem zrobić bronę, by wyrównać ziemię i nakryć nią ziarno. Następnie trzeba je było ochraniać przez czas wzrostu przed szkodnikami, dalej żąć, znosić, młócić, łuszczyć i przechowywać. Potrzeba mi było młyna, sita dla czyszczenia mąki, drożdży lub kwasku do ciasta i soli, wreszcie pieca dla ostatecznego wypieku. Zadanie moje trudne tedy było i zawikłane, ale postanowiłem go dokonać. Czasu miałem dość, poświęcałem tedy codziennie parę godzin na przysposobienie wielkiego dzieła, a ponieważ na nowe żniwa musiałem czekać całe pół roku, przeto napełniła mnie nadzieja powodzenia.

Купите 3 книги одновременно и выберите четвёртую в подарок!

Чтобы воспользоваться акцией, добавьте нужные книги в корзину. Сделать это можно на странице каждой книги, либо в общем списке:

  1. Нажмите на многоточие
    рядом с книгой
  2. Выберите пункт
    «Добавить в корзину»