Бесплатно

Lalka, tom pierwszy

Текст
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

I powiedziawszy to pan Tomasz zaczął mrugać powiekami, z których znowu spadło mu kilka łez.

– Papo, ty jesteś chory!… – zawołała przestraszona panna Izabela.

– Nie, nie!… To upał, irytacja, a nade wszystko… żal do ludzi. Pomyśl tylko: był kto u nas dzisiaj?… Nikt, bo myślą, żeśmy już wszystko stracili… Joanna boi się, żebym od niej nie pożyczył na jutrzejszy obiad… To samo baron i książę… Jeszcze baron dowiedziawszy się, że zostało nam trzydzieści tysięcy, przyjdzie tu… dla ciebie. Bo pomyśli, że choćby się z tobą ożenił bez posagu, to jednak nie będzie potrzebował wydawać pieniędzy na mnie… Ale uspokój się: gdy usłyszą, że mamy dziesięć tysięcy rubli rocznie, wrócą tu wszyscy, a ty znowu będziesz jak dawniej królowała w twoim salonie… Boże, jaki ja dziś jestem zdenerwowany!… – mówił pan Tomasz obcierając załzawione oczy.

– Ja poszlę po doktora, papo?…

Ojciec zamyślił się.

– To już jutro, jutro… do jutra może mi samo przejdzie…

W tej chwili rozległo się pukanie do drzwi.

– Kto tam?… Co tam?… – zapytał pan Tomasz.

– Pani hrabina przyjechała – odpowiedział z korytarza głos panny Florentyny.

– Joasia?!… – zawołał pan Tomasz z radosnym zdziwieniem. – Wyjdźże do niej, Belciu… Muszę się trochę ogarnąć… No, no!… Założę się, że już wie o trzydziestu tysiącach… Wyjdźże, Belu… Mikołaj!…

Zaczął kręcić się po sypialni szukając rozmaitych części ubrania, a tymczasem panna Izabela wyszła do ciotki już oczekującej na nią w salonie.

Zobaczywszy pannę Izabelę hrabina pochwyciła ją w objęcia.

– Jakiż Bóg dobry – zawołała – że zesłał wam tyle szczęścia! Cóż to, podobno Tomasz wziął za kamienicę dziewięćdziesiąt tysięcy, i twój posag ocalony?… Nigdy bym nie przypuszczała…

– Ojciec, ciociu, spodziewał się wziąć więcej i tylko jakiś Żyd, nowonabywca, odstręczył konkurentów – odpowiedziała trochę urażona panna Izabela.

– Ach, moje dziecko, że też nie przekonałaś się jeszcze o niepraktyczności ojca. On może wyobrażać sobie, że dom wart był miliony, a ja swoją drogą wiem od ludzi kompetentnych, że co najwyżej wart jest siedemdziesiąt parę tysięcy. Przecież co dzień od kilku dni sprzedają się kamienice z licytacji, wiadomo, jakie są i co za nie płacą. Zresztą nie ma o czym mówić; ojciec niech wyobraża sobie, że go oszukano, a ty, Belu, módl się za zdrowie tego Żyda, który dał wam dziewięćdziesiąt tysięcy… Ale a propos: wiesz, że Kazio Starski wrócił?…

Silny rumieniec wystąpił na twarz panny Izabeli.

– Kiedy? skąd?… – zapytała zmieszana.

– Obecnie z Anglii, dokąd przyjechał prosto z Chin. Zawsze piękny i obecnie jedzie do babki, która, zdaje się, odda mu majątek.

– To w sąsiedztwie cioci?

– Właśnie o tym chcę mówić. Ogromnie dopytywał się o ciebie, a ja będąc przekonana, że już chyba wyleczyłaś się ze swych kaprysów, radziłam mu, ażeby was jutro odwiedził.

– Jak to dobrze!… – zawołała uradowana panna Izabela.

– A widzisz!… – odpowiedziała hrabina całując ją. – Ciotka zawsze o tobie myśli. Dla ciebie jest to wyborna partia, którą tym łatwiej będzie zrobić, że Tomasz ma kapitalik, który powinien mu wystarczyć, a Kazio coś słyszał o zapisie ciotki Hortensji dla ciebie. No, przypuszczam, że Starski jest trochę zadłużony. W każdym razie to, co mu zostanie z majątku babki, z tym, co ty możesz wziąć po Hortensji, powinno by wam na jakiś czas wystarczyć. A później zobaczymy. On ma jeszcze stryja, ty masz mnie, więc wasze dzieci nie doznają biedy.

Panna Izabela w milczeniu ucałowała ręce ciotki. W tej chwili była tak piękna, że hrabina schwyciwszy ją w objęcia pociągnęła do lustra i śmiejąc się rzekła:

– No, proszę cię, tylko mi jutro tak wyglądaj, a przekonasz się, że w sercu Kazia odnowią się zabliźnione rany… Choć szkoda, żeś go wtedy odrzuciła!… Mielibyście dziś ze sto albo sto pięćdziesiąt tysięcy rubli więcej… Wyobrażam sobie, że ten biedny chłopak z rozpaczy musiał bardzo wydawać pieniądze. Ale, ale… – dodała hrabina – czy prawda, że chcecie jechać z ojcem do Paryża?…

– Mamy zamiar.

– Proszę cię, Belu – upominała ją ciotka – tego nie rób. Ja właśnie chcę wam zaproponować, ażebyście u mnie spędzili tę resztkę lata. I musisz to zrobić, choćby ze względu na Starskiego. Pojmujesz, że młody chłopak na wsi będzie się nudził, będzie marzył. Możecie widywać się co dzień, a w takich warunkach najłatwiej będzie przywiązać go, a nawet… zobowiązać…

Panna Izabela zarumieniła się mocniej niż poprzednio i spuściła piękną głowę.

– Ciociu! – szepnęła.

– Ach, moje dziecko, tylko nie baw się ze mną w dyplomatkę. Panna w twoim wieku już powinna wyjść za mąż, a nade wszystko nie powtarzać dawnych błędów. Kazio jest wyborną partią: nieprędko sprzykrzy ci się, no… a gdyby się sprzykrzył, to… już będzie mężem i na wiele rzeczy musi być pobłażliwym, tak jak i ty dla niego. Gdzież ojciec?

– Ojciec trochę niezdrów…

– Wielki Boże!… Chyba zanadto wzruszyło go niespodziewane szczęście…

– Ojciec właśnie zachorował z gniewu na tego Żyda…

– On wiecznie w złudzeniach! – odparła hrabina podnosząc się z kanapy. – Wstąpię do niego na chwilę i pogadam o waszych wakacjach. Co zaś do ciebie, Belu, spodziewam się, że potrafisz skorzystać z czasu.

Po półgodzinnej, poufałej konwersacji z panem Tomaszem hrabina pożegnała siostrzenicę, jeszcze raz polecając jej Starskiego.

Około dziewiątej pan Tomasz, wbrew zwyczajowi, poszedł spać, a panna Izabela wezwała do swego pokoju na rozmowę kuzynkę Florentynę.

– Wiesz, Floro – rzekła siadając w półleżącej pozycji na szezlongu – powrócił Kazio Starski i jutro ma być u nas.

– Aaa!… – szepnęła panna Florentyna, jakby wypadek ten był już jej wiadomy. – Więc nie gniewa się?… – spytała akcentując ostatni frazes.

– Zapewne… Zresztą nie wiem… – uśmiechnęła się panna Izabela. – Ciotka mówi, że jest bardzo piękny…

– I zadłużony… Ale cóż to szkodzi. Kto dzisiaj nie ma długów!

– Cóż byś powiedziała, Floro, gdybym…

– Gdybyś za niego wyszła?… Naturalnie, powinszowałabym wam obojgu. Ale co na to powie baron, marszałek, Ochocki, a nade wszystko… Wokulski?…

Panna Izabela podniosła się gwałtownie.

– Moja droga, skądże znowu przychodzi ci do głowy ten… Wokulski?…

– Nie mnie on przychodzi do głowy – odparła panna Florentyna skubiąc taśmę swego stanika – tylko przypominam sobie, coś mi mówiła jeszcze w kwietniu… że ten człowiek od roku ścigał cię spojrzeniami, że osacza cię ze wszystkich stron…

Panna Izabela roześmiała się.

– Ach, pamiętam!… Rzeczywiście, tak mi się wówczas zdawało… Dziś jednak, kiedym go poznała trochę lepiej, widzę, że nie należy do tej kategorii ludzi, których można się lękać. Uwielbia mię po cichu, to prawda; ależ tak samo będzie mnie uwielbiał nawet wówczas, gdybym wyszła za… za mąż… Wielbicielom tego, co Wokulski, gatunku wystarcza spojrzenie, uścisk ręki…

– Czy jesteś tego pewna?

– Najzupełniej. Zresztą przekonałam się, że to, co wydawało mi się sidłami z jego strony, jest tylko interesem. Ojciec pożycza mu trzydzieści tysięcy rubli i kto wie, czy wszystkie jego zabiegi nie do tego były skierowane…

– A jeżeli jest inaczej? – zapytała panna Florentyna, ciągle bawiąc się obszyciem swego stanika.

– Moja droga, dajże spokój! – oburzyła się panna Izabela. – Co ci na tym zależy, ażeby psuć mi humor?

– Tyś to powiedziała, że ci ludzie umieją cierpliwie czekać, usidlać, nawet wszystko ryzykować i łamać…

– Ale nie Wokulski.

– Przypomnij sobie barona.

– Baron obraził go publicznie.

– A ciebie przeprosił.

– Ach, Floro, proszę cię, nie dręcz mnie!… – wybuchnęła panna Izabela. – Gwałtem chcesz zrobić demona z kupczyka, może dlatego, że… tyle straciliśmy na kamienicy… że ojciec jest chory i że… Starski wrócił…

Panna Florentyna zrobiła gest, jakby chcąc jeszcze coś powiedzieć, ale pohamowała się.

– Dobranoc, Belu – rzekła. – Może teraz masz rację…

I wyszła.

Przez całą noc śnił się pannie Izabeli Starski jako mąż, Rossi jako pierwszy platoniczny kochanek, Ochocki jako drugi, a Wokulski jako plenipotent ich majątku. Dopiero około dziesiątej rano obudziła ją panna Florentyna donosząc, że przyszedł Szpigelman i jeszcze jeden Żyd.

– Szpigelman?… Ach, prawda!… Zapomniałam o nim. Powiedz mu, niech przyjdzie później… Czy papo wstał?

– Wstał od godziny. Mówiłam mu właśnie o Żydach, a on prosi cię, ażebyś napisała list do Wokulskiego…

– Po co?…

– Żeby był łaskaw przyjść do nas w południe i uregulować rachunki tych Żydów.

– Prawda, że Wokulski ma nasze pieniądze – rzekła panna Izabela. – Ale mnie pisać o tym do niego nie wypada. Napisz ty, Floro, w imieniu ojca… O, tu jest papier, na moim biurku…

Panna Florentyna napisała żądany list, a tymczasem panna Izabela zaczęła się ubierać. Wiadomość o Żydach zrobiła na niej wrażenie zimnej wody, a myśl o Wokulskim zaniepokoiła ją.

„Więc my naprawdę nie możemy obejść się bez tego człowieka?… – mówiła w duszy. – No, jeżeli ma nasze pieniądze, to naturalnie musi spłacać nasze długi…”

– Bardzo go proś – rzekła do panny Florentyny – ażeby przyjechał jak najśpieszniej… Bo gdyby tych obrzydliwych Żydów zastał u nas Starski…

– Zna on ich dawniej aniżeli my – szepnęła Flora.

– W każdym razie byłoby to okropne. Ty nie wiesz, jakim tonem przemawiał do mnie wczoraj ten… ten…

– Szpigelman – wtrąciła panna Florentyna. – O, to zuchwały Żyd…

Zapieczętowała list i wyszła z nim do przedpokoju, ażeby wyprawić czekających tam Żydów. Panna Izabela uklękła przed alabastrowym posążkiem Matki Boskiej błagając ją, ażeby posłaniec zastał Wokulskiego w domu i ażeby Starski nie spotkał się u nich z Żydami.

Alabastrowa Matka Boska wysłuchała próśb panny Izabeli; w godzinę bowiem, przy śniadaniu, Mikołaj doręczył jej trzy listy.

Jeden był od ciotki hrabiny. Zawiadamiała w nim, że dziś między drugą i trzecią przyjdą do jej ojca lekarze na konsylium, że Kazio Starski wyjeżdża przed wieczorem i że może wpaść do nich lada chwilę.

 

„Pamiętajże, droga Belciu – kończyła ciotka – postępować tak, ażeby chłopiec myślał o tobie, przez drogę i na wsi, dokąd wy z ojcem za kilka dni musicie przyjechać. Ja już urządziłam się w ten sposób, że ani w Warszawie nie widział żadnej panny, ani na wsi nie spotka (prócz ciebie, duszko) żadnej innej kobiety. Chyba poczciwą swoją babkę prezesową i jej mało interesujące wnuczki.”

Panna Izabela lekko skrzywiła usta; nie podobał jej się ten nacisk.

– Ciotka tak mnie proteguje – rzekła do panny Florentyny – jakbym już straciła wszelką nadzieję… Nie podoba mi się to!…

I w jej duszy nieco przyćmił się wizerunek pięknego Kazia Starskiego.

Drugi list był od Wokulskiego, który donosił, że będzie służyć o godzinie pierwszej.

– Na którą kazałaś przyjść Żydom, Floro? – spytała panna Izabela.

– Na pierwszą.

– Chwała Bogu! Byle o tej porze nie wpadł do nas Starski – rzekła panna Izabela biorąc do ręki trzeci list. – Jakiś znajomy mi charakter?… – dodała. – Czyje to pismo, Floro?…

– Czy nie poznajesz? – odpowiedziała panna Florentyna spojrzawszy na kopertę. – Krzeszowskiej…

Rumieniec gniewu wystąpił na twarz panny Izabeli.

– Ach, prawda!… – zawołała rzucając list na stół. – Proszę cię, Floro, odeszlij jej to i dopisz na wierzchu: „nieczytane”. Czego ona od nas chce, ta szkaradna kobieta!…

– Łatwo możesz się dowiedzieć – szepnęła panna Florentyna.

– Nie, nie i… nie!… Nie chcę żadnych listów od tej nieznośnej baby… Pewnie znowu jakaś szykana, bo ona nic innego nie pisuje… Proszę cię, Floro, natychmiast odeszlij ten list i… albo zresztą zobacz, co pisze… Ostatni raz przyjmę jej bazgraninę…

Panna Florentyna powoli otworzyła kopertę i zaczęła czytać. Stopniowo na jej obliczu ciekawość ustąpiła miejsca zdziwieniu, a potem zmieszaniu.

– Nie wypada mi tego czytać – szepnęła oddając list pannie Izabeli.

„Droga panno Izabelo! – pisała baronowa. – Wyznaję, że dotychczasowym postępowaniem mogłam zasłużyć na niechęć Pani i ściągnąć na siebie gniew miłosiernego Boga, który tak troskliwie opiekuje się Wami. Dlatego cofam wszystko, upokarzam się przed Tobą, droga Pani, i błagam, ażebyś mi przebaczyła. Bo czy nie jest dowód łaski Nieba nad Wami, choćby w zesłaniu Wam tego Wokulskiego? Człowiek ułomny jak inni stał się narzędziem Najwyższej Ręki, ażeby mnie ukarać, a Was wynagrodzić. Nie dość bowiem, że ranił mi w pojedynku męża (któremu również niech Bóg przebaczy wszystkie podłości, jakich się względem mnie dopuścił), ale jeszcze nabył kamienicę, w której zgasło moje ukochane dziecko, i pewnie każe sobie płacić duże komorne. Wy zaś nie tylko patrzycie na moje klęski, ale jeszcze zyskaliście dwadzieścia tysięcy rubli więcej, niż była warta kamienica.

W zamian za moją skruchę, droga Pani, racz wyrobić u W-go Wokulskiego (który nie wiem, za co gniewa się na mnie), ażeby mi prolongował kontrakt na dalsze lata i nie wypędzał przesadnymi żądaniami z domu, gdzie moja jedyna córka skończyła życie. Należy to jednak robić ostrożnie, gdyż W-ny Wokulski z niewiadomych mi powodów nie życzy sobie, ażeby o jego nabytku mówiono. Nie tylko, zamiast sam kupić kamienicę (jak uczciwy człowiek), podstawił lichwiarza Szlangbauma, ale jeszcze, ażeby nadpłacić dwadzieścia tysięcy rubli nad moją sumę, sprowadził do sądu fałszywych licytantów. Dlaczego tak tajemniczo postępuje? lepiej niż ja musicie Wy wiedzieć, drodzy Państwo, którzy podobno umieściliście u niego swój kapitalik. Mały on jest, ale przy łasce bożej (która tak oczywiście czuwa nad Wami) i znanej obrotności W-go Wokulskiego przyniesie zapewne procent, który wynagrodzi Państwu gorycze ich dotychczasowego położenia. Polecając siebie sercu drogiej Pani, a nasze obustronne stosunki niezawodnej sprawiedliwości boskiej, pozostaję zawsze wierną, choć pogardzaną ich kuzynką i uniżoną sługą.

Krzeszowska”

Czytając panna Izabela była blada jak papier. Podniosła się od stołu, zwinęła list i podniosła rękę, jakby z zamiarem rzucenia go komuś w oczy. Nagle, zdjęta strachem, chciała gdzieś uciec czy kogoś zawołać; lecz w tej chwili upamiętała się i poszła do ojca.

Pan Łęcki w pantoflach i płóciennym szlafroku leżał na kanapie i czytał „Kuriera”. Bardzo czule przywitał się z córką, a gdy usiadła, uważnie przypatrzył się jej i rzekł:

– Czy światło złe w tym pokoju, czy mi się zdaje, że panienka jest nie w humorze?…

– Jestem trochę rozstrojona.

– Właśnie uważam, ale to z gorąca. A powinnaś dziś – dodał grożąc jej z uśmiechem – powinnaś dziś, figlarko, dobrze wyglądać, bo ten Kazio, jak mówiła mi wczoraj ciotka, jest do wzięcia…

Panna Izabela milczała, ojciec prawił dalej:

– Prawda, że chłopak trochę zbałamucony ciągłym lataniem po świecie, trochę zadłużony, ale – młody, przystojny, no i szalał za tobą. Joasia ma nadzieję, że prezesowa utrzyma go na wsi przez parę tygodni, a reszta należy już do ciebie… I wiesz, może by to było nieźle?… Nazwisko piękne… fortuna jakoś zlepi się z różnych kawałków… Przy tym człowiek światowy, bywalec, nawet rodzaj bohatera, jeżeli to prawda, że opłynął kulę ziemską…

– Miałam list od Krzeszowskiej – przerwała mu panna Izabela.

– Oo?… cóż pisze ta wariatka?

– Pisze, że nasz dom kupił nie Szlangbaum, ale Wokulski, i że za pomocą podstawionych licytantów dał za niego o dwadzieścia tysięcy rubli więcej aniżeli wart.

Mówiąc to zdławionym głosem, patrzyła z trwogą na ojca; obawiała się jakiegoś wybuchu. Ale pan Tomasz uniósł się tylko na kanapie i strzeliwszy palcami zawołał:

– Czekaj!… czekaj!… wiesz, że to może być prawda…

– Jak to! – zerwała się z krzesła panna Izabela. – Więc on śmiałby nam darować dwadzieścia tysięcy, a ojciec mówi o tym tak spokojnie?…

– Mówię spokojnie, bo gdybym zaczekał ze sprzedażą, wziąłbym nie dziewięćdziesiąt, ale sto dwadzieścia tysięcy…

– Ależ czekać nie mogliśmy, skoro kamienicę puszczono na licytację…

– Toteż że nie mogliśmy czekać, straciliśmy, a Wokulski zyska, gdyż może czekać.

Panna Izabela po tej uwadze nieco uspokoiła się.

– Więc papo nie uznaje w tym żadnego dobrodziejstwa z jego strony! Bo wczoraj mówił papo o Wokulskim w taki sposób, jakby czuł, że jest przez niego oplątany…

– Cha! cha! cha!… – roześmiał się pan Tomasz. – Cudowna jesteś… nieoceniona. Wczoraj byłem trochę rozstrojony, nawet bardzo i… coś… coś… zaświtało mi w głowie… Ale dzisiaj… Cha! cha! cha!… Niechże sobie wreszcie Wokulski przepłaca kamienice. Od tego on kupiec, żeby wiedział, ile i za co płaci. Straci na jednym, zyska na drugim. – Ja, co najwyżej, mogę mu tego nie brać za złe, że staje do licytacji mego majątku… Chociaż miałbym prawo podejrzywać jakiś nieczysty interes w takim na przykład… podstawianiu Szlangbauma…

Panna Izabela serdecznie uściskała ojca.

– Tak – rzekła – papo ma rację. Nie umiałam tylko zdać sobie z tego sprawy. Takie podstawianie Żydów przy kupnie najjaśniej dowodzi, że ten pan bawiąc się w przyjaźń robi interesa…

– Naturalnie! – potwierdził pan Tomasz. – Czyliżbyś nie miała rozumieć tak prostej rzeczy. Niezły to może człowiek, ale zawsze kupiec… kupiec!…

W przedpokoju rozległo się mocne dzwonienie.

– To pewnie on. Wyjdę, papo, i zostawię panów samych.

Opuściła sypialnię ojca, lecz w przedpokoju, zamiast Wokulskiego, zobaczyła aż trzech Żydów, głośno rozprawiających z Mikołajem i panną Florentyną. Uciekła do sali i przez myśl przebiegły jej wyrazy:

„Boże!… dlaczego on nie przychodzi…”

W sercu jej kipiała burza uczuć. Panna Izabela potakując zdaniom ojca rozumiała jednak, że to nieprawda, co on mówi, że Wokulski nie zrobił na kamienicy interesu, ale stracił, i tylko dlatego, ażeby ich wydźwignąć z najfatalniejszej pozycji. Lecz przyznając to, czuła nienawiść:

„Podły! podły!… – szeptała. – Jak on śmiał…”

Tymczasem w przedpokoju Żydzi rozpoczęli formalną kłótnię z panną Florentyną. Oświadczyli, że nie ruszą się, dopóki nie dostaną pieniędzy, że panna hrabianka dała wczoraj słowo… A gdy Mikołaj otworzył im drzwi do sieni, poczęli mu wymyślać:

– To jest rozbój!… to oszustwo!… Pieniądze państwo umieją brać i wtedy umieją gadać: mój kochany panie Dawid!… Ale jak przyjdzie…

– A to co znaczy? – odezwał się w tej chwili nowy głos.

Żydzi umilkli.

– „Co to jest?… Co pan tu robisz, panie Szpigelman?…

Panna Izabela poznała głos Wokulskiego.

– Ja, nic… Padam do nóg wielmożnego pana… My tylko za interesem do pana hrabi… – tłomaczył się, zupełnie innym tonem, przed chwilą hałaśliwy Szpigelman.

– Kazali nam państwo dziś przyjść po pieniądze… – wtrącił inny Żyd.

– Właśnie panna hrabianka wczoraj dała słowo, że będziemy dziś spłaceni wszyscy, i co do grosza…

– Będziecie – przerwał Wokulski. – Jestem pełnomocnikiem pana Łęckiego i dziś, o szóstej, załatwię z wami rachunki w moim kantorze.

– Nic nagłego… Po co się wielmożny pan ma tak śpieszyć… – odparł Szpigelman.

– Proszę przyjść o szóstej do mnie, a Mikołaj niechaj tu żadnych interesantów nie przyjmuje, kiedy pan chory.

– Rozumiem, wielmożny panie!… A nasz pan czeka w pokoju sypialnym – odparł Mikołaj.

Gdy zaś Wokulski odszedł, powypychał Żydów za drzwi mówiąc:

– Poszły parchy!… Won!…

– Ny!… ny!… co – się pan tak gniewa?… – mruczeli bardzo zmieszani Żydkowie.

Pan Tomasz przywitał Wokulskiego ze wzruszeniem; trochę drżały mu ręce i trzęsła się głowa.

– No, patrz – mówił – co wyrabiają ci Żydzi, te… te gałgany!… Nachodzą dom… przestraszają mi córkę…

– Kazałem im przyjść o szóstej do mego kantoru i jeżeli pan pozwoli, ureguluję rachunki. Duża to suma?… – zapytał Wokulski.

– Drobiazg, prawie nic… Jakieś pięć do sześciu tysięcy rubli…

– Pięć do sześciu?… – powtórzył Wokulski. – Oni trzej tyle mają u pana?…

– Nie. Im jestem winien ze dwa tysiące, może trochę więcej… Ale, powiadam ci, panie Stanisławie (bo to cała awantura!), ktoś w marcu wykupił moje dawniejsze weksle. Kto? nie wiem; jednakże, na wszelki wypadek, chcę być przygotowany.

Wokulskiemu wyjaśniła się twarz.

– Niech pan spłaca długi – odparł – w miarę zgłaszania się wierzycieli. Dziś zepchniemy tych, którzy mają późniejsze weksle. Więc to wyniesie dwa do trzech tysięcy?…

– Tak, tak… No, ale proszę cię, panie Stanisławie, co za fatalność!… Ty wypłacasz mi za pół roku pięć tysięcy… Czy byłeś łaskaw przynieść pieniądze?

– Naturalnie.

– Bardzo ci jestem wdzięczny. Cóż to jednak za fatalność, że właśnie w chwili, kiedy mamy z Belcią i… z tobą jechać do Paryża, Żydzi wydzierają mi dwa tysiące! Rozumie się z Paryża nic.

– Dlaczego? – rzekł Wokulski. – Ja pokryję należność, a pan nie potrzebuje naruszać swego procentu. Śmiało możecie państwo jechać do Paryża.

– Nieoceniony!… – zawołał pan Tomasz rzucając mu się w objęcia. – Bo widzisz, mój drogi – dodał uspokoiwszy się – ja właśnie myślałem, czybyś nie mógł mi zaciągnąć gdzie pożyczki dla spłacenia żydowskich długów, tak… na… siedem, sześć procent…

Wokulski uśmiechnął się z finansowej naiwności pana Tomasza.

– Owszem – rzekł nie mogąc pohamować dobrego humoru – będzie pan miał pożyczkę. Tym Żydom oddamy jakieś trzy tysiące rubli, a pan będzie płacił procentu… Ileż pan chce?

– Siedem… sześć…

– Dobrze – mówił Wokulski – pan będzie płacił sto osiemdziesiąt rubli procentu, a kapitał zostanie nie naruszony.

Pan Tomasz, po raz już nie wiadomo który, zaczął mrugać powiekami i znowu ukazały się łzy.

– Zacny… szlachetny!… – mówił ściskając Wokulskiego. – Bóg cię zesłał…

– Sądzi pan, że mogę robić inaczej?… – szepnął Wokulski.

Zapukano. Wszedł Mikołaj i oznajmił lekarzy.

– Aha!… – zawołał pan Tomasz – to siostra przysyła mi tych panów. Mój Boże! nigdy się jeszcze nie leczyłem, a dziś… Proszę cię, panie Stanisławie, idź teraz do Beli… Mikołaj, zamelduj pana Wokulskiego panience.

„Oto jest moja nagroda… Moje życie!…” – pomyślał Wokulski idąc za Mikołajem. W przedpokoju spotkał lekarzy, obu znajomych sobie, i gorąco polecił pana Tomasza ich opiece.

W salonie czekała go panna Izabela. Była trochę blada, ale tym piękniejsza. Przywitał ją i rzekł wesoło:

– Bardzo jestem szczęśliwy, że podobał się pani wieniec dla Rossiego.

Zatrzymał się. Uderzył go szczególny wyraz twarzy panny Izabeli, która patrzyła na niego z lekkim zdziwieniem, jakby widziała go pierwszy raz w życiu.

Przez chwilę oboje milczeli, wreszcie panna Izabela strzepując jakiś pyłek z popielatej sukni spytała:

– Wszakże to pan kupił naszą kamienicę? – I przypatrywała mu się przymrużonymi oczyma.

 

Wokulski tak był zaskoczony, że w pierwszej chwili stracił mowę. Zdawało mu się, że w nim nagle zatrzymał się proces myślenia. Bladł i czerwienił się, a nareszcie odzyskawszy przytomność odparł przyciszonym głosem:

– Tak, ja kupiłem.

– Dlaczegóż pan podstawił Żyda do licytacji?

– Dlaczego?… – powtórzył Wokulski patrząc na nią jak wylęknione dziecko. – Dlaczego?… Jestem, widzi pani, kupcem i… takie uwięzienie kapitału mogłoby zaszkodzić memu kredytowi…

– Pan już od dawna interesuje się naszymi sprawami. Zdaje się, że w kwietniu… tak, w kwietniu nabył pan nasz serwis?… – mówiła ciągle tym samym tonem panna Izabela.

Ton ten otrzeźwił Wokulskiego, który podniósł głowę i odparł oschle:

– Serwis państwa jest w każdej chwili do odebrania.

Teraz panna Izabela spuściła oczy. Wokulski spostrzegł to i znowu zmieszał się.

– Więc dlaczego pan to zrobił? – spytała cicho. – Dlaczego pan tak nas… prześladuje?

Można było myśleć, że rozpłacze się. Wokulski stracił wszelką władzę nad sobą.

– Ja państwa prześladuję!… – rzekł zmienionym głosem. – Czyliż znajdziecie sługę… nie… psa… wierniejszego ode mnie?… Od dwu lat o jednym tylko myślę, ażeby usunąć wam z drogi każdą przeszkodę…

W tej chwili zadzwoniono. Panna Izabela drgnęła, Wokulski umilkł.

Mikołaj otworzył drzwi do salonu i rzekł:

– Pan Starski.

Jednocześnie ukazał się na progu mężczyzna średniego wzrostu, zręczny, śniady, z małymi faworytami i wąsikami, i bardzo nieznaczną łysiną. Miał fizjognomię na pół wesołą, na pół drwiącą i od razu zawołał:

– Jakżem kontent, kuzynko, że cię znowu mogę przywitać!…

Panna Izabela w milczeniu podała mu rękę; mocny rumieniec oblał jej twarz, a w oczach zamigotało rozmarzenie.

Wokulski cofnął się do bocznego stołu. Panna Izabela przedstawiła panów:

– Pan… Wokulski… Pan Starski…

Nazwisko Wokulskiego było zaakcentowane w taki sposób, że Starski kiwnąwszy mu głową usiadł o kilka kroków, zwrócony bokiem. W odpowiedzi Wokulski usiadł przy małym stoliku pod ścianą i zaczął oglądać album.

– Kuzynek podobno wraca z Chin? – spytała panna Izabela.

– Teraz z Londynu i jeszcze ciągle myślę, że jestem w okręcie – odpowiedział Starski, dość wyraźnie kalecząc polszczyznę.

Panna Izabela zaczęła mówić po angielsku.

– Spodziewam się, że tym razem kuzynek zabawi w kraju dłużej?

– To zależy – odparł również po angielsku Starski. – Kto jest ten?… – dodał rzucając okiem na Wokulskiego.

– Plenipotent mego ojca. Od czegóż to zależy?…

– Myślę, że kuzynka nie potrzebuje się pytać – odpowiedział z uśmiechem młody człowiek. – To zależy – od hojności mojej babki…

– A ładnie… spodziewałam się komplimentu pod moim adresem…

– Podróżnicy nie mówią komplimentów, gdyż wiedzą, że pod każdą szerokością jeograficzną komplimenta dyskredytują mężczyznę w oczach kobiet.

– W Chinach zrobił kuzyn to odkrycie?

– W Chinach, w Japonii, a nade wszystko w Europie.

– I myśli kuzyn stosować tę zasadę w Polsce?

– Spróbuję i jeżeli pozwolisz, kuzynko, w twoim towarzystwie. Gdyż podobno mamy razem spędzić wakacje. Czy tak?…

– Tak przynajmniej chce ciotka i ojciec. Mnie się jednak nie uśmiecha to, że kuzyn ma zamiar sprawdzać swoje etnograficzne spostrzeżenia.

– Byłby to tylko odwet z mojej strony.

– Ach, więc walka?… – spytała panna Izabela.

– Spłacanie dawnych długów często prowadzi do zgody.

Wokulski z taką uwagą przeglądał album, że żyły nabrzmiały mu na czole.

– Ale zemsta nie prowadzi – odparła panna Izabela.

– Nie zemsta, tylko przypomnienie, że jestem wierzycielem kuzynki.

– Więc to ja mam spłacać dawne długi?… – zaśmiała się panna Izabela. – A, kuzyn nie stracił czasu w podróży.

– Wolałbym go nie stracić na wakacjach – rzekł Starski, znacząco spoglądając jej w oczy.

– To będzie zależało od metody odwetu – odpowiedziała panna Izabela i znowu zarumieniła się.

– Jaśnie pan prosi pana! – rzekł Mikołaj stając we drzwiach salonu.

Rozmowa urwała się, Wokulski złożył album, wstał z krzesła i ukłoniwszy się pannie Izabeli i Starskiemu, z wolna poszedł za służącym.

– Ten pan nie rozumie po angielsku?… Czy on nie obrazi się, żeśmy z nim nie rozmawiali?… – spytał Starski.

– O nie – odpowiedziała panna Izabela.

– Tym lepiej; bo zdawało mi się, że nie był zadowolony z naszego towarzystwa.

– Toteż porzucił je – zakończyła niedbale panna Izabela.

– Przynieś mi kapelusz z sali – rzekł do Mikołaja już w drugim pokoju Wokulski.

Mikołaj zabrał kapelusz i zaniósł go do sypialni pana Tomasza. W przedpokoju usłyszał, że Wokulski oburącz ściskając głowę szepnął:

– Boże miłosierny!…

Gdy Wokulski wszedł do pokoju pana Tomasza, lekarzy już nie było.

– No i wyobraź sobie – zawołał pan Łęcki – co za fatalizm!… Konsylium zabroniło mi jechać do Paryża i pod karą śmierci kazało wynosić się na wieś. Na honor, nie wiem nawet, gdzie uciec przed tymi upałami. Ale i na ciebie także działają, bo jesteś zmieniony… Prawda, jakie to gorące mieszkanie?…

– O tak. Może pozwoli pan – mówił Wokulski wydobywając z kieszeni gruby pakiet – że oddam pieniądze.

– Ehe… doprawdy…

– Tu jest pięć tysięcy rubli jako procent do połowy stycznia. Niech pan z łaski swojej policzy. A tu jest kwit.

Pan Łęcki kilka razy porachował stos nowych sturublówek i podpisał dokument. Odłożywszy zaś pióro rzekł:

– Dobrze, to jedno… A teraz co się tyczy długów…

– Suma dwa do trzech tysięcy rubli, którą pan winien Żydom, dziś będzie spłacona…

– Ale ja, proszę cię, panie Stanisławie, nie chcę darmo… Proszę cię, ażebyś jak najskrupulatniej odtrącał sobie procent…

– Sto dwadzieścia do stu osiemdziesięciu rubli rocznie.

– Tak, tak… – potakiwał pan Tomasz. – Ale… gdybym, ale… potrzebował jeszcze jakiej kwoty, to mam się do kogo udać u ciebie?

– Drugą połowę procentu otrzyma pan w połowie stycznia – odparł Wokulski.

– O tym wiem. Ale widzisz, panie Stanisławie, gdybym tak potrzebował jakiejś części mego kapitału… Nie darmo, pojmujesz… Chętnie zapłacę procent…

– Szósty… – wtrącił Wokulski.

– Tak, szósty… siódmy.

– Nie, panie. Pański kapitał przynosi trzydzieści trzy procent rocznie, więc nie mogę go pożyczać na siedem…

– Dobrze. W takim razie nie pozbawiaj się mego kapitału, ale… Uważasz… może mi jednak coś wypaść…

– Wycofać swój kapitał może pan nawet w połowie stycznia roku przyszłego.

– Boże uchowaj!… Ja mego kapitału nie odbiorę ci nawet za dziesięć lat…

– Ale ja pański kapitał wziąłem tylko na rok…

– Jak to?… Dlaczego?… – dziwił się pan Tomasz, coraz szerzej otwierając oczy.

– Dlatego, że nie wiem, co będzie od dziś za rok. Nie co roku zdarzają się wyjątkowo dobre interesa.

– A propos – rzekł pan Tomasz po chwili przykrego zdumienia. – Co też mówią w mieście: że to ty, panie Wokulski, kupiłeś mój dom?…

– Tak, panie, ja kupiłem pański dom. Ale przed upływem pół roku mogę go panu odstąpić na korzystnych warunkach.

Pan Łęcki poczuł rumieniec na twarzy. Nie chcąc jednak dawać za wygranę zapytał wielkopańskim tonem:

– I ile byś też chciał odstępnego, panie Wokulski?…

– Nic. Oddam go panu za dziewięćdziesiąt tysięcy, a nawet… może taniej…

Pan Tomasz cofnął się, rozłożył ręce, następnie padł na swój wielki fotel i znowu kilka łez spłynęło mu po twarzy.

– Doprawdy, panie Stanisławie – mówił, lekko łkając – widzę, że najlepsze stosunki… mogą zepsuć pieniądze… Czy ja mam ci za złe, żeś kupił ten dom?… Czy ja robię ci wyrzuty?… Ty zaś przemawiasz do mnie tak, jakbyś się obraził.

– Przepraszam pana – przerwał Wokulski. – Ale istotnie jestem trochę rozdrażniony… zapewne z gorąca…

– O, z pewnością! – zawołał pan Tomasz powstając z fotelu i ściskając go za rękę. – Więc… przebaczmy sobie nawzajem cierpkie słówka… Ja się na ciebie nie gniewam, bo wiem… co to jest upał…

Wokulski pożegnał go i wstąpił do salonu. Starskiego już tam nie było, panna Izabela siedziała sama. Zobaczywszy go podniosła się; twarz jej była pogodniejsza.

– Pan wychodzi?

– Właśnie chcę panią pożegnać.

– A o Rossim nie zapomni pan? – rzekła ze słabym uśmiechem.

– O nie. Poproszę, ażeby mu oddano wieniec.

– Pan go sam nie wręczy?… Dlaczegóż to?…

– Dziś w nocy jadę do Paryża – odpowiedział Wokulski.

Ukłonił się i wyszedł.

Przez chwilę panna Izabela stała zdumiona; następnie pobiegła do pokoju ojca.

– Co to znaczy, papo? Wokulski pożegnał się ze mną bardzo chłodno i powiedział, że – dziś w nocy wyjeżdża do Paryża.

– Co?… co?… co?… – zawołał pan Tomasz chwytając się oburącz za głowę. – On z pewnością obraził się…

Другие книги автора

Купите 3 книги одновременно и выберите четвёртую в подарок!

Чтобы воспользоваться акцией, добавьте нужные книги в корзину. Сделать это можно на странице каждой книги, либо в общем списке:

  1. Нажмите на многоточие
    рядом с книгой
  2. Выберите пункт
    «Добавить в корзину»