Бесплатно

Hrabia Monte Christo

Текст
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

– Ale u kogo? Jak? O czym?

– No, czy na przykład Barrois, stary sługa, nie omylił się czasem i nie przyniósł pani de Saint-Méran czegoś, co było przygotowane dla jego pana.

– Dla mojego ojca?

– Tak.

– Jakimże sposobem lek ojca mógłby otruć panią de Saint-Méran?

– Nic prostszego. Trzeba panu wiedzieć, że w niektórych chorobach trucizny są lekarstwami i właśnie do tych chorób należy paraliż. Wypróbowawszy wszystkie środki, aby przywrócić władzę nad ciałem i mowę panu Noirtier, postanowiłem trzy miesiące temu uciec się do ostatniego środka: od trzech miesięcy daję mu brucynę; ostatnim razem zapisałem mu dawkę sześciu centygramów; tych sześć centygramów, które nie działają na sparaliżowane członki pana Noirtier (zresztą przyzwyczaił się już do takich dawek, bo poprzednie dawki były stopniowo zwiększane) – więc tych sześć centygramów wystarczą, aby zabić kogokolwiek innego.

– Drogi doktorze, pomiędzy pokojami ojca i pani de Saint-Méran nie ma żadnych drzwi, a Barrois nie bywa nigdy u mojej teściowej. A zresztą powiem to panu, doktorze: uważam cię za człowieka najzdolniejszego i najuczciwszego pod słońcem, ale hmm… No cóż, tutaj wolałbym oprzeć się na zasadzie errare humanum est.

– Niech pan posłucha, Villefort; czy ufa pan któremuś z moich kolegów, tyle co mnie?

– Skąd to pytanie? Do czego pan zmierza?

– Wezwij go; powiem mu, co widziałem, co zauważyłem i dokonamy sekcji.

– I znajdziecie ślady trucizny?

– Nie, nie truciznę, tego nie mówię; ale stwierdzimy, że układ nerwowy został podrażniony, że pacjentka cierpiała na dusznicę bolesną i powiemy panu: drogi prokuratorze, jeśli się to stało przypadkiem, czuwaj dobrze nad służącymi; jeżeli przez nienawiść, strzeż się wrogów.

– O Boże! Co mi pan proponujesz, d'Avrigny? – zawołał Villefort, mocno przygnębiony. – Z chwilą, gdy dopuścimy do sekretu więcej osób, śledztwo stanie się nieuniknione. A sam rozumiesz, śledztwo w moim domu – to niemożliwe! Jeżeli jednak – ciągnął, starając się opanować i spoglądając z niepokojem na lekarza – jeżeli jednak koniecznie pan tego chcesz, jeżeli bezwzględnie sobie tego życzysz, zastosuję się do pana żądania. Być może rzeczywiście należy nadać sprawie oficjalny bieg. Tego wymaga mój urząd. Ale myśl o tym już teraz napawa mnie smutkiem. Narazić moją rodzinę na taki skandal po takim nieszczęściu! Żona i córka tego nie przeżyją. A co do mnie, to – jak pan wiesz – nie można osiągnąć takiej pozycji jak moja i sprawować funkcji prokuratora przez dwadzieścia pięć lat, nie narobiwszy sobie wrogów. Mam ich wielu i jeżeli sprawa nabierze rozgłosu, zatriumfują, ja zaś okryję się hańbą.

– Drogi panie – odpowiedział wstrząśnięty lekarz. – Moim pierwszym obowiązkiem jest służba ludzkości. Mógłbym ocalić panią de Saint-Méran, gdyby wiedza na to pozwoliła, ale markiza nie żyje i nic już nie poradzę. Mogę natomiast zrobić coś dla żyjących. Pogrzebmy więc tę straszną tajemnicę na dnie naszych serc. Gdyby ktokolwiek ją odkrył, zgadzam się, by złożono to na moją ignorancję. Ale nie zaprzestawaj pan energicznych poszukiwań, bo kto wie, czy na tym się skończy…

– Dziękuję, doktorze – zawołał Villefort z niewysłowioną radością. – Nigdy nie miałem lepszego przyjaciela.

I jakby w obawie, by d'Avrigny nie zmienił zdania, wstał i pociągnął go w stronę domu.

Morrel tymczasem wystawił głowę z krzaków, jakby potrzebował świeżego powietrza. Światło księżyca padało na jego twarz, bladą jak u widma.

– Bóg na pewno czuwa nade mną choć w sposób straszliwy! – rzekł. – Lecz czy Valentine zdoła znieść tyle nieszczęść?

To mówiąc, spoglądał to na okno z czerwonymi zasłonami, to na trzy inne, zasłonięte firankami białymi. W tym pierwszym światło prawie już zgasło. To pani de Villefort zgasiła lampę i szyby podświetlał jedynie blask lampki nocnej. Ale zobaczył, że ktoś otwiera jedno z trzech białych okien. Na kominku stała zapalona świeca, jej blade światło przesączyło się na zewnątrz. Jakiś cień oparł się na chwilę o balustradę balkonu.

Morrel zadrżał. Wydało mu się, że słyszy szloch. Trudno się dziwić, że ten człowiek o duszy odważnej i silnej nagle, pod wpływem miłości i lęku – tych dwóch największych namiętności ludzkich – uległ przywidzeniom.

Choć niepodobna, by dziewczyna mogła go dostrzec w tym ukryciu, wydało mu się, że cień na balkonie go przyzywa. Mówił mu to jego zmącony umysł, serce zaś powtarzało za umysłem. Tak podwójnie w błąd wprowadzany, uwierzył, że jest to prawda i w jednym z owych niepojętych porywów młodości wyskoczył z kryjówki i dwoma susami, ryzykując, że zostanie zauważony, że przerazi dziewczynę, że jej mimowolny krzyk postawi cały dom na nogi, pokonał całą przestrzeń, jasną i spokojną niczym tafla jeziora w blasku księżyca, dopadł do rzędu donic z drzewkami pomarańczowymi, dalej do schodów, wbiegł na nie szybko i pchnął drzwi, które bez oporu przed nim ustąpiły.

Morrel oszalał. Na szczęście nie spotkał nikogo. Znajomość wewnętrznego układu domu, którą zyskał dzięki rozmowom z Valentine, bardzo mu się teraz przydała. Bez problemu dotarł do szczytu schodów i tu szloch, który tak dobrze w jego głowie utkwił, wskazał mu dalszą drogę. Odwrócił się. Przez lekko uchylone drzwi padał w jego kierunku wąski snop światła. Słychać też było czyjś szloch.

Pchnął drzwi i wszedł.

W głębi alkowy, pod białą tkaniną przykrywającą głowę i obrysowującą kontur ciała, leżała zmarła. Dla Morrela widok ten był jeszcze bardziej przerażający, od kiedy w tak przypadkowy sposób poznał tajemnicę jej śmierci.

Przy łóżku klęczała Valentine. Wtuliwszy głowę w poduszki obszernej berżery, drżąca i wstrząsana szlochem, splotła nad głową zesztywniałe dłonie.

Oddaliwszy się od okna, w którym dostrzegł ją Morrel, modliła się teraz głośno, a modlitwa jej mogłaby wzruszyć nawet najtwardsze serce. Słowa padały szybko, niespójne i niezrozumiale, ból bowiem ścisnął jej gardło.

Wpadający przez szpary w okiennicach blask księżyca osłabiał światło świecy i nasycał ponurymi barwami ten obraz rozpaczy.

Morrel nie był w stanie znieść tego widoku. Nie odznaczał się szczególną pobożnością niełatwo było wywrzeć na nim wrażenie, lecz cierpienie dziewczyny, jej płacz, jej załamane ręce nie mogły pozostawić go obojętnym.

Westchnął, wyszeptał jej imię, a ona podniosła zalaną łzami twarzyczkę – i zwróciła ją ku niemu.

Widząc go, nie okazała bynajmniej zdziwienia. Serce przepełnione najwyższą rozpaczą nie zna uczuć pośrednich.

Morrel wyciągnął rękę do ukochanej.

Valentine za całe usprawiedliwienie – że nie przyszła do ogrodu – wskazała babkę leżącą pod śmiertelnym całunem i ponownie się rozpłakała.

Żadne nie śmiało przemówić w tym pokoju. Oboje lękali się przerwać milczenie, które zdawała się nakazywać Śmierć, stojąca w rogu z palcem na ustach.

Na koniec Valentine pierwsza odważyła się przemówić.

– Kochany – rzekła – jak się tu znalazłeś?

– Valentine – rzekł Morrel drżącym głosem, składając ręce – czekałem tam od wpół do dziewiątej; nie przyszłaś, zaczął mnie dręczyć niepokój, przeskoczyłem mur, dostałem się do ogrodu i podsłuchałem, jak ktoś rozmawiał o tym okropnym wypadku…

– Kto to był? – spytała Valentine.

Morrel zadrżał, bo przypomniał sobie całą rozmowę między lekarzem i panem de Villefort i wydało mu się, że przez biały całun widzi pokurczone członki, zesztywniałą szyję i zsiniałe usta.

– Służący – odparł. – Ich rozmowa poinformowała mnie o wszystkim.

– Ale przyjść aż tutaj, to znaczy nas zgubić, ukochany – rzekła Valentine, nie okazując ani lęku, ani gniewu.

– Przebacz mi – odparł Morrel podobnym tonem. – Zaraz sobie pójdę.

– O nie! Mógłby się ktoś na ciebie natknąć, zostań.

– A jeśli ktoś tu przyjdzie?

Dziewczyna potrząsnęła głową.

– Nikt nie przyjdzie – rzekła. – Nie martw się, ona nas chroni.

I wskazała ciało spowite w całun.

– Ale co z panem d'Epinay? Powiedz, błagam!

– Pan Franz przyjechał, aby podpisać intercyzę właśnie w chwili, gdy babunia wydała ostatnie tchnienie.

– Niestety! – rzekł Morrel z uczuciem egoistycznej radości, myślał bowiem, że ta śmierć na długo opóźni małżeństwo Valentine.

– Ale boli mnie jeszcze bardziej – ciągnęła dziewczyna, jak gdyby Morrel miał być natychmiast ukarany za tę myśl – że biedna, kochana babcia, umierając, nakazała, aby mój ślub odbył się jak najszybciej. Mój Boże, ona też działała przeciwko mnie, myśląc, że mi pomaga.

– Posłuchaj! – rzekł Morrel.

Umilkli.

Słychać było, jak otwierają się drzwi; parkiet na korytarzu, a potem schody zatrzeszczały pod czyimiś krokami.

– To ojciec, wychodzi z gabinetu – rzekła Valentine.

– I odprowadza lekarza. – dodał Morrel.

– Skąd wiesz, że lekarza? – zapytała zdziwiona.

– Tak tylko się domyślam.

Valentine spojrzała na ukochanego.

Usłyszeli, jak zamykają się drzwi od ulicy.

Pan de Villefort zamknął jeszcze na klucz drzwi prowadzące do ogrodu i wrócił na górę. Zatrzymał się na chwilę na korytarzu, jakby się wahał, czy ma pójść do siebie, czy do pokoju pani de Saint-Méran.

Morrel rzucił się za kotarę. Valentine nawet nie drgnęła; rzekłbyś, że to ogromne cierpienie postawiło ją ponad zwykłe obawy.

Pan de Villefort wszedł do swego pokoju.

– A teraz – odezwała się Valentine – nie możesz wyjść ani przez drzwi ogrodowe, ani przez drzwi od ulicy.

Morrel popatrzył na nią ze zdziwieniem.

– Teraz – dodała – mamy tylko jedną dozwoloną i pewną drogę – przez apartament dziadka.

Podniosła się.

– Chodź – rzekła – do dziadka.

– Jak to, mam iść do pana Noirtier? Naprawdę tak myślisz?

– Myślę o tym od dawna. To mój jedyny przyjaciel na ziemi i oboje potrzebujemy jego przychylności… Chodź.

– Zastanów się, Valentine – poprosił Morrel, wahając się, czy zrobić to, do czego nakłaniała go dziewczyna. – Zastanów się, bo łuski spadły mi już z oczu; to było szaleństwo, że tu przyszedłem. A ty, czy aby na pewno jesteś w stanie myśleć trzeźwo, najdroższa?

 

– Tak. I jedno mnie tylko wstrzymuje, że muszę zostawić babkę samą, a powinnam przy niej czuwać.

Valentine przeszła przez korytarz i zeszła schodami prowadzącymi do pana Noirtier. Morrel szedł za nią na palcach. Na piętrze, przed drzwiami, natknęli się na starego sługę.

– Barrois – rzekła Valentine – zamknijcie drzwi i nie wpuszczajcie nikogo. I weszła pierwsza.

Noirtier siedział jeszcze w fotelu, czujny na najmniejszy szmer; dowiedział się wcześniej od sługi o wszystkim, co się stało i rzucał proszące spojrzenia na drzwi.

Gdy ujrzał Valentine, w oku jego zabłysła radość.

Dziewczyna wyglądała tak uroczyście i tak poważnie, że od razu uderzyło to starca. W jego oczach pojawiło się pytanie.

– Drogi dziadziu – rzekła spiesznie – posłuchaj mnie dobrze. Wiesz, że babcia umarła przed godziną i że teraz prócz ciebie nie mam już nikogo na świecie, kto by mnie kochał?

Wyraz najwyższej czułości pojawił się w oczach starca.

– I tylko tobie powinnam powierzać moje smutki i nadzieje, prawda?

Sparaliżowany przytaknął.

Valentine wzięła Maksymiliana za rękę.

– A więc przyjrzyj się dobrze temu panu.

Starzec utkwił z lekkim zdziwieniem swój badawczy wzrok w Morrelu.

– To pan Maksymilian Morrel, syn zacnego kupca z Marsylii, o którym zapewne słyszałeś.

– Tak – dał znać starzec.

– To nieskazitelne nazwisko Maksymilian może wkrótce uczynić sławnym, bo w trzydziestym roku życia jest kapitanem spahisów i oficerem Legii Honorowej.

Starzec dał znak, że sobie to przypomina.

– A więc, kochany dziaduniu – rzekła Valentine, klękając przed starcem i wskazując Maksymiliana – kocham go i będę należeć tylko do niego! Jeśli mnie zmuszą do wyjścia za innego, umrę ze smutku albo się zabiję.

Oczy sparaliżowanego świadczyły, że kłębią się w nim myśli.

– Dziaduniu, ty już lubisz pana Maksymiliana, prawda?

– Tak.

– I będziesz nas bronił, nas, twoje dzieci, przeciw woli ojca?

Noirtier utkwił swój inteligentny wzrok w Morrelu, jakby chciał wyrazić:

– To zależy.

Maksymilian zrozumiał.

– Pani – rzekł – musisz wypełnić najświętszy obowiązek przy zwłokach babki, proszę mi więc pozwolić, aby pan Noirtier uczynił mi zaszczyt i porozmawiał ze mną przez chwilę sam na sam.

– Tak, tak, właśnie tak – wyraził wzrok starca.

Następnie spojrzał z niepokojem na Valentine.

– Czy będzie potrafił cię zrozumieć, to chciałeś powiedzieć, dziaduniu?

– Tak.

– Nie martw się. Tak często rozmawialiśmy o tobie, że wie dobrze, jak się z tobą porozumiewam – i spojrzawszy na Maksymiliana z uśmiechem ślicznym, choć nieco przymglonym smutkiem, dodała: – On wie wszystko, co wiem ja.

Wstała, przysunęła krzesło Morrelowi, zaleciła Barrois, aby nikogo nie wpuszczał, ucałowała czule dziadka, pożegnała ze smutkiem Morrela i odeszła.

Wówczas Morrel, aby przekonać pana Noirtier, że Valentine pokłada w nim zupełne zaufanie i że poznał wszystkie ich tajemnice, wziął słownik, pióro i papier, i położył je na stole, gdzie stała lampa.

– Ale najpierw proszę mi pozwolić – rzekł – bym powiedział panu, kim jestem, jak pokochałem Valentine i jakie mam wobec niej zamiary.

– Słucham – dał znak Noirtier.

To był uderzający widok: starzec, na pozór bezużyteczne obciążenie dla bliskich, stający się jedynym opiekunem, jedyną podporą, jedynym sędzią dwojga młodych, zakochanych, pięknych i silnych ludzi, wchodzących dopiero w życie.

Jego nad wyraz szlachetna i surowa twarz czyniła na Morrelu takie wrażenie, że drżał, zaczynając opowiadanie.

Opowiedział, jak poznał i pokochał Valentine, jak Valentine, samotna i nieszczęśliwa, zgodziła się na jego miłość. Opowiedział o swoim urodzeniu, jak wygląda jego pozycja w świecie i jaki posiada majątek; a pytając co jakiś czas wzrokiem starca, otrzymywał znak:

– Dobrze, mów, mów.

– A teraz – rzekł Morrel, skończywszy pierwszą część wyznań – gdy już powiedziałem panu o mojej miłości i nadziejach, czy mam panu wyjawić, jakie mamy plany?

– Tak – dał znak starzec.

– Otóż postanowiliśmy, co następuje.

I opowiedział panu Noirtier wszystko: jak powóz miał czekać na polu, jak miał nim wykraść Valentine, zawieźć ją do siostry, poślubić i oczekiwać z największym szacunkiem przebaczenia pana de Villefort.

– Nie – dał znak Noirtier.

– Nie? – spytał Morrel. – A więc nie tak mamy postąpić?

– Nie.

– Cóż, mam inny jeszcze sposób – rzekł Morrel.

Starzec spojrzał pytająco.

– Pójdę do pana Franza d'Epinay. Rad jestem bardzo, że mogę to panu powiedzieć pod nieobecność panny de Villefort. I sprawię, że będzie musiał zachować się jak człowiek honoru.

Wzrok pana Noirtier nadal wyrażał pytanie.

– Co takiego zrobię? Otóż tak: pójdę do niego, jak to już powiedziałem, wyjawię mu, jakie więzy łączą mnie z panną Valentine; jeśli to człowiek szlachetny, dowiedzie swej szlachetności zrzekając się ręki narzeczonej, a wtedy zapewni sobie moją przyjaźń i oddanie do grobu. Jeśli odmówi, interesownie lub z powodu śmiesznej dumy, wówczas dam mu do zrozumienia, że zmusza do ożenku moją, przeznaczoną mi żonę, że Valentine mnie kocha i nie może kochać nikogo innego – i wyzwę go na pojedynek, dając mu wszystkie przywileje; i albo go zabiję, albo on mnie; jeśli go zabiję, nie ożeni się z Valentine; jeśli to on mnie zabije, będę miał przynajmniej pewność, że po mojej śmierci Valentine go nie poślubi.

Noirtier z niewysłowioną sympatią wpatrywał się w tę szlachetną i otwartą fizjonomię, na której malowały się wszystkie uczucia, jakie wyrażał podczas rozmowy; dodawały one owej pięknej twarzy tego, co kolor dodaje rzetelnemu i prawdziwemu rysunkowi.

A jednak, gdy Morrel skończył mówić, Noirtier zamrugał kilkakrotnie oczyma, przez co, jak wiemy, wyrażał przeczenie.

– Nie? – rzekł Morrel. – A więc nie zgadza się pan na ten drugi projekt, podobnie jak na pierwszy?

– Tak – dał znak starzec.

– Ale co w takim razie mamy robić? – spytał Morrel. – Pani de Saint-Méran w ostatnich słowach nakazała, aby jej wnuczka jak najszybciej wyszła za mąż; mam biernie czekać, aż będzie po wszystkim?

Noirtier siedział bez ruchu.

– Rozumiem. Mam czekać.

– Tak.

– Ale jakakolwiek zwłoka zgubi nas, proszę pana – zaoponował młodzieniec. – Valentine, zupełnie sama, nie będzie już miała sił, zmuszą ją, jak zmusza się dziecko. Udało mi się wejść do tego domu cudem, aby się dowiedzieć, co się tu stało, cudem dostałem się do pana, ale rozsądek nie pozwala mi liczyć na to, że takie okazje będą się powtarzały. Proszę mi wierzyć, że możliwy jest tylko jeden z tych dwóch planów, proszę mi wybaczyć to młodzieńcze zarozumialstwo; proszę, niech pan powie przynajmniej, który z tych projektów pan wolisz. Pozwoli pan pannie Valentine, aby zaufała mi i uciekła ze mną?

– Nie.

– Woli pan, abym poszedł do pana d'Epinay?

– Nie.

– Ale dobry Boże, to skąd przyjdzie pomoc, na jaką liczymy, że nam ześle niebo?

Starzec uśmiechnął się oczyma – jak zwykle, gdy ktoś wspomniał przy nim o niebie. W poglądach starego jakobina nadal pozostawało trochę ateizmu.

– Mamy liczyć na przypadek? – ciągnął Morrel.

– Nie.

– Na pana?

– Tak.

– Czy pan dobrze rozumie, o co pytam? Proszę mi wybaczyć, że tak się upieram, ale moje życie zależy od pańskiej odpowiedzi. Czy to pan nas ocali?

– Tak.

– Jesteś pan tego pewien?

– Tak.

Wzrok starca objawiał taką stanowczość, że niepodobna było wątpić jeśli nie o potędze starca, to o jego dobrej woli.

– O, dzięki, tysięczne dzięki! Ale w jaki sposób, chyba że cud boski wróci panu mowę, w jaki sposób pan oprze się temu związkowi, przykuty do fotela, niemy i nieruchomy?

Twarz starca rozjaśnił uśmiech, przedziwny uśmiech błyszczący w oczach na tle nieruchomej twarzy.

– Mam więc czekać?

– Tak.

– A intercyza?

W oczach starca pojawił się ten sam uśmiech.

– Chce pan powiedzieć, że nie zostanie podpisana?

– Tak – odpowiedział Noirtier.

Mimo takiego zapewnienia, Morrelowi trudno było w to uwierzyć. Obietnica, jaką złożył bezsilny starzec była tak dziwna, że mogła wypływać nie z siły woli, ale z osłabienia umysłu; czyż się nie zdarza, że człowiek niedomagający na umyśle, nie domyślając się swojego stanu, usiłuje wprowadzić w życie zamiary, które przechodzą jego siły?

Zapewne pan Noirtier pojął, że Maksymilian ma wątpliwości albo też nie dowierzał posłuszeństwu, jakie ten okazał – dość, że spojrzał na niego bacznie.

– Czego pan żąda? – spytał Morrel. – Abym ponowił obietnicę, że nic nie przedsięwezmę na własną rękę?

Noirtier patrzył nadal bacznie i stanowczo, jakby chciał wyrazić, że obietnica mu nie wystarczy, po czym przeszedł spojrzeniem z twarzy Maksymiliana na rękę.

– Chce pan, abym przysiągł?

– Tak – przytaknął sparaliżowany, patrząc wciąż tak samo uroczyście.

Morrel zrozumiał, że starzec przywiązuje wielką wagę do tej przysięgi.

Podniósł rękę do góry.

– Przysięgam na honor, że będę czekał, póki pan nie postanowisz, zanim zacznę działać przeciw panu d'Epinay.

– Dobrze – pochwaliły go oczy starca.

– A teraz, czy mam odejść?

– Tak.

– I nie mogę się przedtem zobaczyć z panną Valentine?

– Nie.

Morrel skinął głową na znak, że jest gotów usłuchać rozkazu.

– A teraz – rzekł – pozwoli pan, abym ucałował pana jak wnuk, podobnie jak przed chwilą ucałowała cię wnuczka?

Wyraz oczu pana Noirtier był jednoznaczny.

Młodzieniec ucałował czoło starca w miejscu, którego dotknęły wargi Valentine.

Potem skłonił się raz jeszcze starcowi i wyszedł.

W korytarzu spotkał starego sługę, którego uprzedziła Valentine; czekał na Morrela i poprowadził go ciemnym i krętym korytarzem do furtki wychodzącej na ogród.

Morrel prędko pobiegł do bramy; po gałęziach niewysokiego grabu wdrapał się błyskawicznie na mur i zszedł po drabince na pole lucerny, gdzie nadal czekał nań kabriolet.

73. Grób familijny

Dwa dni później dość znaczne grono zebrało się o dziesiątej przed bramą domu pana de Villefort; długi szereg powozów żałobników nadjeżdżał Przedmieściem Saint-Honoré i ulicą de la Pepinière.

Wśród powozów jeden odznaczał się szczególnym kształtem i wyglądał tak, jakby odbył daleką drogę. Był to furgon pomalowany na czarno, a przyjechał jako jeden z pierwszych na to żałobne spotkanie.

Ciekawi dowiedzieli się, że w furgonie przywieziono ciało margrabiego de Saint-Méran, a zatem żałobnicy mieli iść w pogrzebowym kondukcie za dwoma trumnami.

A żałobnicy stawili się licznie. Markiz de Saint-Méran, jeden z najważniejszych dygnitarzy i wierny sługa dworu za Ludwika XVIII i Karola X, miał wielu przyjaciół, którzy razem z osobami, połączonymi towarzyskimi konwenansami z panem de Villefort, tworzyli spory tłum.

Otrzymano zgodę władzy, aby oba pogrzeby odbyły się jednocześnie.

Przed dom pana de Villefort zajechał więc drugi powóz, ustrojony na potrzeby uroczystości pogrzebowej, i trumna z furgonu pocztowego została przeniesiona do karawanu.

Małżonkowie mieli zostać pochowani na cmentarzu Père-Lachaise, gdzie już dawno pan de Villefort kazał wybudować grobowiec dla całej rodziny. Złożone tam już były zwłoki biednej Renaty, z którą teraz mieli się połączyć ojciec i matka.

Paryż, zawsze ciekawy, zawsze wzruszający się pogrzebami, przyglądał się w religijnym milczeniu wspaniałemu konduktowi, jaki towarzyszył do miejsca spoczynku dwojgu przedstawicielom starej arystokracji, którzy słynęli za życia z hołdowania tradycjom, wiernej przyjaźni i upartego stosowania się do zasad.

W jednym z żałobnych powozów Beauchamp, Debray i Château-Renaud rozmawiali o tej nagłej śmierci markizy.

– Zaledwie rok temu – mówił Château-Renaud – widziałem panią de Saint-Méran w Marsylii, wracałem wtedy z Algierii. Kobieta ta wyglądała tak, jakby miała żyć sto lat: cieszyła się znakomitym zdrowiem, przytomnością umysłu i niezwykłą energią. Ile też mogła mieć lat?

– Siedemdziesiąt – odpowiedział Albert. – Tak mi przynajmniej mówił Franz. Ale to nie wiek ją zabił, tylko smutek po śmierci markiza; podobno jego śmierć spowodowała u niej taki wstrząs, że nie odzyskała w pełni władz umysłowych.

– Ale w końcu na co umarła? – wtrącił Debray.

– Chyba na zapalenie mózgu, a może na apopleksję. Czyż to nie wychodzi na jedno?

– No, mniej więcej.

– Na apopleksję? – zdumiał się Beauchamp. – Trudno mi w to uwierzyć. Widziałem panią de Saint-Méran ze dwa razy w życiu, była malutka, szczuplutka i raczej nerwowa, niż sangwiniczka. Apopleksja z rozpaczy rzadko się zdarza u osób o posturze takiej, jak u pani de Saint-Méran.

 

– W każdym razie – rzekł Albert – cokolwiek ją zabiło, czy choroba, czy lekarz, teraz pan de Villefort, albo raczej panna Valentine, albo nie – raczej nasz przyjaciel Franz, otrzymuje wspaniały spadek: podobno osiemdziesiąt tysięcy liwrów renty.

– A ten majątek jeszcze się niemal podwoi, gdy już umrze ten stary jakobin Noirtier.

– O, to uparty staruszek – rzekł Beauchamps. – Tenacem propositi virum. Na pewno założył się ze śmiercią, że pogrzebie wszystkich swoich spadkobierców. Kto wie, czy mu się to nie uda. Przecież to on, dawny członek Konwentu z 93 roku, zawołał do Napoleona w 1814 roku: „Zbliżasz się do upadku, ponieważ twoje państwo to młoda łodyżka osłabiona nadzwyczajnym wzrostem. Schroń się pod opiekę Republiki, wracajmy z dobrą konstytucją na pola bitwy, a ja ci obiecuję pół miliona żołnierzy, nowe Marengo i drugie Austerliz. Idee nie umierają, czasem drzemią, ale budzą się silniejsze niż przedtem”.

– Zdaje się – rzekł Albert – że on i ludzi uważa za idee. Jedno mnie tylko niepokoi: jak Franz poradzi sobie z dziadkiem, który nie może obejść się bez jego przyszłej żony. A właściwie gdzie jest ten Franz?

– Przecieżże w pierwszym powozie, z panem de Villefort, który go już traktuje jak członka rodziny.

W każdym powozie w kondukcie toczyły się podobne rozmowy; wszędzie dziwiono się, że tak nagle nastąpiły po sobie te dwa zgony, nikt jednak nie podejrzewał strasznej tajemnicy, którą pan d'Avrigny wyjawił w czasie nocnej przechadzki panu de Villefort. W godzinę orszak dotarł do bramy cmentarnej; było bezwietrznie, ale niebo zasnuwały chmury – pogoda pasowała do ceremonii pogrzebowej.

Wśród ludzi, którzy grupkami zmierzali w stronę grobowca familijnego, Château-Renaud zauważył Morrela, który przyjechał samotnie w kabriolecie; szedł sam, blady i milczący, małą alejką obsadzoną cisami.

– Pan tutaj? – rzekł Château-Renaud, ujmując za ramię kapitana. – A więc znasz pana de Villefort? Wobec tego dlaczego nigdy się u niego nie spotkaliśmy?

– Pana de Villefort nie znam wcale – odparł Morrel – ale znałem kiedyś panią de Saint-Méran.

W tejże chwili dogonili ich Albert z Franzem.

– Miejsce nie jest najlepsze na prezentację – odezwał się Albert – ale nieważne, przecież nie jesteśmy przesądni. Panie Morrel, pozwól, abym przedstawił panu pana Franza d'Epinay. To wspaniały towarzysz podróży, objechałem z nim całe Włochy. Kochany Franz, to pan Maksymilian Morrel, przyjaciel, jakiego zyskałem pod twoją nieobecność. Jego nazwisko usłyszysz zawsze, gdy będziemy rozmawiać o odwadze, inteligencji i świetnych manierach.

Morrel zawahał się przez chwilę. Zadał sobie pytanie, czy nie będzie to nikczemna hipokryzja, jeśli złoży niemal przyjacielski ukłon człowiekowi, przeciw któremu potajemnie walczy; ale przypomniał sobie o przysiędze i o uroczystości chwili. Opanował się, przybrał – na tyle, na ile mógł – spokojny wyraz twarzy i ukłonił się Franzowi.

– Panna de Villefort jest zapewne w wielkim smutku? – spytał Franza Debray.

– O, smutna jest niezmiernie – odpowiedział Franz. – Tak zmizerniała, że zaledwie ją mogłem rozpoznać.

Te proste na pozór słowa zadały Morrelowi cios w samo serce. A więc ten człowiek widział się dziś z Valentine i zapewne nawet rozmawiali?!

Młody, porywczy oficer musiał zebrać wszystkie swoje siły, aby się oprzeć pragnieniu złamania przysięgi.

Wziął pod ramię Château-Renauda i pociągnął go szybko w stronę grobu, przed którym ludzie obsługujący uroczystości pogrzebowe tylko co złożyli obie trumny.

– Wspaniałe mieszkanie – rzekł Beauchamp, przypatrując się mauzoleum – pałac letni, a jednocześnie zimowy. I ty tu kiedyś zamieszkasz, kochany d'Epinay, bo wkrótce już będziesz należał do rodzinki. Ja zaś, jako filozof, chcę mieć mały wiejski domek, chatkę gdzieś pod drzewami i żeby na moim biednym ciele nie leżała taka sterta kamieni. Kiedy będę umierał, powiem tym, co mnie będą otaczali, to, co Wolter napisał do Pirona: Eo rus i wszystko się zakończy… No, do licha, Franz, odwagi, twoja żona bierze spadek.

– Naprawdę nieznośny jesteś, Beauchamp – odparł Franz. – Polityka wyszkoliła cię tak, że ze wszystkiego się śmiejesz; a politycy zazwyczaj niczemu nie wierzą; ale kiedy trafia ci się okazja, żeby się rozstać na chwilę z polityką, kiedy masz zaszczyt znajdować się w towarzystwie zwykłych ludzi, staraj się zabierać ze sobą serce, które zostawiasz w szatni Izby Deputowanych czy Izby Parów.

– E, mój Boże! – zawołał Beauchamp. – Czym jest życie? Czekaniem w przedsionku śmierci.

– O, mam ciebie dość, Beauchamp – rzekł Albert i odszedł kilka kroków z Franzem, zostawiając Beauchampa, aby sobie dalej dysputował z Debray'em.

Grobowiec rodzinny Villefortów tworzył czworobok z jasnych kamieni, wysoki na dwadzieścia stóp; wewnątrz dzielił się na dwie części: jedna przeznaczona była dla familii Saint-Méran, druga dla Villefortów; każda z sal miała osobne wejście. Tam można było dać do woli upust rozpaczy, porozmyślać, wypłakać się i pomodlić, nie ryzykując, że przeszkodzą w tym swawolni spacerowicze, którzy traktując Père-Lachaise jako znakomite miejsce na wycieczkę za miasto lub miłosne rendez-vous, śpiewają, pokrzykują i uganiają się za sobą.

Obie trumny wniesiono do komory familii de Saint-Méran – po prawej stronie i ustawiono na podpórkach. Do środka wszedł jedynie Villefort, Franz i kilkoro bliskich krewnych. Nabożeństwo zostało spełnione wcześniej, u wrót, nikt nie miał wygłaszać mowy pogrzebowej i żałobnicy zaczęli się rozchodzić.

Château-Renaud, Albert i Morrel poszli w jedną stronę, a Debray i Beauchamp w drugą.

Franz został z panem de Villefort przy bramie cmentarza. Morrel zatrzymał się więc pod lada pretekstem. Zobaczył, jak Franz i pan de Villefort wsiadają do jednego powozu, wynosząc z tego złą wróżbę.

Wrócił do Paryża, a choć jechał w powozie z Château-Renaudem i Albertem, nie pojął ani słowa z ich rozmowy.

Villefort i Franz udali się na Przedmieście Saint-Honoré.

Prokurator królewski nie wstąpił do nikogo, nie przemówił ani do żony, ani do córki. Zaprowadził Franza do gabinetu i wskazał mu krzesło.

– Panie d'Epinay – odezwał się – chwila nie jest tak niestosowna, jakby z pozoru można było sądzić, albowiem posłuszeństwo zmarłym to pierwsza ofiara, jaką powinniśmy złożyć na ich grobie; otóż chciałbym panu przypomnieć życzenie, jakie przedwczoraj wyraziła na śmiertelnym łożu pani de Saint-Méran: aby nie zwlekać ze ślubem Valentine. Wie pan, że sprawy finansowe nieboszczki są w najlepszym porządku, że testament jej przeznacza cały majątek państwa Saint-Méran mojej córce. Notariusz pokazywał mi wczoraj akta, na których podstawie można ostatecznie spisać intercyzę. Proszę pójść do notariusza i powołać się na mnie, aby pokazał panu wszystkie te akta.

– Panie prokuratorze – odparł Franz – to chyba jednak za wcześnie, aby panna Valentine, pogrążona w takim smutku, mogła myśleć o małżeństwie; naprawdę, obawiałbym się…

– Valentine – przerwał pan de Villefort – będzie miała tylko jedno pragnienie: aby spełnić ostatnią wolę babki. Mogę panu zaręczyć, że z tej strony nie będzie żadnych przeszkód.

– W takim razie, ponieważ i z mojej strony nie ma żadnych przeszkód, proszę robić to, co uważa pan za stosowne. Dałem słowo i wywiążę się z niego z przyjemnością, będzie to dla mnie wręcz szczęście.

– A więc nic już nas nie zatrzymuje. Intercyza miała być podpisana trzy dni temu, jest więc gotowa i możemy ją podpisać jeszcze dziś.

– A żałoba? – zawahał się Franz.

– Proszę się nie martwić. W moim domu nigdy nie zaniedbuje się konwenansów. Valentine może wyjechać na trzy miesiące do swoich dóbr w Saint-Méran; mówię do swoich, bo przecież od dziś już do niej należą. Tam, po tygodniu, jeśli pan pozwolisz, odbędzie się ślub cywilny – skromnie i bez rozgłosu.

– Jak pan sobie życzy.

– A teraz – dodał pan de Villefort – mam prośbę: niech pan tu poczeka pół godziny. Valentine przyjdzie do salonu. Poślę po notariusza pana Deschamps, odczytamy i podpiszemy natychmiast intercyzę, wieczorem pani de Villefort zawiezie Valentine do Saint-Méran, a za tydzień i my tam pojedziemy.

– O jedno tylko chciałbym pana prosić.

– Tak?

– Chciałbym, aby byli przy tym Albert de Morcerf i Raul de Château-Renaud; wiesz pan, że prosiłem ich już na świadków.

– Czekam więc tu na pana, za pół godziny Valentine będzie gotowa.

Другие книги автора

Купите 3 книги одновременно и выберите четвёртую в подарок!

Чтобы воспользоваться акцией, добавьте нужные книги в корзину. Сделать это можно на странице каждой книги, либо в общем списке:

  1. Нажмите на многоточие
    рядом с книгой
  2. Выберите пункт
    «Добавить в корзину»